Artykuły

Sartre dla ubogich

NIEWĄTPLIWYM truizmem, jest twierdzenie, że teatr Sartre'a to przede wszystkim teatr filozoficzny, w którym oś fabularna jest jedynie pretekstem dla z gruntu filozoficznych wniosków. Egzystencjalizm Sartre'owski jest jądrem, które należy wydobywać z każdej sztuki, bez względu na jej anegdotą, wynikające stąd warunki społeczne czy historyczne.

Niejednokrotnie okazuje się, że powtarzanie truizmów jest rzeczą nie tylko celową, lecz wręcz konieczną. Zwłaszcza często zmuszeni są przypominać rzeczy najbardziej podstawowe wrocławscy recenzenci teatralni.

Można w "Ladacznicy z zasadami" dopatrywać się protestu przeciwko lynchom, czy szerzej widzieć w niej sztukę o kwestii murzyńskiej w południowych stanach USA. Można ją uważać za pamflet na. wszechpotęgę dolara. Każda z tych koncepcji zubaża jednak (i tak nie najlepszą) sztukę Sartre'a.

"Ladacznica" jest w gruncie rzeczy opowieścią o zmaganiach jednostki (Lizzie) z machiną państwową (senator Fred i inni). Walka, która w myśl założeń filozoficznych autora, musi zakończyć się klęską. Klęska Lizzie sugeruje bezsensowność wszystkich prób wystąpienia przeciw istniejącym warunkom społecznym. Ale to tylko część prawdy. "Ladacznica" sugeruje, że większość czynów ludzkich nie jest niczym umotywowana. Lizzie nie lubi Murzynów i tylko z jakichś bliżej nieokreślonych pobudek usiłuje ukryć Murzyna. Nie odważyłbym się ręczyć, czy są to pobudki humanitarne. W zakończeniu, wszystko wraca do ustalonych norm. Lizzie zostanie utrzymanką Freda, mieszkać będzie w domu na wzgórzu, w "pięknym domu z ogrodem".

Historia zmagań, a właściwie beznadziejnej szarpaniny z jakąś bardzo konkretną "mojrą" stanowią o wartości sztuki, dlatego też drugie zakończenie sugerujące, iż "człowiek jest kowalem własnego losu", jest nie tylko nie do przyjęcia ze względu na fakt, że przekreśla całą filozofię Sartre'a, nie tylko ze względu na brak motywacji psychologicznej, lecz w kontekście trąci mosfilmowskimi happy-endami.

O rok wcześniejsze, jednoaktowe "Przy drzwiach zamkniętych", jest dla mnie kwintesencją filozoficzną i artystyczną dramaturgii Sartrg'a. Pisarz odchodzi zupełnie od pozornych realiów codzienności. O ile "Ladacznica" przez temat, fabułę, akcję, związana z pewnymi realiami (choć w gruncie rzeczy nie wiele by się zmieniło, gdyby na przykład przy pomocy niewielkich skreśleń przenieść akcję w epokę rewolucji, a Murzyna przechrzcie w białogwardzistę), o tyle wszystkie realia i sylwetki w "Drzwiach zamkniętych" już w założeniu są wielką metaforą.

Piekło nie jest dziełem szatana, "ludzie ludziom zgotowali ten los" chciałoby się powiedzieć, ale to tylko pierwsze bardzo powierzchowne wrażenie. Bardziej precyzyjna interpretacja wskazuje, że dramat zawiera sygnalizowane już uprzednio elementy, z tą różnicą, że podane w sposób bardziej jednoznaczny i przejrzysty. W zakończeniu mimo, iż bohaterowie wiedzą już o sobie wszystko, w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Wszystko wraca do punktu wyjścia. Garcin, Stella i Inez wracają na swoje miejsca. Znamienne są słowa Garcin: "A więc zaczynamy od nowa". I tak bez końca, między dwoma szczytami: burzą namiętności i apatią. Tymczasem na ziemi już o nich zapomniano - ktoś zajął mieszkanie Inez, nikt nie wspomina Garcin, skończyła się iluzja o "kryształowej Stelli".

Sartre'owskie piekło jest metaforą, to prawda. Ale metaforą wymagającą rygorów i dosłowności. Metaforą, która w wypadku jakichkolwiek nieścisłości staje się niezrozumiałym bełkotem. Piekło Sartre'owskie, nie może być na scenie niczym innym, niż hotelowym pokojem, a kelner musi toć jedynie kelnerem.

Reżyser spektaklu, Artur Młodnicki, w "Ladacznicy" dal się uwieść wartkiej, a nawet sensacyjnej akcji - tworząc w sumie "coś", co można raczej uważać za sceniczną adaptację którejś z książek Maltza. Nie potrafił wydobyć wszystkich subtelności charakterów ludzkich. W "Drzwiach zamkniętych", należy też do ostatniego zastrzeżenia dodać także zupełnie niepotrzebne naturalizowanie (sceny Inez-Stella), oraz niewłaściwe ustawienie scen w których bohaterowie kontaktują się z ziemią. Partie, które powinny być wypowiedziane bardzo prosto, aktorzy patetyzują i monumentalizują, tocząc w dodatku błędnym wzrokiem po Bogu ducha winnej widowni.

Koncepcję tę przejął scenograf Marcin Wenzel, monumentalizując dekoracje "Drzwi zamkniętych".

Aktorsko oba przedstawienia, pozostawiają wiele do życzenia.

Jedynymi jaśniejszymi punktami byli: Artur Młodnicki (senator) Cyryl Przybył (Murzyn) oraz Zbigniew Wójcik (John). Zwłaszcza senator Młodnickiego był dokładnie przemyślany i zagrany przy pomocy najprostszych środków wyrazu. Wójcik jak zwykle (przypominam choćby "Wesele" gdzie z marginesowej postaci Nosa uczynił centralne zagadnienie aktu III) wygrał do końca swój epizod, co rozbiło sceniczną kompozycję sztuki, ale to już wina reżysera.

Bogusław Danielewski (Fred) poprawny, acz nie wniósł żadnego indywidualnego rysu.

Natomiast Lizzie Danuty Koryckiej, to postać od pierwszej do ostatniej chwili chybiona. Lizzie Sartre'a jest naiwna i "kanciasta", Lizzie Koryckiej jest głupia i ordynarna. W epizodach występowali poza tym Jerzy Adamczak, Antoni Odrowąż, Juliusz Grabowski.

W "Drzwiach zamkniętych" najwyżej postawiłbym Ewę Szumańską, choć jej Inez robiona była na jednym, nieco za demonicznym, tonie. Zdzisława Młodnicka (Stella) robiła "naiwną" zapominając, że jest kokietką z high-lifeu, a w dodatku dzieciobójczynią.

Niełatwe zadanie miał Jerzy Adamczak, ale też się z niego nie wywiązał. Garcin powinien być tchórzem i brutalem, realistą, tkliwym kochankiem. Adamczak był tylko nijaki. Juliusz Grabowski niepotrzebnie (co jest chyba winą reżysera) satanizował swego kelnera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji