Artykuły

Orfeusz rozszarpany

Nigdy, nie rozumiałem, dlaczego Tennessee Williams jest znakomitym dramaturgiem, laureatem dwóch Pulitzerów, dwóch amerykańskich Nagród Krytyki, a także autorem o światowym rozgłosie. Rozumiem natomiast, dlaczego z taką lubością grywany bywa na pewnych scenach, u nas i gdzie indziej. Wszystko bowiem, co trąci romantyzmem brukowym, uważa się po teatrach za szczególnie teatralne. Bo to i drapieżność, i gra namiętności, i ostre spięcia kontrastowe, i melancholijne zadumy liryczne. Tu aktor może utożsamić się z uciśnioną niewinnością - i powibrować sobie głosem, aksamitnie; albo utożsamić się z pierwiastkiem zła i pomruczeć groźnie, basowo. Może wreszcie usiąść ciężko z głową opuszczoną na pierś, z opuszczonymi bezwolnie ramionami, z obwisłymi dłońmi, z oczami błądzącymi hen, to bezkresach smutnego losu - malownicza postawa, która wyraża zawsze skazanie jednostki przez złowrogie fatum. I zapewnia aktorowi samopoczucie wielkiego tragika. O tworach romantyzmu brukowego powiała się najczęściej, że zawierają dobrze napisane role. Tu sobie można pograć naprawdę. I zyskać poklask mniej wybrednej publiczności.

Frajda jest podwójna, jeśli romantyzm brukowy występuje w osłonkach nowoczesności. Oczywiście, gdyby bohater tytułowy "Orfeusz w wężowej skórze" odgrywał swój dramat nieprzystosowania w powiewnej pelerynie romantycznej, rzecz poczytano by za nieco już myszką tracącą, zaś bardziej oświeceni za szmirę. Skoro jednak pelerynę zastępuje dziwaczna kurtka z wężowej skóry, a ubioru heroja (rodzaj męski od heroiny?) dopełniają dżinsy, znajdujemy się w nowoczesności.

Jest okrutny, zimny świat - świat konwencji, interesu, zakłamania. I są jednostki wyższe, wewnętrznie czyste, które nie mieszczą się w jego prozie. Te wyobcowane jednostki łamie okrutnie zimny świat. Jednych łamie stopniowo, na raty, pętając ich w sidła kompromisu, który zabija piękne porywy młodości. Innych łamie gwałtownie, unicestwia, jeśli owych porywów nie umiejąc w sobie stłumić, przekraczają granice ustalonej konwencji. Orfeusz Williamsa chciał się zrezygnowany przystosować. Ale był zbyt dziwny, zbyt napiętnowany innością. I musiał zginąć, rozszarpany przez menady brutalnej społeczności.

My, na widowni, zginąć nie musimy. Ale dano nam szansę utożsamienia się z tym, co wzniosłe i szlachetne; pozwolono nam poczuć się niewinnymi i prześladowanymi. Tanim kosztem, bez żadnych konsekwencji. Kazano nam rozrzewnić się nad sobą. To dobrze robi przed nocą: można potem smacznie spać snem sprawiedliwego. I to jest siła romantyzmu brukowego, siła melodramatu: dostarczanie namiastek przeżyć moralnych. Uszlachetnienie bez zobowiązań.

I z mnóstwem dodatkowych atrakcji po drodze. W sztuce Williamsa występują ludzie dziwni, zagadkowi, a każdy nosi w sobie własną bolesną tajemnicę. I te ludzkie najgłębsze dna stopniowo odsłaniają się przed nami. Przy czym kilkakrotnie jest mowa o jakimś ptaszku, co na ziemi spoczął dopiero po śmierci, tudzież o jakiejś muszli o przeznaczeniu równie metaforycznym. Poetyczny heroj gra na gitarze i śpiewa. W momentach decydujących tańczy, wyje i wali w tam-tam murzyński czarownik, niby symbol pierwotnej niewinności i tajemnicy. Pod koniec pada śmiertelny strzał. Szeryf owe zbiry grożą linczowanemu herojowi palnikiem acetylenowym. Szkoda, że groźbę swą realizują już za sceną.

Reżyser miał do wyboru dwie możliwości: albo puścić rzecz na tempo, ostry efekt i bebech, co byłoby w złym guście, ale być może żywe. Albo też efekty osłabić i stonować, aktorów trzymać w uczuciowej dyscyplinie, brutalność zastąpić przez liryzm, targanie trzewi przez melancholię. Jarocki wybrał to drugie. I wybrał nudę. Słusznie. Choć dobry smak ocalił raczej połowicznie. Nie pomoże bowiem i najlepszy reżyser, jeśli założy sobie, że głupstwa autora będzie traktował serio. Plewa pozostanie plewą: mowa może być tylko o większym czy mniejszym kunszcie jej mielenia. Kunszt Jarockiego jest dobrej próby.

O aktorach da się powiedzieć to samo: mówiąc o ich zaletach, trzeba mieć na uwadze, iż są młynarzami plewy. Podobał mi się Herdegen w roli tytułowej: zagrał ją z umiarem, logicznie, a gdzie mu tekst zgrzytał poetycznością, umiał tę poetyczność uzasadnić bądź kokieterią, bądź animalną dziwnością sylwety bohatera. Umiał chwilami uzasadnić nawet jego niezwykłość: przez spokój człowieka, który broniąc się, wie, że i tok toczy się ku nieuchronnej klęsce. Podobała mi się J. Zaklicka w roli histerycznej żony szeryfa, czyniąc strawną tę jaskrawą postać dzięki łączeniu środków naturalistycznych z delikatną stylizacją. J. Hanisz w roli hulaszczej a szlachetnej Karoliny Cutrere nie odmówiłbym wspólnej przejażdżki samochodem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji