Artykuły

Tak to się kończy obłęd mój, a zaczyna wasz...

Jerzy Krzysztoń chorował - nie na serce, nie na płuca. W Związku Literatów napadł na Sokorskiego, ze straszną furią. Za programy telewizyjne, radiowe, za tolerowanie chałtury, za kłamliwe informacje. Ta choroba, to już wtedy się ujawniało. Darł się na tym zebraniu jak ekonom. Wielu po cichu przyznawało mu słuszność. Lecz taki atak na prezesa Radiokomitetu w tamtych czasach?... Sokor, stary satyr, gwałtownie zaatakowany, zamiast strofować pisarza, zgasił go frywolnym dowcipem. Jurek umilkł, sposępniał, wyszedł z zebrania chmurny, a w sali powtarzano, że "Sokor wykręcił mu zapalnik". Niezupełnie. Gniewny, wykrzykiwał w stołówce Związku rzeczy, za które powinien trafić na Rakowiecką. Trafił do Tworek. Odwiedziłem go tam. Zaczepny, napastliwy, rozmawiał dość logicznie. Lecz był to już nie ten Jurek, którego znaliśmy. Nigdy nie odzyskał swej dawnej osobowości, ale napisał niezwykłą trzytomową powieść Obłęd. Sam nie wiem, jak powiedzieć, o czym jest ta książka, o Tworkach? O Tworkach tak, ale to tylko znakomity pretekst. Wiedział, gdzie upchnąć nasze narodowe wady, próżność, megalomanię... Ta polska flaga zatknięta na Księżycu na ułańskiej lancy! Bo przecież to nie Amerykanie, ale my, Polacy, pierwsi tam wylądowaliśmy. No, dawno tak się nie ubawiłem! Ale to nie tylko narodowa satyra, to obłęd świata. Niezapomniany opis spadających z nieba, jak meteory, Newtona i Einsteina. Jeden z prawem grawitacji, drugi falując, zgodnie z prawem nieważkości. Eksplodują na krawędzi horyzontu, pod nogi Krzysztofa wpada ogromny przerażony karaluch. Mam to jeszcze w oczach. I łaźnię, do której bohaterowi strach wejść, bo czy to czasem nie komora gazowa? I Markiz de Sade przesiedlony z Charenton

do naszych Tworek, a obok Marszałek Piłsudski i Książę Józef Poniatowski. Czas nie ma tu znaczenia, to miejsce, gdzie spotykają się wielcy zmarli. Są pacjentami szpitala dla umysłowo chorych, lecz choć są mieszani z tłumem zwykłych obłąkanych, Krzysztof rozpoznaje ich wśród innych po dostojeństwie.

"Januszku, nauczyłeś mnie kiedyś pięknej piosenki, pamiętasz?

Lancę na dwie części złamię, szablę cisnę na dno morza, sam

się skryję w lisiej jamie, gdzieś na stepach Zaporoża...1 I dzięki,

żeś mnie odwiedził w tych cholernych Tworkach, daruj, że byłem

jeszcze wtedy w kiepskiej formie

Krzysztoń

Warszawa A.D. 1980".

Z taką dedykacją otrzymałem od Jurka trzytomowy Obłęd. Był to czas wielkich niepokojów politycznych, prezydent USA Jimmy Carter wyrażał zaniepokojenie bezprecedensowym zgromadzeniem sił radzieckich wzdłuż polskiej granicy i może naprawdę niejeden dysydent winien by się skryć w lisiej jamie. Jurek także angażował się po stronie opozycji, lecz przytaczając tę dumkę, przecież nie sowiecką interwencję miał na myśli. Nauczył się tej piosenki ode mnie jeszcze przed paru laty i przypominając ją, zrobił mi tym dużą przyjemność. Nie rozumiałem wówczas, dlaczego tak przypadła mu do serca. Zrozumiałem to dopiero potem - było w niej o ucieczce, bo Obłęd był dla niego ucieczką... od kolczastego świata.

Ale mam opowiedzieć o scenicznej przeróbce, jakiej dokonałem z tej trzytomowej powieści2. Więc, Jerzy, już podleczony, wychodził ze szpitala na parodniowe zwolnienia. Któregoś dnia zadzwonił do mnie: - Słuchaj, czy zrobiłbyś adaptację Obłędu dla sceny Teatru Polskiego? Strasznie mnie tym zaskoczył. Obłęd już czytałem, ale nie myśląc przecież o przeniesieniu go na scenę. - Wiesz - powiedziałem - musiałbym jeszcze raz przeczytać pod kątem, no rozumiesz, nie? W słuchawce zaległo pełne napięcia milczenie, po czym: - Ile czasu ci potrzeba na powtórne przeczytanie? - To są trzy tomy, nie wiem, co najmniej dziesięć dni - odparłem. - Dobrze, to przeczytaj i daj mi znać, czy się decydujesz! Głos miał szorstki, rozkazujący, nie było to miłe. Ale Jerzy znał wartość swego dzieła i nie mógłby ścierpieć zwłoki, lekceważenia. Lecz była to też choroba. Wiem, że gdyby był zdrów, rozmawiałby ze mną zupełnie inaczej. Tymczasem w słuchawce usłyszałem też inny, odległy głos, jak się potem dowiedziałem, przyszłego reżysera spektaklu.

Czytałem dwa tygodnie, może dłużej. Ale nie była to zwykła lektura. To było gorączkowe grzebanie w ponad tysiącu stron w nadziei znalezienia klucza do dwuipółgodzinnego dramatu. Sceny z książki wspaniałe, niesamowite, ożywione nagle ideą zaistnienia na deskach teatru, same się na nie wdzierały. Tylko jak je skleić, jak skomponować z nich jakąś całość? Konałem niemal w mękach próżni poprzedzającej zwykłą twórczą gorączkę. Szukałem pomysłu niemal w popłochu. Tym bardziej, że padały już propozycje oddania tej pracy komuś innemu. Burzyło mi to krew w żyłach. Byłem pewny, że ten ktoś, gdy to dostanie, powycina sceny nożyczkami, sklei je lepcem i otarłszy pot z czoła, rzuci je na deski teatru. - Niedoczekanie! - myślałem. - Nikt inny, ja sam! Zresztą Jurek wybrał sobie właśnie mnie. Z przyjaźni? Raczej nie... W sztuce przyjaźń liczy się tylko wtedy, gdy idzie w parze z równą potencją twórczą. A widywałem go na niejednej z moich prapremier. Chyba nie bywał na nich z koleżeńskiego obowiązku.

Wtem telefon, a w słuchawce szorstki głos: - Przeczytałeś?! - Nie do końca. Ale Jureczku, daj mi jeszcze trochę czasu. Nie tylko na czytanie, muszę też znaleźć klucz, rozumiesz? No, jakiś pomysł na inscenizację... - Dobrze, poczekam - odparł głos w słuchawce. - Tylko dopasuj ten swój klucz i do pierwszego tomu. Bo on musi się tam zmieścić, pierwszy tom, słyszysz? Inaczej w tę swoją adaptację możesz owinąć śledzie. Nie silił się na grzeczność, wymagał, pewny wagi swego dzieła. Domyśliłem się też, iż reżyser, szukając skrótów, proponował mu ograniczenie tego tak obszernego dzieła wyłącznie do drugiego tomu. Odparłem, że ten pierwszy jest niezwykły i że wcale nie myślę go pominąć. To go uspokoiło.

Skończyłem czytać, włóczyłem się po mieście, ze względu na stan wojenny do godziny policyjnej. W głowie miałem Obłęd, lecz wciąż tylko jego pojedyncze sceny. W niejasnych, niesprecyzowanych przebłyskach gotowej inscenizacji dopatrywałem się klucza, ale były to tylko urojenia. Zwiedziony nimi, powtarzałem uparcie w myśli: - Sezamie, otwórz się, otwórz się! Ale Sezam jak skała w mózgu, ani myślał drgnąć. Tymczasem znowu telefon i głos w słuchawce: - Skończyłeś czytać?! Skończyłeś, tak? No, więc co? Podejmujesz się? - Chyba tak, Jerzy, chyba tak. - Chyba! Co znaczy: chyba? Zrobisz tę adaptację czy nie! - dopytywał zirytowany. - Ależ zrobię, zrobię! Mówiłem ci, szukam klucza, ale znajdę, znajdę. Tylko daj mi na to jeszcze kilka dni. Odburknął, że nie ma czasu na czekanie. Dziwne, bo przecież donikąd się nie wybierał. - Nie przesadzaj, Jerzy - rzekłem. - Dzieło wielkie, skąd teatr weźmie takie drugie, poczeka i wystawi. Chwila ciszy w słuchawce, po czym: - To ile ci potrzeba, tydzień? - Nie więcej - odparłem nie całkiem pewny, czy mi to wystarczy. Dobre jednak i te parę dni.

Mając je w zanadrzu, włóczyłem się nadal po ulicach patrolowanego miasta. Mijałem uzbrojonych żołnierzy. Jerzy czasem ich zaczepiał. Pytał, z kim walczą, krzyczał, że wojna skończyła się trzydzieści parę lat temu, aż wreszcie któryś odrzekł mu, że walczą właśnie z takimi jak on, i Jerzy osłupiał. Wywieziony dzieckiem przez Sowietów na Syberię, okaleczony gdzieś w Persji podczas exodusu z ziemi niewoli, jednoręki polski pisarz, ostatnio pacjent Tworek, był tym wstrząśnięty, a żołdak dumny ze swej odpowiedzi. Jasne, że tylko niektórzy myśleli tak, jak ten pewny swej racji "krasnoarmiejec". Ale ja wolałem ich nie zaczepiać. Zresztą głowę miałem nabitą wyłącznie trzytomową, tam i z powrotem wertowaną powieścią. Jak znaleźć pomysł na jej adaptację w ciągu tych kilku danych mi przez Jerzego dni? Jak zebrać w całość rozproszone przez wybór, nieprzylegające do siebie sceny? Nosiłem je w sobie, wydeptując okoliczne uliczki, majaczyły mi się w snach: ciepło, ciepło, cieplej! Nie raz śniąc, miałem już pewność, że rano mogę wstać i siąść do pisania. Lecz gdy się budziłem, pozostawała po nich straszna próżnia. Ale wracając... Powiedziałem: "siąść do pisania". Tak, bo to dzieło, po nieodżałowanych skrótach, trzeba było napisać raz jeszcze.

Tymczasem znów telefon. Podjąłem słuchawkę niemal pewny, że to Jerzy z wymówkami za zwłokę, że znów zostanę obsztorcowany, ale to nie był jego głos. Ktoś z kolegów pisarzy dzwonił, aby zapytać, czy już wiem. - Nie, nie wiem, a o czym? - Jurek Krzysztoń popełnił samobójstwo - odezwał się głos w słuchawce. - Nie, nieprawda! - wrzasnąłem. - Prawda, wyskoczył w domu z czwartego piętra, przez okno.

Chyba w miesiąc po pogrzebie Jerzego zadzwonił do mnie jego niedoszły reżyser. - Jak pan sądzi? Czy wobec tego, co się stało, powinniśmy zarzucić nasze plany, zrezygnować z przedstawienia Obłędu na scenie, czy może wręcz przeciwnie? Wyraźnie dawał do zrozumienia, że teatr nie odstępuje od wystawienia sztuki, a ode mnie oczekuje dokonania obiecanej adaptacji. O mój Boże, strata przyjaciela, zabiegi kolegów związanych z Kościołem, żeby pogrzeb zmarłego samobójczą śmiercią mógł odbyć się na katolickim cmentarzu, widok wleczonych wieńców, zapach świec zapalonych na jego grobie, wszystko to moją, bliską spełnienia, sceniczną wizję przyćmiło cmentarną mgłą. Upłynęło też nieco czasu, już nie na twórczych poszukiwaniach, ale w żałobie. Trzeba by podjąć trud na nowo, ale czy była to najbardziej odpowiednia chwila? Trwał stan wojenny, czy też jego ogon ochrzczony "zawieszeniem". Obłędbył powieścią, która nie mogła podobać się mundurowej władzy. Zapytałem, czy teatr na pewno chce to pokazać. - Tak, chce - odparł reżyser. - I ja też - powiedziałem. I na tym stanęło.

Nazajutrz zostałem umówiony z dyrektorem Teatru Polskiego. Dejmek był mi wielce rad, ale niezbyt ufny. - My tu już próbowaliśmy przenieść tę książkę na scenę - powiedział. - Przykrawaliśmy na różne sposoby, ale scena nie trawi nawet najlepszej prozy. Są tam co prawda i świetne dialogi, ale to, co najciekawsze, jest w opisach. A aktor, żeby utrzymać widza do końca sztuki, ma grać, nie czytać! Dialogi, potrzebne są dialogi, ale nie pana własne, tylko te, które ułożyłby autor książki, gdyby zechciał całą ją napisać dialogiem. Ma pan niezwykle trudne zadanie, ale może się to panu uda. Rozmowa była skończona. Podnosząc się zza ciężkiego biurka, dodał jednak: - Jak pan będzie miał gotowy pierwszy akt, niech pan zadzwoni, do mnie do domu. Zapytałem, do której mogę dzwonić. - O każdej porze nocy, jak tylko pan skończy - odparł. Widziałem, że zależało mu na tej sztuce. Może w ten sposób brał odwet za zdjęte przed Marcem Dziady? Nie wiem, ale zależało mu chyba nie mniej niż mnie. Był to ten rzadko spotykany przypadek, kiedy dwu ludzi o skrajnie różnych poglądach (Dejmek należał do partii, ja nie) zapalało się do jednej i tej samej idei.

I znów gnało mnie po mieście. Znów szukałem jakby zgubionego klucza do Obłędu. Szukałem go w pamięci o Jurku, we wspomnieniach. Podjechałem pod jego dom, aby spojrzeć w okno, z którego rzucił się na bruk. Niedobrze! Nie myśleć o samobójstwie, o śmierci, myśleć o tych ciemnych zaułkach, wyszczerbionych chodnikach, po których włóczył się, będąc już psychicznie chory! I któregoś dnia na placu Narutowicza, na skwerze naprzeciw akademika, zobaczyłem schody. W powieści jej bohater stanął przed nimi drętwy ze strachu. Tam na górze czyha na jego życie zamachowiec ze sprężynowym nożem! I zobaczyłem Jerzego, jak po nich wchodzi. Ale nie tylko schody, zobaczyłem też drabinę Jakubową! Na wspinającej się pod niebiosa pousadzali się najwięksi prorocy, najwybitniejsi mędrcy, Norwid najwyżej. Wizje żywcem z Obłędu! Więc ta sztuka powinna rozegrać się na różnych poziomach, stopień po stopniu, coraz wyżej! Dobrze, lecz był to pomysł jedynie na scenografię. Ale jak rozegrać sztukę, nie widząc jej na deskach sceny? Więc te schody, ta drabina to ten poszukiwany klucz!

Dziwne, ale potem poleciało: bohater książki, Krzysztof, w pociągu, w rozmowie z Chińczykiem Sieżputowskim, vel Sież-pu-tung. Nie zgadza się z nim, protestuje przeciwko niszczeniu zabytków starej kultury chińskiej przez rewolucję kulturalną Mao Tse-tunga. Po czym widzenie: inwazja Chińczyków na Europę, nie zbrojna, a jedynie nieprzebranym tłumem, choć pod groźbą atomowego ataku. Więc nowe porządki, gdzie jedzenie czegokolwiek poza ziemniakami z solą jest przestępstwem, podobnie jak posiadanie konta w banku czy samochodu. Wywołany na korytarz przez Goryla, doznaje kolejnego widzenia: w końcu wagonu, w perspektywie długiego korytarza, widmo w długich szatach z cierniową koroną na skroni, to on sam! Wraca do przedziału i zwierza się z tego księdzu, niewątpliwie emisariuszowi Watykanu. Światły duchowny zapewnia go, iż naukowo zostało stwierdzone, że widzenie nie trafia się per se, a święci nie zawsze należeli do ludzi psychicznie zrównoważonych. - Niejeden, prawdę mówiąc, był myszygene i mógł mieć coś w rodzaju dementia praecox, jak na przykład święty Hieronim. Rozmowa ta, zapewne z życia wzięta przez Jerzego, katolika, choć może niepraktykującego, musiała być dlań wielkim wstrząsem.

Tymczasem dziewczyna z przedziału, która wręczyła mu karteczkę ze swym adresem, chce ją odebrać, ale Krzysztof nie może jej zwrócić. W obawie, że trafi w niepożądane ręce, połknął ją już bez czytania. Dojeżdżają, pociąg hamuje, przygasające światła migają czerwono. - Stop, alert, widoczność zero, uwaga, możliwość katastrofy! Goryl zapala papierosa, Krzysztof wyrywa mu go z ust. - Co pan, panie? - oburza się pasażer zwany w myślach Krzysztofa Gorylem. - Wystarczy jedna iskra - ostrzega. Pasażer spogląda nań ze zrozumieniem: - Metafizyczna nitrogliceryna i koniec, panowie! - mówi z lekką drwiną, po czym prosi o podanie mu przez okno nart. Chińczyk zaprasza na chińską herbatę, która łagodzi obyczaje. Tymczasem na stacji czeka na Krzysztofa Dostojny Rozmówca, wysłannik Międzynarodówki Mózgów. - Masz pewien obowiązek - mówi. Nazywa go Tajnym Agentem Dobrej Woli i każe czekać na dyrektywy. I to jest początek pierwszego tomu. Jakże można by go było pominąć! Zwłaszcza gdy dalej Krzysztof, reporter Polskiego Radia, z magnetofonem zaczepia przechodniów i zadaje im pytania, na które żaden mądry obywatel nie udzieli odpowiedzi. - Co pani sądzi o zmianach w rządzie? Zaskoczona dama odpowiada, że to mąż się tym interesuje. - To ten pan? Pyta Krzysztof, spoglądając na towarzyszącego jej mężczyznę. - Ach nie! Skąd! On siedzi w pracy. Inna nie chce odpowiadać, bo nieuczesana, może jak wróci od fryzjera. Uparty reporter zatrzymuje kolejnych przechodniów. - Dzień dobry, kłania się Polskie Radio. Co pan sądzi o sytuacji politycznej w kraju? - W kraju? Panie... O Wietnamie to mogę powiedzieć. - To wiemy - odpowiada Krzysztof. - No, jak wiecie, to po co pytacie? - pytaniem na pytanie odpowiada uświadomiony politycznie obywatel. Jeden tylko z zapytanych wyraża zdziwienie. Chyba coś w kraju zmieniło się na dobre, skoro Polskie Radio zadaje tak śmiałe pytania. Aż tu nagle milicjant: - Pozwólcie za mną. O co to pytaliście? Nie pomogą wyjaśnienia, podsuwanie pod nos stróżowi porządku tubki mikrofonu. Wylegitymowany, ma iść precz i nie wracać tu więcej. Zły, upokorzony, staje przed schodami, właśnie przed tymi, na których zamachowiec ma go pchnąć sprężynowcem. Jest przerażony, to koniec! "Zostanie po nim ryży ślad krwi wgryziony w kamień, a przechodnie go rozdepczą, deszcze rozmyją".

Przetwarzając jego powieść na teatralny dramat, nie mogłem pogodzić się z myślą, że Jurek nie żyje, że tej swojej sztuki nigdy nie zobaczy. Mówię swojej, to jest jego, bo przecież mój wkład w nią miał być tylko porządkujący. Ale na Boga, dlaczego ten lęk przed urojonym zdradzieckim nożem, przed wyimaginowaną śmiercią, czekającą go tam na tych schodach, nie ogarnął go równie silnie, gdy dopadł do okna, aby rzucić się na bruk z czwartego piętra? Prawda, że pomimo lęków, tam przed schodami, też się nie zatrzymał. Dlaczego on to zrobił?! Co gna taki rozświetlony, rozżarzony do czerwoności mózg w ciemne zaświaty? Jakże byłbym rad zadzwonić do niego dziś i powiedzieć: - Jureczku, dotrzymałem terminu, jestem już w połowie pierwszego aktu i bądź spokojny. Mieszczą mi się w nim najważniejsze sceny z pierwszego tomu i są wspaniałe. Myślę, że przynajmniej chwilowo przyniosłoby mu to wewnętrzny spokój.

Spieszę się z pisaniem. Ale już nie po to, żeby dotrzymać wyznaczonego mi przez Jurka terminu, a jedynie, aby nie dać zbyt długo czekać dyrektorowi teatru.

Sceny domowe: Jo, córka, wyszła z domu. Jak matka mogła wypuścić ją o tej porze, czy wie, co dzieje się na mieście?! Jest wielki niepokój, ludzie ostrzegali go przed niebezpieczeństwem, dawali mu znaki. Były dwa zamachy na jego życie. - Piłeś - mówi żona, ale już wie, że to nie to, że jest z nim niedobrze. Radzi mu się przespać, uspokaja, obiecuje, że rano pójdą razem do lekarza. - To się leczy - zapewnia, lecz jej spokój doprowadza Krzysztofa do pasji, krzyczy na całą kamienicę: - A z czego ty chcesz mnie leczyć? Rzeczywistość wyleczysz? To kluczowa kwestia w tej sztuce! Krzysztof był chory, to prawda, a rzeczywistość?... Co można rzec o jej zdrowiu, gdy na świecie pokój, a w kraju stan wojenny? Trudno było mi wyobrazić sobie Obłęd bez tej sceny i bez tej kwestii. Ale nie myślałem jeszcze o tym, na ile to tej sztuce może zaszkodzić. Kiedy się pisze, nie ma czasu na asekuracyjne myśli. Zresztą zagrożenia dały o sobie znać nie w trakcie, a dopiero w końcowym etapie inscenizacji. Tymczasem kończyłem akt drugi.

W ciemnym kącie pokoju zjawia się Dostojny Rozmówca. Wyposaża Krzysztofa w niezwykłą moc i Krzysztof samym swym wzrokiem zaświeca lampę, która rozjarza się jak sto słońc, po czym nagle zalegają ciemności. Jest przerażony. - Straciłem wzrok! Coście ze mną zrobili! - Spokojnie - odpowiada Dostojny Rozmówca. - Przepaliłeś tylko żarówkę. I radzi mu od tej pory koncentrować się tylko na otwartej przestrzeni, omijać wzrokiem wierzchołki drzew i dachy domostw, bo może wdać się pożar. Wyposażony w tak ogromną moc, Krzysztof boi się jednak prześladowców. W ciemnościach są bliżej. Więc Dostojny Rozmówca każe mu wziąć do ręki nóż i powtarzać za sobą: - Kto próg mój przekroczy, zabiję. A jeśli trzeba, zabiję żonę i córkę. A jeśli trzeba, zabiję i siebie. Amen. - Amen - powtarza Krzysztof słowa tej szatańskiej przysięgi. Jednak, podejrzliwy, węszy jakiś potworny spisek. - Bo jeśli mają wydusić nas jak roje much białych, czarnych, żółtych - to on jako Tajny Agent Dobrej Woli, kandydat na żywą torpedę, chce znać prawdę. Pyta: - Czy Superbomba jest konstruowana przez... - Tak, synu. Przez naszą Międzynarodówkę Mózgów - odpowiada Dostojny Rozmówca i znika, a Krzysztof posiadłszy straszną tajemnicę, alarmuje wszechświat. Śle impulsy, stukając nożem w szybę, łączy się z galaktyką "3 c 123". - Wytrują wszystkich na Ziemi! Lecz wszechświat jest nie tylko obojętny, ale także złośliwy. - Dobrze wam tak, troglodytom! - odpowiada galaktyka. Krzysztof nie wie, czy ma się obrazić, lecz zanim zerwie łączność, zapyta, czy u nich jest śmierć. - Była. Nie ma. Nie będzie. Adieu! Adieu... Co za chamstwo! Klnie pod nosem: - Wam to dobrze, sukinsynom! Wychyla się przez okno, krzyczy: - Uwaga, attention, mniemanie Ogłaszam Alarm dla Planety Ziemia. Superbomba... wytrują wszystkich! Miejcie się na baczności. To zdrada. Wie, co mu za to grozi, nie kryje się jednak, występuje jawnie, z podniesioną przyłbicą: - Mówił do was Agent Dobrej Woli, Krzysztof, Poland! - nadaje w eter i osuwając się na ziemię: - Teraz mogą mnie spalić! Tymczasem zamiast stosu, na którym miałby spłonąć, przejmująca syrena karetki pogotowia.

Tajny Agent Dobrej Woli, Poland! Takim właśnie był Jerzy Krzysztoń. Jeśli się nie podoba, niech zrobią z nim, co chcą. Świadom, że całej prawdy o zesłaniu przez Sowietów nie przepuści cenzura, pisał o Syberii powściągliwie, aby tylko dać jakieś świadectwo. W prywatnych rozmowach niczego jednak nie ukrywał. Pełen uroku, tłumacz angielskich pisarzy, Sherwooda Andersona, Ambrose'a Bierce'a, błyskał w towarzystwie znakomitym angielskim dowcipem. Poznałem go w redakcji "Za i Przeciw", gdzie prowadził dział prozy. Bruderszaft wypiliśmy u niego w domu - z powodu braku alkoholu w jego barku - czerwonym barszczem. Czy nie tym, który w Obłędzie podaje mu na łyżce Książę, a on waha się, czy wypić? - Barszcz...? Czerwony? - Czerwony. Dla niepoznaki zwany ukraińskim. Nie zapomnę też, jak w Wilanowie na spacerze ze Staszkiem Grochowiakiem zachęcał nas ze śmiechem, abyśmy zrobili sobie zdjęcia w tekturowym samolocie u ulicznego fotografa.

Ale wracając do sztuki. W trakcie pisania natrafiam na kwestie, o których rad bym mieć większą jasność. Co Jerzy miał w nich na myśli? Czy Superbomba była bronią nuklearną czy ideologiczną? Czy miała wytruć ludzi na Ziemi, czy tylko pozbawić ich człowieczeństwa, wyzuć z zasad, uczuć, uczynić z nich niezdolne do decydowania o sobie stwory? I czy dysponująca nią Międzynarodówka Mózgów była śmiertelnym zagrożeniem dla świata, czy przeciwnie - nadzieją na zbawienie? Bo w drugim tomie, a więc i w moim drugim akcie, ukrzyżowany obok Krzysztofa Dostojny Rozmówca, przywódca Międzynarodówki, powie o przegranej przez nich wielkiej stawce jak o klęsce "Solidarności". Czy Jerzy porażony z jednej strony lękiem przed nuklearną katastrofą, a z drugiej brutalnym rozgromieniem solidarnościowego ruchu, w który się angażował, chciał w każdym z tych tomów dać temu osobny wyraz? Nie wiem. Zabrał to swoje tajemnicze przesłanie do grobu. Adaptatorowi zaś nie pozostaje nic innego, jak wiernie trzymać się książki.

Pierwszy akt skończyłem około szóstej po południu. Przeczytałem i uznałem, że mogę go pokazać dyrektorowi Dejmkowi. Podniosłem słuchawkę telefonu, ale odłożyłem. "Może pan dzwonić o każdej porze nocy" - to jego słowa. O, było to zbyt wielką pokusą, by nie skorzystać z tak zaszczytnego przywileju! Zadzwoniłem grubo po północy. Sądząc po energicznym głosie, chyba nie wyrwałem go ze snu. - Pierwszy akt, ma pan gotowy? - Tak, mam. - Dobrze, jutro rano przyjdzie po niego goniec, a wieczorem zadzwonię, żeby powiedzieć, co dalej. Co dalej?! Ileż w tych dwu słowach niepewności, ile lęku o miażdżącą ocenę wykonanej pracy!

Rano dzwonek do drzwi, panienka z Teatru Polskiego. Zabrała maszynopis, lecz nie niepokój. Wielki niepokój, jakby coś niezwykle cennego uleciało w nieznane. O jego losie, myślałem, dowiem się dopiero wieczorem. Wreszcie wyczekiwany telefon. I nie żadna sekretarka łącząca z panem dyrektorem, tylko żywy głos Dejmka: - Przeczytałem, tak, dobre. Niech pan pisze drugi akt! I ani słowa oceny, krytyki, pochwały. "Tak, dobre!" - i to wszystko. Ale właśnie wszystko to, czego z takim niepokojem oczekiwałem. Teatr Polski gotów był oddać mi scenę, abym mógł przedstawić na niej niezwykłą książkę mojego tragicznie zmarłego przyjaciela.

Miałem już przemyślany akt drugi. Podniesienie przed nim kurtyny winno zaszokować widza. Jednakże pierwsza jego scena, przeniesiona żywcem z powieści na deski teatru, zdawała się zabiegiem tym jakby spłaszczona. Dosłownie. Rząd szpitalnych łóżek z przywiązanymi do nich umysłowo chorymi nie mógłby zrobić na nikim wrażenia. Bo co to za obraz, gdy szamoczący się wściekle, usiłujący przegryźć krępujące go więzy, swej pozycji horyzontalnej zwrócony jest do widowni piętami! To było nie do przyjęcia! "Łóżka na sztorc!" - napisałem. I na scenie wzniesiono trzy z nich. Kurtyna w górę i... Golgota! Dwu związanych po bokach, Krzysztof w środku! - Je-jesteśmy powiązani w je-jeden wspólny organizm! Połączone ar... arterie... żyły... i tętnice... - to Ten z Prawej. Rzęzi, jakby miał skonać. Krzysztof nie pojmuje, dopiero po chwili doznaje olśnienia. - Rozumiem, mogę cię ocalić. Odpręż się! - woła. - Przesyłam ci moje serce. Dodłącz do arterii. Przyjąłeś? W porządku. Ten z Prawej pomału przestaje rzęzić, za to Krzysztof z coraz większym trudem łapie oddech. Jak głuche uderzenia bębna słychać jego zamierające serce. Po chwili jednak uderza mocniej. - Dzięki... - mówi Ten z Prawej. - Zwracam pożyczkę. To się nazywa "Solidarność".

Czy ta ostatnia kwestia nie była tą pierwszą, która przysporzyła sztuce kłopotów tuż przed prapremierą? "Solidarność"! Tak niedawno rozprawiły się z nią służby bezpieczeństwa: milicja, ORMO, ZOMO, wojsko; wymiotły ją z zakładów pracy, stoczni, kopalń, urzędów, redakcji; prowodyrów zamknięto w obozach internowanych, a ona włazi na scenę! "Solidarność"! To słowo wypowiedziane ze sceny niezawodnie wywoła burzę oklasków. Gdy umilkną, Krzysztof zapyta, komu uratował życie. Ten z Prawej zdziwi się, że też Krzysztof go nie poznaje! - Szkoda - powie - że przegraliśmy tak wielką stawkę. My obaj, dwaj łotrzy. To już jasne. Przecież to Dostojny Rozmówca. - Więc i jego pojmali! - stwierdza z rozpaczą przywiązany za ręce i nogi, wiszący nad ziemią Krzysztof. - Wpadło całe kierownictwo Międzynarodówki Mózgów! Nie docenili przeciwnika. Tak to się kończy, kiedy intelektualiści biorą się do wielkiej polityki. Świat jest w całkiem innych rękach.

Burza oklasków. Sztuka jeszcze nieskończona, więc te oklaski tylko w domyśle. Ale jakże nie oklaskiwano by skrępowanych na scenie dwu intelektualistów, kiedy w obozach internowanych siedziały największe polskie mózgi! Myślę, że to też nieźle musiało zaszkodzić sztuce. A to...?: - A ja duszą i ciałem przynależę do ruchu oporu - wykrzykuje Krzysztof do Kolosa, który poddał się prześladowcom i stał się lojalistą. - Do śmierci mogą mnie trzymać związanego w pasach, ale są rzeczy, od których nie odstąpię. Spogląda w górę schodów, gdzie siedzą: Kopernik z astrolabium, Sokrates z czarą cykuty, Shakespeare z czaszką Hamleta, Giordano Bruno ze smolną polaną... - Podajcie to Norwidowi - mówi Krzysztof, wtykając w rękę świętemu Tomaszowi skórę chleba. - Nie ma tu takiego! - krzyczą zazdrośni starcy. Zresztą wszyscy odwróceni tyłem do siedzącego najwyżej, wygłodzonego Norwida. Skórkę chleba zjada łapczywie święty Tomasz. - Oto jak łakomi bliźni pochłoną twoje życie! Tymczasem zza niebiańskiej bramy dobiega jazgot głosów. - Rózia, pindo głucha, dawaj no ten kubeł! To nieznośny, wszędobylski plebs stale rwący się do władzy. - Tutaj areopag światłości, mądrości, cała Międzynarodówka Mózgów, a tam ślamazarne wredne baby! ...Nie mają dla wielkich duchem ani szacunku, ani zmiłowania! Krzysztof ryczy na całe gardło: - Oootwieeerać! Otwierają się Niebiańskie Wrota, staje w nich Watażka, a z tyłu za nim piętnaście sprzątaczek, jak erynie z biczami mokrych szmat oplątanych na kijach szczotek. - Który to tak wrzeszczał?! Pnąca się u jego stóp drabina Jakubowa zamiera w trwodze. Mędrcy siedzą jak trusie, nikt się nie odzywa. Wtem jedna z erynii: - Spójrz na ten motłoch. Wiesz, o czym myślą? Myślą, czy wydać cię, czy cię nie wydać. Pielęgniarz musi otrzymać odpowiedź. ...On tu mieczem i władcą, a władców nie zbędzie się milczeniem. Jak myślisz, kto cię wyda? Patrz, Giordano zwiesił głowę... Kopernik udaje, że wsadził nos w gwiazdy... Prawdomówny Augustyn przysłonił ręką oczy... Strzeż się prawdomównych! No, zgadnij, synku, kto wyda cię na powtórne ukrzyżowanie? Judasz jest w każdym z nich. Erynia milknie na chwilę i woła: - Judaszu! I wszystkie głowy jak na sprężynce obracają się w jej stronę. - Widzisz... - podrwiwa i wycofuje się ze śmiechem.

Ta scena wystarczyłaby chyba, aby przerazić kogoś, kto miał w niej zagrać. Wszak sam w niej udział był deklaracją, sprzeciwieniem się uwięzieniu tylu tak czcigodnych starców.

