Artykuły

Bałtyk pełen krwi

- Głównym motywem spektaklu jest to, co my teraz myślimy i czujemy w związku z rocznicą 30-lecia Solidarności i z tymi wszystkimi sprawami wokół niej, które nas bolą - mówi MAREK WEISS przed niedzielną premierą "Makbeta" w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.

Katarzyna Chmura: Czy to pana pomysł, aby wystawić "Makbeta"?

Marek Weiss: "Makbet" był jedną z pozycji, którą od dawna chciałem zrealizować w Operze Bałtyckiej. Uważam bowiem, że jest to dzieło niedocenione. Istnieją opinie, że "Rigoletto", "Traviata" są pozycjami, które zdecydowanie przebiły "Makbeta". Moim zdaniem natomiast w dziele tym jest mnóstwo wspaniałej muzyki. To także pozycja niezwykle trudna. Szczególnie karkołomne partie mają dwie główne postaci. Dlatego tak rzadko się tę operę wystawia. Dzieje się tak również pewnie z tego względu, że nie do końca dzieło rymuje się z Szekspirowskim "Makbetem". Verdi przedstawił bowiem w swojej operze własne rozumienie tej opowieści.

O czym jest według pana ta historia?

- To jest opowieść o małżeństwie, które podąża krok za krokiem do piekła. I o tym, co się dzieje między nimi. Mowa jest tu o napięciach pomiędzy kobietą i mężczyzną. Być może głównym motywem ich historii jest bezpłodność Lady Makbet i jej drapieżność związana z niemożnością zniesienia tego, że nie może mieć dzieci. Makbetowi, który zdobywa wszystko, również los podpowiada, że to wszystko jest na nic, bo jego dorobek odziedziczy cudze potomstwo. Dlatego zaczyna się zachowywać jak Herod, morduje dzieci, zagrażające jego koronie. Rozwiązania tej problematyki w tak długim i pompatycznym spektaklu jest wielkim wyzwaniem.

Jak widzi pan "Makbeta", jako reżyser?

- To trudna, paskudna sztuka. Nie bez kozery Anglicy unikają wymawiania tego tytułu. Jest szereg zabobonów wokół niego. My reżyserzy, boimy się go wystawiać. Ja szczerze mówiąc nie widziałem nigdy dobrego "Makbeta" w teatrze. Jedyną udaną produkcją jest według mnie film Kurosawy. We wszystkich innych realizacjach dostrzegałem pewne niezgodności. Ta sztuka wymaga bowiem szalonej koncentracji, skupienia, żeby w konsekwencji nie dać się przesadnie uwieść przez różne rzeczy, które autor proponuje. Bo nagle z jakiegoś wielkiego patosu, powagi, grozy, seria wpadamy w przesadę, która jest dla spektaklu mordercza. Ludzie od razu reagują na to niechęcią, co detonuje dramaturgię przedstawienia. Nie mam pewności, czy tym razem spektakl uda mi się, czy nie. Nie rościmy sobie zresztą pretensji do tego, żeby wszystko wyszło i wszystko było doskonałe. Ale może trochę z tego wielkiego potencjału, jaki tkwi w tym dramacie, uda nam się zrealizować. Próbujemy zrobić "Makbeta" i nie odstrasza nas, że to się zwykle nie udaje. Nawet nieudane spektakle mają od czasu do czasu takie miejsca, momenty, które sprawiają, że warto się na nie wybrać.

Były przymiarki do wystawienia "Makbeta" w Stoczni Gdańskiej. Czemu ostatecznie wybrał pan scenę Opery Bałtyckiej?

- Były takie plany, gdy powstawał festiwal Solidarity of Arts, którego nazwę zresztą wymyśliłem. Ponieważ impreza ta ma w pewnym sensie charakter ideowy, wydawało mi się, że "Makbet" wystawiony w Stoczni będzie budził skojarzenia z pamiętnymi wydarzeniami. Stocznia jest jednak obecnie w jakimś sensie miejscem tragicznym. Jest to komercyjne przedsiębiorstwo kogoś, kto to wszystko przechwycił. Hala stoczniowa to poza tym miejsce bardzo niewygodne. W pewnym momencie zdecydowaliśmy się więc na to, żeby zrealizować produkcję w Operze Bałtyckiej.

Organizatorzy Solidarity of Arts, mimo tego że pana realizacja jest regularną premierą w Operze Bałtyckiej, pozostawili ją jednak w ramach festiwalu...

- Cała bowiem idea interpretowania tego dzieła jest w naszym spektaklu związana z wydarzeniami w Stoczni. Głównym motywem tego przedsięwzięcia jest to, co my teraz myślimy i czujemy w związku z rocznicą 30-lecia powstania Solidarności i z tymi wszystkimi sprawami wokół niej, które nas bolą. Mam na myśli to, że wielcy ludzie, którzy naprawili w pewnym momencie świat i posunęli historię do przodu, tak strasznie się zmieniają. Nie tylko zresztą teraz. Zwykle tak bywa, że władza jest trucizną, która zmienia ludzi i powoduje, że zaczynają się wzajemnie pożerać i degenerują się w sensie moralnym.

Czy dostrzega pan w ostatnich dziejach Polski szekspirowski dramat?

- Nie, oczywiście cała opowieść Szekspirowska o Makbecie jest bardziej krwawa i wszystko jest w niej doprowadzone do ostateczności. Ale ważne jest samo sedno sprawy. To, że wstępując po stopniach władzy człowiek się zmienia i robi się coraz bardziej nieprzyjazny dla wszystkich dookoła. To jest genialnie w tej sztuce opisane.

Plakat zapowiadający operę przedstawia sztylet z emblematem trzech krzyży (z pomnika Poległych Stoczniowców), który wpada do morza krwi. Kto jest jego twórcą?

- Autorem "szkoły plakatów" Opery Bałtyckiej jestem ja, ponieważ wychodzę z założenia, że wizytówka spektaklu musi być jakoś związana ze specyfiką inscenizacji. Ale oczywiście plastyk, pan Wojtek Radtke, przetworzył to, co mu opowiadałem po swojemu. I tak jak każda metafora, wiersz, poezja ma to swoje skomplikowane konotacje i nie da się jej przetłumaczyć tak dokładnie i dosłownie na język prozy. To Morze Bałtyckie zamienione w morze krwi odnosi się parabolicznie do tego, co czujemy tu i teraz. Symbolizm plakatu odnosi się do tego, że pomnik czy też krzyż jest dziś narzędziem walki, które czasem kogoś rani. Coś, co jest symbolem zwycięstwa, symbolem pozytywnym, potrafi być też jednocześnie okrutnym narzędziem.

Jak silne związki między wydarzeniami wokół Stoczni Gdańskiej a "Makbetem" kryje pana inscenizacja?

- Staramy się, żeby wszystkie nasze inscenizacje zrymowały się z życiem współczesnym. Jednocześnie unikamy dosłowności i wskazywania, kiedy to się dzieje i kto jest kim. Podobnie nasz "Makbet" rozgrywa się w przestrzeni mitycznej z posmakiem współczesnym. Nie będzie tam scen znanych nam konkretnie z realiów i faktów naszego życia. W spektaklu znajdują się tylko pewne odniesienia, dające możliwości reagowania emocjonalnego na coś, co jest podobne. Pod koniec spektaklu jest jednak dość jednoznaczna, symboliczna scena, której nie da się zinterpretować inaczej, niż w odniesieniu do Gdańska. Ten obraz, bardzo związany z rzeczywistością, ma wywołać pewien impuls pozytywnego myślenia. Ma towarzyszyć katharsis, które jest publiczności niezbędne. Po to przecież opera istnieje, żeby od czasu do czasu ktoś przeżył głębokie oczyszczenie.

Wystawił pan już w Operze Bałtyckiej tryptyk najważniejszych dzieł Mozartowskich. W tym roku sezon artystyczny rozpoczyna "Makbet", a na marzec planowana jest premiera jeszcze jednego dzieła Verdiego - "Traviaty". Czy to również długofalowa strategia, by pokazywać dzieła tego kompozytora?

- Myślę, że jest jakaś konsekwencja w tym, żeby po Mozarcie pokazać Verdiego, przynajmniej w dwóch odsłonach. "Traviatę" przygotują Włosi. Reżyseruje Rosetta Cucchi, która przywiezie ze sobą cały bagaż tradycji wystawiania tego dzieła w Italii. Ma ona, podobnie jak ja, inklinacje do współczesnego widzenia spektakli operowych. Spektakl poprowadzi maestro Jan Latham Koenig, który na co dzień prowadzi "Traviatę" w londyńskim Covent Garden.

Czy w repertuarze teatru pojawią się w tym sezonie jeszcze inne tytuły operowe?

- Planujemy ponadto na kwiecień niezwykłą produkcję - wieczór poświęcony Szostakowiczowi. W jednej części pokażemy jego "Nos" w realizacji Janusza Wiśniewskiego, którego estetyka reżyserska uchodzi obecnie już za klasykę. W drugiej części zaprezentujemy natomiast dzieło, które nigdy do tej pory nie było wystawiane (istnieje tylko jedno nagranie muzyczne) - "Skrzypce Rotszylda". To opera, którą napisał ukochany uczeń Szostakowicza - Fleishman, ale nie zdążył go ukończyć, bo zginał na froncie. Szostakowicz dokończył więc za niego utwór i go zorkiestrował. Jest to tzw. "dzieło otwarte", jak mówi Umberto Eco, czyli można je na różne sposoby ułożyć. A trzecią premierą tradycyjnie jest "Salome" w czerwcu, którą już planujemy trzeci raz. Miejmy nadzieję, że tym razem się uda.

Co przygotowuje Bałtycki Teatr Tańca?

- Dwa balety Igora Strawińskiego, w realizacji dwóch choreografów, którzy na pozór przedstawiają dwie odmienne stylistyki, ale tak naprawdę wiele ich łączy. "Święto Wiosny" przygotuje szefowa BTT Izadora Weiss, natomiast "Historię Żołnierza" Wojciech Misiuro. Ponadto w maju włoski choreograf zrobi do muzyki Rossiniego, wybranej z różnych uwertur, balet dla dzieci. Bałtycki Teatr Tańca czeka wiele pracy i prezentacji za granicami kraju. Na ostatnich targach baletowych w Düsseldorfie ten młodziutki zespół zrobił prawdziwą furorę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji