Jest w tym coś z sensu
"Ten skrót gwałtowny kryje w sobie rzeczy,
Których szczegóły muszą być bogate..."
- mówi Cymbelin w finałowej scenie. (Słowa te nie padają w krakowskim spektaklu. Przytaczam je według przekładu Zofii Siwickiej, który - w tym konkretnym wypadku - pełniej chyba oddaje uogólniającą myśl Szekspira, niż użyty przez Jarockiego stary, piękny przekład Leona Ulricha w dobrym opracowaniu współczesnym Jerzego S. Sito). Czymże jest cała konstrukcja dramaturgiczna "Cymbelina", jeśli nie owym "skrótem gwałtownym", kryjącym w sobie daleko więcej, niż zdawałoby się wskazywać powierzchowne zestawienie z wcześniejszymi dziełami Szekspira?
Niepokojącą urodę "Cymbelina" tworzyła - przypuszczać by można - ręka spieszącego się już, zniecierpliwionego jak gdyby własnym dorobkiem mistrza. Ręka kreśląca szybko wielobarwne skłębienia, mieszająca gatunki i style, uruchamiająca - gwoli tempa wydarzeń - nieprawdopodobny bałagan narodowo-historyczny, przekornie gmatwająca myśli, niefrasobliwie igrająca posępnymi akcesoriami, traktowanymi dotąd zazwyczaj serio. Barwy "Cymbelina" nie mają w sobie konsekwencji majestatycznego mroku tragedii i kronik, ani też słonecznych przejaśnień komedii. Pozbawione jednolitej tonacji, drgają rozpryskami plam trywialnie krzykliwych i konturów o umowności jarmarcznego malowidła, baśniowych cieni i poetyckiej mozaiki. Współczesnych porównań należałoby chyba szukać w pastiszu niedzielnego malarstwa prymitywistów, czy chwilami nawet w gazetowym komiksie. Ale ów obraz powstał w tej samej pracowni co "Hamlet" i "Król Lear". Sądzić należy, że był rezultatem świadomego zamierzenia, podjęcia nowych poszukiwań twórczych.
Reżyserzy obchodzą "nietypowy" utwór Szekspira z dala i ostrożnie, na scenę trafia "Cymbelin" rzadko. Podręcznym egzorcyzmem bywa teza, określająca go jako utwór po prostu najsłabszy. Można podeprzeć się np. opinią G. B. Shawa, zacytowaną w programie Starego Teatru: "... śmiecie sceniczne, najniższego melodramatycznego gatunku. Miejscami okropnie napisane, w całości intelektualnie wulgarne - jego zawartość myślowa, rozpatrywana we współczesnych kategoriach intelektualnych jest płaska, głupia, nieprzyzwoita, obraźliwa i ponad wszelką miarę irytująca".
"Cymbelin" otwierał ostatnie czterolecie w twórczości Szekspira, okres romantycznego "łabędziego śpiewu". Przeciwstawia się czasem te lata okresowi narodzin wielkich tragedii - "Hamleta", "Otella", "Króla Leara", "Makbeta". Tamten Szekspir, patrzący racjonalnie na społeczno-psychiczne mechanizmy dramatów władzy i namiętności, rozstrzygający je gorzko ale z klarowną logiką konstrukcji wydarzeń, a także Szekspir późniejszy - autor zwiewnie bajecznej lecz nieskazitelnej kompozycyjnie "Burzy", stał się łatwiejszy w odbiorze od twórcy "Cymbelina", rozwichrzonego, gwałcącego własne zasady dramaturgicznej perfekcji i stosującego wątły budulec absurdalnej fikcji.
Duch ojca z "Hamleta" służył wstępnemu zarysowaniu tematu, wiedźmy w "Makbecie" były bardziej potrzebne do nasycenia nastroju niż do rozwoju akcji. Tutaj natomiast musi wręcz wtrącić się metafizyka w boskiej osobie Jowisza, aby gmatwanina wątków dobrnęła do finału. Tytułowi bohaterzy tragedii, władcy, polityczni gracze i uwikłani kochankowie, osaczeni koniecznością wyboru lub nieodwracalną perspektywą czynów dyktowanych splotem wydarzeń - ponosili klęskę, płacili śmiercią. Tutaj wystarcza zgromadzenie wszystkich dramatis personae, aby - w galopującym tempie, dziełem szczęśliwego przypadku - rozwikłały się niemal bezboleśnie (śmierć dosięga jedynie dwa "czarne charaktery" - Królową i jej syna Klotena) groźne nieporozumienia, intrygi i zagadki, z których każda mogła być zalążkiem okrutnego dramatu.
Czy Szekspir kpi sam z siebie? Czy pragnie zdyskredytować dotychczasową poetykę swojego teatru, jego refleksyjną filozofię i analityczną dociekliwość? Szekspir śmieje się. Bardziej gorzko niż czynił to kiedykolwiek. Śmieje się "ponad wszelką miarę irytująco", ostentacyjnie przyjmuje miny "płaskie, głupie, nieprzyzwoite" - jak chce G.B. Shaw. Jest to śmiech ostatecznego rozrachunku z życiem, pojętym jako suma - stosowanych świadomie i nieświadomie - konwencji. Akcja "Cymbelina" jest krzyżówką złych i dobrych planów ludzkich, wynikających ze stereotypowych postaw bohaterów. Działania posiadają jednak znaczenie tylko pozorne i chwilowe. Ostatnie słowo należy bowiem zawsze do przypadku, niezależnego od takich czy innych zamierzeń. Wszystko okazuje się więc grą konwencji i poprzez pryzmat konwencji teatralnej jest oglądane. Cnota, odwaga, poświęcenie, cynizm, podłość, kunktatorstwo, polityka etc. zostają rozmienione - w ostatecznym rachunku - na drobną monetę obiegowych póz, gestów, manifestacji. Formułując szyderczy akt niewiary w prawidłowe funkcjonowanie konwencji dobra i zła, Szekspir podważa równocześnie ich jednoznaczną motywację, odsłania chybotliwość i paradoksalność źródeł oraz skutków postaw etycznych. Demonstruje dialektyczną interpretację życia - oto cnoty zostają powiązane organicznie z głupotą lub służą za pomost występkowi, czyjaś podłość może mimochodem stać się żenującym sprawdzianem innych charakterów, względnie komuś nieoczekiwanie dopomóc. Rozhasany bałagan sceniczny ma więc przemyślane intencje. Gromadzi rozbieżne tony, spiętrza je, aby końcowe akordy zabrzmieć mogły z należytą dwuznacznością. ,,Jest w tym coś z sensu" - jak powiada król Cymbelin, po rozszyfrowaniu zawiłej przepowiedni Jowisza o losach Postumusa.
Krakowski spektakl "Cymbelina" posiada niewątpliwie rangę inscenizacji odważnej i twórczej, przywraca "czarnej komedii" Szekspira należne miejsce we współczesnym teatrze. Jerzy Jarocki nie zrealizował przedstawienia jednoznacznie łatwego w odbiorze, mimo błyskotliwie lekkiej formy. Gospodarując dosyć zdecydowanie w tekście, krojąc i montując na nowo wiele sytuacji - przyjął jednak utwór z całym dobrodziejstwem inwentarza, z dwuznacznością stylu i myśli, skrytą w wielorakich pułapkach czy zasadzkach - na widza. Zachował szekspirowską zmienność barwy dramatycznej, nadając jej współczesną ostrość środków - zdystansowanej wewnętrznie - ekspresji. Spektakl utrzymuje zasadę gry między konwencjami ludzkich postaw, wpisanej w ramy umownej konwencji teatralnej.
Stąd funkcjonalny schemat zagospodarowania tła scenicznego przez Ewę Starowieyską: stylizowane portale przy kilku wejściach na scenę są jedynym, zwięzłym komentarzem plastycznym akcji. Służą każdorazowo geograficznemu umiejscowieniu sytuacji a także - częściowo - zaznaczeniu konwencji, której podporządkowana jest grupa bohaterów, korzystających z wejścia opatrzonego określonym portalem. Boczny portal z białymi kolumnami został przeznaczony dla Rzymian. Z drugiej strony sceny - na pół baśniowe wejście do jaskini Belariusza przenosi akcję do Walii. Przez przyozdobiony majestatycznymi symbolami portal środkowy wchodzi król brytyjski Cymbelin, mając po jednej ręce portal pokojów występnej Królowej, po drugiej - portal komnaty córki Imogeny, wyodrębniający niejako wątek rzeczywistej cnoty i wierności. Ten schemat ulega przeobrażeniu jedynie w akcie III, ze względu na potraktowaną rozleglej wizję dialogu duchów rodziny Postumusa z Jowiszem - co pozwoliło Starowieyskiej stworzyć piękny obraz mrocznej głębi starożytnego cmentarza.
Utrzymywanie stałego kształtu przestrzeni scenicznej (najwyżej przysposabianej sytuacyjnie niezbędnymi rekwizytami) wydaje się być jedną z właściwości stylu reżyserskiego Jarockiego, nadającego swoim spektaklom charakter konsekwentnie zwartych kompozycji. Jego "Cymbelin" pulsuje prawie filmowym rytmem, montaż rozproszonego geograficznie biegu wypadków - w Rzymie, na dworze brytyjskim, w Walii - został przeprowadzony przejrzyście i płynnie (spektakl trwa niewiele ponad 2 godziny).
Jarocki igra celowo nastrojem przedstawienia. Punkt wyjścia spektaklu stanowią środki klasyczne; wiersz szekspirowski jest spokojnie rytmizowany, z efektownym wysmakowaniem urody i muzyki słowa, bez prób nowoczesnej prozaizacji długich fraz dialogowych. Ale ów nobliwy koloryt zostaje stopniowo złamany (chociaż powraca się co pewien czas do niego, jakby akcentując rodowód utworu, jego autorski związek z teatrem "Hamleta" i "Otella"). Dochodzą do głosu tony zgrzytliwie trywialne, nastrój przeobraża się chwilami w umowność groteskową, w jawne eksponowanie schematów konwencji teatralnej na zasadzie szopki czy popisów trupy jarmarcznej. Aktorzy kierują żarliwe oracje do publiczności. Ruch, gest, mimika kpiąco kompromitują dramatyczność i dynamikę sytuacji, emocjonalne znaczenie chwil napięcia czy grozy przekreśla spotęgowany karykaturalnie wrzask. W wątku Belariusza, Gwideriusza i Arwiragusa otrzymujemy sytuację z pogranicza jakiejś śpiewogry. Zdziczali synowie królewscy, potraktowani jako pierwowzory "beatników" z legendarnych czasów (Andrzej Buszewicz i Józef Morgała), oraz ich opiekun, dobrotliwy "clochard" Belariusz (Bolesław Smela) wyśpiewują swoje kwestie w postaci archaizowanych kupletów ludowych.
Są to dobrze zastawione pułapki spektaklu. Wzbudzając wesołość, służą przecież przeprowadzeniu szekspirowskich intencji obrachunku z mitologią postaw etycznych, z paradą póz, gestów, efektownych a jałowych manifestacji wypełniających życie. Właśnie zwierciadło stereotypowej konwencji scenicznej, odbijające obraz sytuacji w uproszczonym, jaskrawym zgęszczeniu, bez rozwarstwiających zabiegów psychologiczno-intelektualnych, dostarcza Jarockiemu broni dalekosiężnego szyderstwa. To zgęszczenie zamyka się sceną finałową, punktującą przewrotne intencje "skrótu gwałtownego". Wszechstronny happy-end przebiega w iście huraganowym tempie, odbierającym kolejno postaciom dramatu racje ich działań. Są to już tylko bezwolne marionetki kierowane trybami losu. Jarocki inscenizował finał z ostrym zacięciem parodystycznym, na zasadzie bardzo bliskiej do finału "Opery za trzy grosze".
Gra aktorska w krakowskim przedstawieniu "Cymbelina" jest podporządkowana zmiennej partyturze inscenizacji. Bardziej niż o wizerunki psychiczne ludzi chodzi tutaj o nasycanie poszczególnych scen zamierzoną atmosferą. Trudno więc poszukiwać takich kreacji, jakich zwykło się oczekiwać od spektakli szekspirowskich. Sceniczny język dystansu i groteski, zastosowany przez Jarockiego, nie dostarcza ku temu większych możliwości. Nie wyobrażam sobie zresztą postaci "Cymbelina" zagranych w stylu właściwym - powiedzmy - "Makbetowi". Jedyny wyjątek, wymagający odmiennej interpretacji, stanowi sylwetka Imogeny. W jej rysunku powraca szekspirowska poetyka lirycznych portretów kobiecych - Julii, Ofelii czy Desdemony. Ona jedna nie zostaje skażona trywialnością klimatu szopki, chociaż uczestniczy w niej przecież i także otrzymuje drwiące błogosławieństwo końcowego happy-endu. Jerzy Sito trafnie zauważa, że osobowość Imogeny na tle ogólnej licytacji pozorów, przypadków i powierzchownych konwencji etycznych jest - być może - szczególnie dotkliwą kompromitacją "już nie postaci, nie działań, lecz kategorii moralnych". Wyjątkowość swojej roli wrażliwie odczuła Ewa Lassek. Gra prostolinijną, czułą kobietę z epoki romantycznej. Miłość determinuje i wypełnia bez reszty jej postawę, każe patrzeć na otoczenie z naiwną ufnością. W grze Ewy Lassek jest jakiś miękki smutek, wyczucie tragicznej bezradności. Dyskretne cieniowanie tych akcentów wyodrębnia świadomie Imogenę, ogrzewając szorstką groteskę spektaklu tchnieniem liryki.
Spośród pozostałych bohaterów "Cymbelina" zwraca uwagę Marek Walczewski jako interesujący Postumuls. Wprowadzając tam gdzie trzeba intonacje groteskowe, Walczewski zarysował postać początkowo nieco przymgloną i - dzięki wewnętrznemu pasowaniu się z własnymi rozterkami - wyobcowana wśród rzymskich dworaków, dopełnioną ostatecznie namiętnym wybuchem wściekłości rzekomo zdradzonego kochanka. Bardzo wyrazistym Jachimo był Jan Nowicki, który odnalazł w swojej roli wizerunek psychiczny przypominający współczesnego "play-boy'a", cynicznego, prowokującego ostentacyjną pewnością siebie. Również współczesne akcenty posiadała postać Klotena. W interpretacji Jerzego otrzymaliśmy jadowity portrecik tępego synalka dygnitarskiego, obnoszącego poczucie przynależności do "elity" i respektowanej wszędzie bezkarności.
Tytułowej roli nie zaliczyłbym do czołowych osiągnięć Wiktora {#os#5775}Sadeckiego. Dwoistości majestatu władzy podszytego chwiejnością zabrakło intensywniejszych barw, scalających przekonywająco mentalność Cymbelina. Ale - być może - tak też można spojrzeć na Cymbelina, widzieć w nim człowieka zszarzałego i znużonego życiowo, maskującego chwilowymi demonstracjami arbitralności wewnętrzne outsiderstwo wobec świata, w którym musi zajmować królewską pozycję. Konsekwentnie groteskowy, barwny styl gry zaprezentowali: Bolesław Smela (Belariusz), Andrzej Buszewicz (Gwideriusz), Józef Morgała (Arwiragus), Antoni Pszoniak (Pizanio), Kazimierz Kaczor (Jowisz), Wojciech Ruszkowski (Wróżbiarz). Podstępną z pozorami dobroci Królową była Halina Kwiatkowska, tworząc tradycyjne wcielenie chciwej a złej macochy.
Sądzę, że krakowski spektakl "Cymbelina" wzbogaca dorobek czołowych współczesnych inscenizacji szekspirowskich na naszych scenach. Jest podpisaną przez wybitnego reżysera propozycją żywego, nowatorskiego odczytania dzieła najczęściej zapominanego lub lekceważonego.