Tymczasem czcigodni starcy nie kwapią się wydać Krzysztofa. Zwodzą Watażkę chytrymi wykrętami, nadaremno. Watażka domaga się wydania tego, który wznosił okrzyki. Z opresji wybawia Krzysztofa Lunonauta, ten sam, który zatknął polski sztandar na Księżycu. - On uciekł tam, panie Władziu, do piwnicy! Watażka rusza po schodach w dół, roztrącając skwapliwie ustępujących mu drogi czcigodnych starców, chwyta za rękę Lunonautę i wlecze za sobą do podziemia. - Ty mi pokażesz, który to... Tymczasem Krzysztof spostrzegłszy, że Watażka zapomniał zatrzasnąć Niebiańskie Wrota, spontanicznym gestem wskazuje zgromadzonym drogę wybawienia. - Naprzód! - woła i z wyciągniętą w górę prawicą jak drogowskazem wolności pnie się po schodach, porywa za sobą tłum. Czcigodni starcy, jak kto może, na czworakach, pogarbieni, potrącając się i popychając, dopadają otwartych wrót. A tam czyhają już na nich erynie. Wrzeszcząc histerycznie, okładają biegnących mokrymi szmatami. - Mokro, nie wyschło jeszcze! Nie rozumieta? Całą podłogę zadepczą, cholery! Przewróciły wiadro, potępieńce! Erynie krążą nad zielonym linoleum jak rozwścieczone osy. I tylko jedna Rózia litościwsza. - Puśćcie ich!... Niechaj tam!... To biedne ludzie!

Przepisywałem to prawie bez skrótów z wielkim podziwem dla Jurka. Jak on potrafił gdzieś w czasie stanu wojennego zaobserwowaną scenę wpisać w to szpitalne wydarzenie?! Erynie ze ścierkami do podłogi - ZOMO? Ale ścierki zamiast pałek zaklajstrowały usta cenzurze. Nadzwyczajne, jakie chytre! Pacjent szpitala dla psychicznie chorych i tak niezwykła sprawność umysłu!

Skończyłem akt drugi. I znów to samo. Telefon do Dejmka, rano panienka po maszynopis, wieczorem dyrektor oddzwania: - Niech pan pisze trzeci akt!

Przed każdym nowym utworem, przed każdym jego rozdziałem, a nawet akapitem, jestem niczym debiutant. Nie wiem, jak się do niego zabrać. Teraz to samo, akt trzeci, jak go zacząć? Tonę w bogactwie cisnących się pod pióro raz już napisanych scen i nie wiem, co z nich wybrać. Wiem tylko jedno: po burzy rewolucji winna nastać wielka cisza. A zatem kurtyna w górę i... opustoszała, uprzątnięta przez sprzątaczki szpitalna sala! Lecz pustka w teatrze nie może być duchową próżnią. Zatem z boku, przy kulisie dziwna piramida: stół, na nim taboret, na taborecie stołeczek, na stołeczku garnuszek z wetkniętą weń grzałką elektryczną, a na piramidzie Markiz de Sade. Podłącza krótki kabel grzałki do zainstalowanego pod sufitem gniazdka. Po akcji erynii, po rozprawieniu się z wolnościową demonstracją, piękny sielski obraz!

Nagle tupot. Do sali wbiega Krzysztof z uniesioną w górę ręką, za nim cały tłum z ostatniej sceny poprzedniego aktu. Książę z fajką w zębach i paskiem od piżamy jak z pejczem, z którego strzelał, prowadząc swe wojsko do ataku. Słychać werble. To Gnom uderza w blaszane pudełko po cukierkach. Marszałek okrakiem na ramionach Barczystego jak na Kasztance, dalej generał Sowiński, któremu kolejka EKD ucięła nogę. Podtrzymywany pod ręce, nastroszył szczudło jak karabin z bagnetem. Ale on naprawdę w trzydziestym dziewiątym brał udział w pierwszym i ostatnim w tej wojnie ataku na bagnety. Sam potem czytał o tym w książce. Za nim Dmowski, wymachuje rulonem papieru jak pałką. Książę wyjmuje z ust fajkę. - A co tam... Dzisiaj bogatsi o to wszystko, co wiemy, nigdy nie wysługiwalibyśmy się Napoleonowi. Ostatecznie był on zimnym kanciarzem. Nie oglądaliby nas na San Domingo ani pod Somosierrą, ani w Saragossie, ani w nurcie rzeczki Elstery. Tylko w wyprawie na Moskwę, która jedna powinna była się udać. Lecz właśnie się nie udała, psiakrew!...

Wkrótce wśród aktorów niektóre sceny z Obłędubędą budzić poważne zaniepokojenie. Gdy Krzysztof chwyta za rękę Markiza de Sade'a i: - Tam jest wolność! Liberté - woła, wskazując okno, zaś Markiz odpowiada: - Peut-źtre. A także, gdy po uwolnieniu z więzów nasz bohater z niedowierzaniem ogląda swoje wolne ręce, a jednocześnie w końcu korytarza pojawia się dwu wesołków w piżamach, którzy śpiewają: - A chochoły żyją i gorzałę piją. Niebezpiecznie jest drażnić chochoły, więc protesty. Ktoś z aktorów oskarża autora adaptacji o przekręcenie tekstu piosenki. Wszak w oryginale nie ma nic o gorzale. Adaptatorowi nie pozostaje nic innego, jak powoływać się na książkę. Ale trwa stan wojenny i są to zrozumiałe lęki. A tu: - Nieprzepłakane, nieprzebolane, jak wszystko u nas. Taką refleksją Książę Józef kończy swą wypowiedź o nieudanej wyprawie na Moskwę. No, czy nie nazbyt śmiało? Któregoś dnia, gdy trzeci akt był już w próbach, podszedł do mnie urzędnik KW partii wyższego szczebla i zapytał, czy nie zrezygnowałbym z tej kwestii o nieudanej wyprawie Napoleona. Udałem zdziwienie. W książce cenzura to przepuściła, więc o co chodzi? - Książka to co innego - odparł. - Czyta się ją w zaciszu, gdy teatr to bezpośrednie oddziaływanie na masowego widza. I wyjaśnił, iż ambasada radziecka wie, że mowa tu o carskim, wrogim naszemu ustrojowi systemie, niemniej niepokoi ją dwuznaczność tej kwestii. Trudno było nie zgodzić się z nim, a także z radziecką ambasadą (jeśli w ogóle interweniowała), jednakże zobowiązany wobec tragicznie zmarłego nie mogłem ustąpić. Powiedziałem, że spełniam ostatnią wolę mego przyjaciela i muszę być jej wierny. Pan Krasowski z KW partii nie nalegał i kwestia Księcia Józefa pozostała.

Wtem z bezzębnych ust Marszałka, spod dobrotliwych, łagodnych jego wąsów, sypią się klątwy: polskie, rosyjskie, niemieckie, francuskie, angielskie i litewskie. Wszyscy z podziwem i szacunkiem spoglądają na Dziadka. Tylko Dmowski przyjmuje to z rezerwą: - Ano właśnie... Bo trzeźwość życiową i polityczną oddaliśmy w pacht naszym sąsiadom, aby nasza polska dusza mogła sobie hasać do woli po najdzikszych manowcach romantyzmu. Owszem, mamy swój wdzięk, gest i fantazję. Cudzoziemki na to lecą, owszem, a cudzoziemcy wykorzystują naszą odwagę, jeśli akurat jest na nią zapotrzebowanie. I trudno nie przyznać mu racji, lecz Krzysztof reaguje gniewnie i na złość Dmowskiemu nuci: - Aniu, Aniu, wyjdź przed sień, wojsko wróci lada dzień. Po czym purpurowieje z gniewu, krzyczy: - Ja, ja zieję nienawiścią do koprofagów, koprolalii, do laureatów! Wiwatów! Purpuratów! Techno... Biuro... Polityko... Kratów! Inżynierów dusz i komputerów! Półbogów... Genetycznych... Atomowych... Wodorowych... Neutronowych! Takich czy owakich! Do was wszystkich, bracia i siostry. Do waszego wiekopomnego... Och, jak strasznie cuchnie! Otwórzcie okno! Otwierają się drzwi i staje w nich Watażka: - Co za śpiewy, co za wrzaski?! Cherubinek wskazuje na Krzysztofa, a Chochlik na całą resztę: - Rozhulali się! - Wiązać w pasy, was tylko wiązać w pasy - konkluduje Watażka. - Ale co to za rusztowanie? - pyta. - To do parzenia herbaty - odpowiada Markiz de Sade i schodzi zeń pomału. Pozwoliła im na to Mateczka. W sali zalega spokój, cisza, herbata; można przy niej prowadzić dysputy. Markiz de Sade nienawidzi Francuzów. Pamięta, że za okupacji wielu Polaków popełniło samobójstwo na wieść o upadku Francji. - Zabili się tylko dlatego, że Francuzi zawsze mają gębę pełną razesów, które my w zachwycie łykamy jak swoje: Liberté, Égalité, Fraternité. Bawią się słowami, gdy dla innych to życie lub śmierć. Hitler leżałby z przetrąconym karkiem, gdyby nie ta banda zgniłków za Linią Maginota. - Świat przechodzi przez paroksyzmy barbarzyństwa - ripostuje Krzysztof. Niedawno jeden minął, ale przyjdą następne. I marzy o magicznej sile zapobiegania złu. Miała być nią Międzynarodówka Mózgów wyposażona w omnipotencję. Lecz zgubny indywidualizm, tyleż w nim bogactwa, co zmarnowanej energii. - I dlatego Międzynarodówka Mózgów, zanim kiedykolwiek powstanie, musi się rozsypać. Mówiąc to, spogląda na salę. Watażka wyszedł, powracają spokój, herbata. To chorzy, którzy wracają pomału do zdrowia. W książce jest o tym piękny akapit, który opowiada o powrocie do Itaki. Skończyły się podboje fantomów urojonego świata, teraz powrót do domu, niełatwy, bo realny świat to tylko inne szaleństwo. Ale chcą pojąć w nim swą dolę, dolę kombatantów, uczestników stoczonych w duszy morderczych walk. Płynąc ku Itace, mijają wyspę ludożerców - Lastregonów, jakże to niebezpieczne!

I tu utknąłem. Przenoszę powieść na scenę, druk na żywe słowo, opowieści na akcję. Więc co z tym zrobić? Czy na scenę ma wyjść aktor, stanąć na proscenium i odczytać widzowi ten fragment powieści? Przecież to nie czytelnia, to teatr! Piękny, lecz rozwlekły monolog trzeba zastąpić scenicznym znakiem. Ale jakim? Chodziłem z tym jak z garbem, zanim olśniła mnie prosta myśl: przecież sprzątaczki porozrzucały chorym po łóżkach czystą pościel do wymiany! Więc co chorzy? Mają zrzucić tę brudną bieliznę, oblec koce w nowe czyste koperty i stojąc na łóżkach, wstrząsać obleczonymi w nie kocami. Ma to wyglądać tak, jakby na łodziach rozpięto żagle. A wtedy cała sala wypełni się żeglującymi na wietrze statkami. Zalegnie cisza morskich przestworzy, poświata zachodu słońca zabarwi żagle na amarant (od czego teatralne reflektory!). Krzysztof przyjrzy się tej niezwykłej flotylli i zawoła: - Droga do Itaki! Ahoj, on board, ahoj! - i to wszystko. - Pan ma wyczucie teatru - powiedział Dejmek, gdy na jednej z prób oglądaliśmy tę scenę. I niezależnie od tego, w jak niefortunny konflikt z zaangażowanym w ruch "Solidarności" środowiskiem aktorskim wdał się on później, cenię sobie to jego zdanie.

Nie sposób opowiedzieć wszystkich pomieszczonych w sztuce dramatycznych perypetii, tak jak nie sposób zmieścić w niej wszystkich skarbów literackiego dzieła. Ale żal mi tej grupki egipskich kapłanów w długich szlafrokach, z ogolonymi na pałę głowami. Jakże ich pominąć? Przybyli tu prosto z woja. Jeden odmówił odpalenia balistycznej rakiety. Są niepewni swego losu. Bo jeśli wezmą ich za symulantów, pójdą siedzieć. Pytają, co mają robić, żeby uznano ich za psychicznie chorych. - Nie wygłupiać się. Nie udawać kapłana egipskiego - odpowiada Krzysztof. - Wystarczy być sobą. Każdy, kto naprawdę jest sobą, ma największą szanse zostać uznanym za wariata. Mówi to, sam będąc już przy zdrowych zmysłach.

Pomijam resztę, pozostała nam scena końcowa. Czy miałem trzymać się w niej wiernie powieści, czy wpisać w nią samobójczą śmierć autora? Myślałem o jednym i drugim, bo jakże miałem nie myśleć o tym, jak odszedł?! Nie chciałem jednak dodawać nic od siebie, pragnąłem zachować go żywym. Więc ostatnia scena to przygotowanie do wyjścia, strzyżenie włosów i brody. Watażka zadowolony ze swej roboty. - Odmłodniałeś pan o dwadzieścia lat - mówi. - Żoneczka pana nie pozna. Zakocha się od nowa. I tak odmłodzony Krzysztof wychodzi na korytarz. Zielone Jezioro Linoleum; erynie-sprzątaczki kończą zmywanie podłogi. Z łaźni wracają obleczeni w pasiaki piżam jego współtowarzysze. Usuwa się im z drogi i stając na proscenium, krzyczy: - Nie chcę, nie chcę tej waszej zasranej normalności! (uspokaja się). Wracam stamtąd, skąd bardzo rzadko się wraca. Nie wracam ani prorokiem, ani apostołem, ani Mesjaszem. Z trzeźwym umysłem wracam. Lecz chwała Bogu, nie wracam tym, kim byłem, ślepy i głuchy. Więc radzę wam słuchać mojego bełkotu. Tak to się kończy obłęd mój, drodzy bracia i siostry, a zaczyna się wasz, który trwać będzie przez pokolenia.

Wypowiedziawszy tę ostatnią kwestię, odwraca się tyłem do widowni i powolnie zmierza w stronę okna. Ale nie ma w nim kraty, jak chciał autor w książce, i nie ma na dziedzińcu podskakującego z roześmianą buzią kolorowego stworzonka. Idąc, spogląda już tylko na zawieszony w oknie strzęp czarnej jak kir szmaty. To już dzieło scenografa. Na sali długa grobowa cisza, nie ma braw, dopiero po dłuższej chwili zrywają się jak burza.

Przyznaję, że sam nie ośmieliłbym się sugerować samobójczej śmierci przyjaciela. Zrobił to za mnie teatr. Lecz na razie daleko jeszcze do prapremiery. Regularnie chodzę na próby. Na generalnej siedzę gdzieś w ósmym czy dziewiątym rzędzie, tuż za dyrektorem Dejmkiem. To nie jego reżyseria, ale dbały o każde wystawiane u niego dzieło, wprowadza do gry poprawki. Na widowni pustki, aktorzy grają tylko dla nas dwóch, jestem zafascynowany przedstawieniem. Pochylam się do Dejmka: - Panie dyrektorze, wydaje mi się, że jest bardzo dobrze. Dejmek odwraca się gwałtownie. - Co dobrze?! Co dobrze?! - fuka ze złością. - Jest jak najgorzej! O Boże! Czyżbym aż tak nie znał się na teatrze? Ale co mu się tak nie podoba, reżyseria, aktorstwo? Przecież to doborowa obsada: Anna Nehrebecka, Andrzej Szczepkowski, Janusz Zakrzeński. W roli głównej Jan Englert, gra nieprzytomnie jak skrzypek na dachu. - Panie dyrektorze - bąkam wystraszony. - Ale co, doprawdy? - Jak to co? Sztuka jest zdjęta! - odbija się echem w pustym teatrze. Zdjęta?! Ze sceny? Przecież przepuściła ją cenzura! Bez jej zgody nie weszłaby nawet na deski! Co za czort?

Wkrótce dowiaduję się, co się stało. Jednej z aktorek puściły nerwy. Przywykła do grania w nobliwych sztukach klasycznych, tudzież w zachodnich współczesnych, wymierzonych swym ostrzem w bezsens życia za żelazną kurtyną, nie wytrzymała napięcia dramatu rozgrywającego się we współczesnych polskich Tworkach i rzec można, ispugałaś, wystraszyła się okropnie. Napisała do KC partii, do samego sekretarza Wydziału Kultury, towarzysza... Świrgonia. Uciekając się pod jego opiekuńcze skrzydła, nie zastanowiła się, co pisze, i naskrobała histerycznie, że "nie będzie grała roli kapo w tej hitlerowskiej sztuce". Strach ma wielkie oczy, trzeba mu wiele wybaczyć, bo przecież pani nie była żadnym TW, a jedynie nieprzytomną ze strachu piękną kobietą. Natomiast sekretarz KC, figura ważniejsza od samego ministra kultury, nie czytając sztuki, na samo takie dictum podjął natychmiastową decyzję. "Zdjąć ze sceny!" Oczywiście razem z kostiumami, dekoracjami i wyuczonymi na pamięć rolami aktorów. Koszta zdjęcia sztuki nieważne, najważniejsza jest czujność partyjna. Ale dyrektor Dejmek, także członek partii, nie zamierzał rezygnować. Mając w niej chody, pociągał za odpowiednie sznurki, widać skutecznie, gdyż któregoś dnia podszedł do mnie towarzysz Krasowski i rzekł: - Niech się pan nie trapi, sztuka nie zostanie zdjęta. A wiedząc, że przyjaźniłem się z Krzysztoniem, mówił to tak, jakby i jemu chciał przekazać to jakoś przeze mnie.

Po kilku dniach żmudnych zmagań z towarzyszem Świrgoniem odbyła się prapremiera. Oklaskiwano ją, powstawszy z miejsc, długo i gorąco. Lecz prawdziwy autor tego widowiska, nieobecny wśród żywych, nie mógł już go zobaczyć! O, jaka szkoda, o jak bardzo żal! Wywołano by go na scenę i obsypano oklaskami.

Ponad sto przedstawień to sukces. Wyjechaliśmy też z Obłędem na gościnne występy do Wrocławia. Zaplanowano tam trzy spektakle. Po pierwszym, na śniadaniu w hotelowej restauracji, przysiadł się do naszego stolika Jan Englert. - Czy wiecie, ile kosztuje bilet na Obłęd u koników? - zapytał. - Siedemset złotych! To była, co prawda najniższa, ale jednak pensja obywatela PRL-u. Fama o tym przedstawieniu rozeszła się szeroko. Któregoś dnia wybrałem się na jedno z kolejnych przedstawień (wiadomo, że aktorzy rozgrzewają się dopiero po trzecim przedstawieniu i wtedy najlepiej je obejrzeć). Wysiadłszy z autobusu przy Uniwersytecie, szedłem w stronę ulicy Karasia, gdy zatrzymał mnie mężczyzna poruszający się o kulach. Zapytał o Teatr Polski. Poradziłem mu, żeby szedł ze mną, bo właśnie tam idę. - Na Obłęd? - Na Obłęd. - Ja z Kołobrzegu, panie. Przyjechałem specjalnie, bo słyszałem o tej sztuce. Panie, Polska żyje! Może w innych okolicznościach wydałoby mi się to pompatyczne, lecz w trwającym stanie wojennym zabrzmiało naturalnie. Przyjrzałem mu się uważniej: generał Sowiński bez jednej nogi! Ale nie ten, któremu kolejka EKD ucięła nogę; nie z Obłędu, z Kołobrzegu. Czy stracił ją w czasie tego morderczego szturmu, w którym brali też udział polscy żołnierze wywleczeni z syberyjskich łagrów i pognani na front? Nie myliłem się. Ranny pod Kołobrzegiem, został tam na stałe. Że też to ja go spotkałem, a nie Jurek! Sybirak, jak łatwo znalazłby z nim wspólny język i jakże byłby rad z takiego widza!

Postscriptum: Pamiętam też, jak na prapremierze siedzący obok mnie francuski dramatopisarz (przedstawiła mi go pani Kukułczanka vel Kukuhańska) w przerwie gratulował mi pierwszego aktu. Lecz za drugim podniesieniem kurtyny, gdy ukazał się widok Golgoty, nagle zamilkł, po czym więcej już się do mnie nie odezwał.

1 W oryginale: "Dziryt w drobne drzazgi złamię...".

2 Druk w "Dialogu" nr 3/1983. "Obłęd". Kompozycja dramaturgiczna Janusza Krasińskiego według powieści Jerzego Krzysztonia. Wystawienie: Teatr Polski w Warszawie, 24.03.1983. Reżyseria Jerzy Rakowiecki, scenografia Jadwiga Jarosiewicz.

Janusz Krasiński - prozaik, dramatopisarz, reportażysta, w czasie okupacji członek Szarych Szeregów, podczas powstania warszawskiego wywieziony do Oświęcimia, później do Dachau. W latach 1947-1956 oskarżony o działalność konspiracyjną, więziony (Mokotów, Rawicz, Wronki). Autor m.in. powieści "Haracz szarego dnia" (1959), "Wózek" (1966), reportaży "Żywioł dotąd nieznany" (1973), opowiadań, sztuk teatralnych "Śniadanie u Desdemony" (1971), "Czapa" (1973), "Kochankowie z klasztoru Valdemonsa" (1980) oraz prozy wspomnieniowej "Na stracenie" (1992) i "Twarzą do ściany" (1996), "Niemoc" (1999), "Przed agonią" (2005), za którą otrzymał Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji