Artykuły

Wysysam krew

- Artyście zawsze dobrze robi zmiana pokoleń. Ja nie boję się młodych, wręcz szukam tej "świeżej krwi". Ja już 30 lat uczę w szkole. Uczę młodzież i jednocześnie uczę się od nich. Dopóki się zupełnie nie zestarzeję, będę otwierał te swoje klapki w mózgu i grał u młodych reżyserów - mówi KRZYSZTOF GLOBISZ

Tuż przed wywiadem widziałam, jak wychodził Pan ze sklepu z kowbojskimi strojami. O co chodzi? Zakłada Pan ranczo?

- Nie! Przygotowuję premierę u młodego reżysera Jana Klaty. Spektakl nosi tytuł: "Wesele hrabiego Orgaza". Zagram Dawida Yetmeyera [na zdjęciu] i mam być w przebraniu kowboja. Nigdy tak dobrze się nie czułem na próbach jak u Janka Klaty. Ten młody chłopak może mi pokazać nowe trendy w sztuce, których nie znam, np. w muzyce. Moja muzyka kończy się na latach 70.: Led Zeppelin, Doorsi. Teraz nadeszła nowa generacja, dla której Bjork to już jest klasyka. Klata mi to pokazuje i mówi: "A jak znalazłbyś się w tym ze swoim bagażem aktora, hę?".. A ta chustka kowbojska na szyi... Lubię ją. Co gorsza - noszę ze sobą harmonijkę, na której nie umiem grać, ale czasami sobie siadam i coś improwizuję jak ten właśnie kowboj. Z takich prostych czynności w moim mózgu wytwarza się postać...

I dzisiaj mamy kowbojską rozmowę?

- Tak.

Mam się bać?

- No oczywiście. Poza tym mój bohater prowadzi czarną mszę. Ale to komiksowa postać, niech się pani tak nie boi.

Ja uwielbiam komiksy. Chciałam porozmawiać z Panem o szaleństwie. Bo moim zdaniem aktor jest szaleńcem.

- Na tym polega cala tajemnica tego zawodu, że człowiek jest bardzo blisko stanu odjazdu, omdlenia, jakby śnił rolę, oglądał siebie z lotu ptaka. Ale to nigdy nie może przekroczyć tego stanu. Nie ma mowy, żebym na tej scenie zemdlał. Mogę zemdleć ze zmęczenia, ale nie z takiego napięcia, które np. towarzyszy mistykom. Św. Jan od Krzyża czy św. Teresa wprowadzali się w te stany. Ja też się w nie wprowadzam, ale staram się w pewnym momencie zatrzymać. Takim aktorem, który popadał w stany mistyczne w aktorstwie, był Ryszard Cieślak. On wchodził na taki poziom, gdzie samokontrola się wyłączała. Na pewno był w stanie śmierci klinicznej. Mnie się to zdarzało w najlepszych moich rolach, kiedy czułem, że czas bohatera i mój czas są jednym.

Zagrał Pan u Kieślowskiego w "Krótkim filmie o zabijaniu". Gdy chodził Pan z Kieślowskim po więzieniach, żeby się wczuć w rolę, to myślał Pan, że zwariuje?

- Mirek Baka, który grał zabójcę, poprosił, żebyśmy go zamknęli w celi. Po 20 minutach zaczął krzyczeć, że już nie może. Mnie to do głowy nie przyszło. Mnie wystarczyło podglądanie więźniów przez wizjerek, co i tak było bardzo przykrym doświadczeniem. Czułem się z tym podle, ale w moim mózgu tworzył się dużo ciekawszy obraz mnie wśród więźniów, niż gdybym wśród nich był. Moja wyobraźnia dużo więcej wyprodukuje lęków, emocji, strachów niż rzeczywistość. W wyobraźni już widziałem, jak mnie gwałcą lub zabijają. Teraz wszedłem do tego sklepu z gadżetami kowbojskimi, bo musiałem powąchać, jak pachnie wyprawiona skóra. Dla mnie więcej zdziała zapach byczej skóry, niż gdybym był na farmie. Pani tak się dziwi, że aktorzy są po trosze szaleńcami. A co powiedzieć o świecie poetów?! O kochanej mojej pani Wisi Szymborskiej? Przecież jej świat też jest szalony. Nawet najłagodniejsze wiersze poetów wynikają z jakiejś głębiny człowieka, do której ludzie nie sięgają, a oni, a my, musimy tam sięgnąć. Żeby zobaczyć i opisać.

Boi się Pan czasami Szymborskiej? Jej wyobraźni?

- Ja ją uwielbiam! Ale ten rodzaj wyobraźni, który ona reprezentuje, ten sposób patrzenia na świat jest dla mnie zawsze odkrywczy. Świat zobaczony oczami kota albo psa Hitlera robi na mnie wrażenie.

Pana synowie pójdą w Pana ślady? Czy raczej próbuje ich Pan odciągać od pomysłu zostania aktorem?

- Jeden ma dopiero 14 lat, więc nie mówię "hop", ale na razie nie ma o tym mowy. A drugi nie chciał być aktorem. Na razie studiuje na Uniwersytecie Jagiellońskim komparatystykę. Jest filologiem. Uczy sję japońskiego.

Ma Pan jakąś teorię, dlaczego nie chcą być aktorami?

- Może widzieli, że jak przychodzę do domu, to jestem wykończony, i stwierdzili, że po co się tak męczyć. Może lepiej znaleźć jakąś lepszą pracę.

No tak, w książce "Notatki o skubaniu roli" opisuje Pan pewne ćwiczenie aktorskie: że sto razy bierze Pan szklankę ze stołu. To lekki obłęd.

- Nie trzeba dużej sztuki, żeby dowieść, że sztuka jest obłędem. I to nawet nie lekkim. W Radomiu graliśmy "Ślub" w reżyserii Jerzego Jarockiego. Wtedy czułem, że jestem w innym wymiarze. Do porządku przywołały nas brawa publiczności. Po spektaklu okazało się, że miałem w nodze drzazgę wielkości drzewa i zagrałem cały spektakl, nie czując tego.

Jak musiała wyglądać scena... Cała zakrwawiona...

- To było piękne!

Nie wystraszył się Pan?

- Nie. Pamiętam to jako coś wspaniałego. Jeżeli istnieje katharsis, to na pewno tam to przeżyłem. Wtedy wszystko jest możliwe, człowiek jest absolutnie silny.

Po takim doświadczeniu tęskni się za tym w codziennym życiu? Szuka się wszędzie takich doznań? Wszystko wydaje się takie mdłe?

- Nieee, życie poza teatrem też jest bardzo ciekawe. Moje nigdy nie było mdłe.

Żona nie ma dosyć aktora w domu? Bo od czasu do czasu manipuluje Pan ludźmi, prawda?

- Czasami manipuluję, gdy przygotowuję jakąś rolę. Zachowuję się tak, jakby się zachowała dana postać. Problem z żoną polega na tym, że ona już nie daje się nabrać.

Kto się daje nabrać? Synowie?

- Z nimi to ja nie zawsze chcę eksperymentować, ich trzeba chronić.

A oni i tak mówią: Tato, jakiś wariat jesteś, co ty wyprawiasz?

- No właśnie, mówią tak czasami... Ale ja nie przejmuję się tym. Jestem trochę jak duże dziecko.

Trudno mieć tatę dziecko...

- Dlaczego?! Ja hoduję w sobie dziecko. Jestem inny od ojców innych dzieci. Od tych "bardzo poważnych panów".

Jak się ma to dziecko w sobie, to łatwo być w dobrej relacji z synami?

- Myślę, że tak, chociaż w pewnym momencie przychodzi moment obowiązku, odpowiedzialności. To nie jest tak, że jestem jakimś infantylnym idiotą. Myślę, że jestem dla nich jakimś autorytetem.

Dla studentów też jest Pan autorytetem?

- Artyście zawsze dobrze robi zmiana pokoleń. Ja nie boję się młodych, wręcz szukam tej "świeżej krwi". Ja już 30 lat uczę w szkole. Uczę młodzież i jednocześnie uczę się od nich.

Pan ich wampiryzuje, wypija ich świeżą krew!

- Tak. To jest metoda. Wysysam z nich, ile się da. Ale też daję im bardzo dużo. Żeby mogli w sobie odkryć to, co w nich najlepsze.

Czy Pana czymś kiedyś zawstydzili?

- Miałem kiedyś studenta, który dzisiaj jest wybitnym aktorem - nazywa się Roman Gancarczyk. Prowadziłem zajęcia z interpretacji wiersza. Romkowi bardzo dobrze szło. Co mu daję zadanie, to on to robi. Doszło do tego, że już nie myślałem o tym, żeby nauczyć go dobrze mówić wiersze, tylko o tym, jak mu utrudnić, żeby on powiedział te wiersze z moimi chorymi pomysłami. A on wszystko robił. Tu mnie zawstydził. Bardzo.

W tym Waszym Krakowie to wszyscy chodzą po Rynku i zastanawiają się nad sensem życia.

- To chyba bardzo dobrze o nas świadczy?

Ale nic z tego nie wynika.

- E, skąd pani wie? Może kasy z tego nie ma, ale dla życia wiele z tego wynika.

Te iluminacje nad kieliszkami wódki? Żartuje Pan!

- Mnie wiele dają takie rozmowy, spotkania. Mówi się, że Warszawa pracuje, a Kraków myśli. Może pani sobie taką tezę postawić. Teraz pociąg Intercity jedzie tak krótko, że w gruncie rzeczy niedługo nie będzie sensu mówić, że ktoś jest z Krakowa.

Trochę drażni ten zachwyt nad światem. Ta opisywana przez Pana w książce sielskość, Pana papuga, kot.

- A dlaczego papuga tak panią drażni?

Bo to wszystko jest takie śliczne i piękne, że strach.

- Papuga nie jest piękna. Jest cholerna. Wydaje okropne dźwięki. Ciężkie jest życie z papugą. Kochamy ją bardzo. Ale krzyczy.

To po co Pan ją trzyma?

- Ona mi przypomina, że też powinienem być ładnie ubrany, mieć czerwony dziób, zielone upierzenie, ogólnie powinienem być pięknym.

Wy wszyscy z Krakowa jesteście jacyś inni. Patrzę na uśmiechniętą Annę Dymną, Grzegorza Turnaua, Wisławę Szymborską.

- Może dlatego, że krakowianie w tym pędzie potrafią na sekundkę się zatrzymać i spojrzeć za siebie? Popatrzeć na pole, zobaczyć, że istnieje pies, papuga czy siano. Może umieją to zauważyć? Moim zdaniem tacy ludzie jak Ania Dymna są po prostu czyści. Nie są złymi ludźmi.

A Pan gdzie szuka tego dystansu i spokoju?

- Na wsi. Tam najbardziej odpoczywam. Naokoło mam pełno zielonego. Kolor zielony relaksuje.

I zbudował Pan sobie u siebie na wsi kapliczkę ojca Pio. Pan, modląc się tam, podobno głuchnie, ślepnie.

- Wie pani, jak to jest ze świętymi. Czasami wydaje się, że jak będziemy się modlić do jakiegoś świętego, to będziemy zdrowieć. A okazuje się, że oni są chytrzy i złośliwi. Dowiedziałem się, że we Włoszech jest taki zwyczaj, że jak jakiś święty nie robi tego, o co go człowiek poprosi, to można przyjść i pobić posąg świętego.

Pan ma dobre relacje ze świętymi?

- Oczywiście! Byliśmy z żoną na wakacjach i pojechaliśmy do Santa Giovani, gdzie mieszkał i pracował ojciec Pio. Okazało się, że żona jest w ciąży, a długo straliśmy się o dziecko.

Publiczność pokochała Pana za rolę anioła Giordana w filmie Artura "Barona" Więcka. Wierzy Pan w anioły?

- Coraz częściej wątpię w niebo, w czyściec i w to, że jest miejsce, gdzie się wszyscy spotkamy. Ale nasz pobyt na ziemi polega na tym, żeby wierzyć. To nie ma żadnego znaczenia, czy jest coś potem. Wierzyć trzeba. Co w Panu jest anielskiego? Ja nie muszę być aniołem. Ważne jest, że ktoś widzi we mnie anioła. Martwi mnie tylko to, że i anioły, i diabły są bezpłciowe, to jest problem, z którym nie mogę sobie poradzić... Nie podoba mi się ta bezpłciowość anielska.

Pan jest aktorem, który wzbudza dobre emocje. Bo jest Pan dobrym człowiekiem?

- Ja raczej jestem cholerykiem, człowiekiem nerwowym i porywczym. Ale staram się to w sobie pohamować. Właśnie takim odruchem ciepła wobec innych.

Czemu się zostaje aktorem?

- Powodów jest dużo. Ja po prostu wiedziałem, że muszę ten zawód uprawiać, byłem w nim zakochany. Czujemy, że coś ludziom chcemy pokazać. To coś, czego czasami się obawiają. Dlatego nas pod płotem cmentarza, za miastem chowali. I tak jest do dzisiaj. Nic się nie zmieniło. Proszę zobaczyć, jak łatwo jest spaść z wysokości. I za płot. Od tego jest Pudelek. Aktor, który dotknie jakiegoś tabu, naraża się na zemstę i jest strącany z piedestału.

Pan się nie naraża? Jest Pan sympatyczny.

- Myślę, że nawet za bardzo. Może to jest rodzaj mojej maski?

Krzysztof Globisz

Ma 53 lata. Urodził się w Siemianowicach Śląskich. Jest aktorem, wykładowcą krakowskiej PWST i dziekanem tamtejszego Wydziału Aktorskiego. Profesor sztuk teatralnych. Grał u największych: Kieślowskiego, Marczewskiego, Pasikowskiego. Ma dwóch synów, mieszka w Krakowie. Niedawno ukazał się wywiad rzeka Olgi Kataflasz pt. "Krzysztof Globisz. Notatki o skubaniu roli".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji