Artykuły

Przestrzeń ruchu

Próba opisu pracy w ramach teatru źródeł 9-15 czerwca 1980.

Rozmowa kwalifikująca do Teatru Źródeł ma miejsce w nocy z 17 na 18 maja 1980 i jej celem jest zapoznanie przyszłych uczestników działań z praktycznym charakterem pracy oraz jej teoretyczne dookreślenie. Odbywa się w grupach kilkunasto- lub kilkuosobowych, trwa od dwóch do pięciu godzin. Pytania wstępne kierowane od Grotowskiego dotyczą sfery utrzymania, tego, z czego się żyje, co się robi, czym się interesuje, co było ważne w innych działaniach praktycznych związanych z teatrem. Kolejno każdy z uczestników spotkania wypowiada się na przedstawione wstępnie pytania. Często padają pytania dodatkowe, uzupełniające, które pozwalają sprecyzować to, co wydaje się Grotowskiemu ważne. Jednymi z częściej powtarzających się są pytania o pochodzenie informacji o przedsięwzięciu i o ewentualne wykorzystanie nabytej w treningu wiedzy i doświadczenia w późniejszej pracy teatralnej czy terapeutycznej. Szczególnie przy pytaniach o zawód czy charakter studiów Grotowski bardzo wyraźnie zniechęca te osoby, które chciałyby czegoś się nauczyć czy nabrać zawodowego doświadczenia. Podkreśla, że nie powinno się mieć żadnych oczekiwań, szczególnie co do naśladowania, kopiowania, adaptowania jakichkolwiek ćwiczeń czy technik doświadczanych podczas pracy w ramach Teatru Źródeł.

Po pierwszej turze rozmów Grotowski informuje niektórych kandydatów o przyjęciu na staż do Teatru Źródeł; pozostają do uzgodnienia tylko niektóre szczegóły techniczno-organizacyjne (adresy, terminy, ekwipunek). Pozostali czekają na kolejne rozmowy w mniejszych grupach lub indywidualnie. W sumie przez całą noc i pół dnia około trzydziestu osób próbuje przekonać Grotowskiego, że warto je zaprosić. W trakcie rozmowy obecni są inicjatorzy działań praktycznych, niektórzy z nich robią notatki, pytają o imiona. Nie da się ukryć, że jest tu coś z atmosfery egzaminu czy przepytywania, ale z drugiej strony mam poczucie przebywania w klimacie życzliwości i szczerości w dzieleniu się intencjami. Nie ma pośpiechu, nie ma nacisków, nerwowych gestów, emocjonalnych słów. Jest rozmowa.

Dzień pierwszy - wieczór

Czeka już sporo osób, są spoza Wrocławia. Zgłoszenie przybycia u pani Stefanii, wpłata 300 zł na wyżywienie, otrzymanie wstępnych informacji: jeśli ktoś pali. to ma kupić zapas papierosów, jeśli pije kawę, to musi ją mieć ze sobą, sprawa zabezpieczenia przed komarami. Wyjazd rano o siódmej. Jeszcze o 21.00 spotkanie z Teo, który jest odpowiedzialny za pracę nad Teatrem Źródeł. Jest chyba około piętnastu osób, zdecydowana przewaga mężczyzn, wszyscy Polacy. Teo zaczyna od przypomnienia zasad pracy. Podkreśla odmienność czekającej nas pracy od tego, co teatr prowadził do tej pory. Mówi, że przedsięwzięcie to prowadzone jest przez zespół międzynarodowy, specjalnie powołany do jego realizacji. Przypomina, że praca ma charakter treningowy i jest indywidualna, a inni uczestnicy niejako jej towarzyszą. Przypomina także, że nie chodzi o nawiązywanie relacji interpersonalnych czy współpracę przy budowaniu wspólnej energii, tak jak bywało to w poprzednich przedsięwzięciach parateatralnych. Jedna z ważniejszych zasad to bycie samemu, bez poszukiwania kontaktów z innymi uczestnikami, bez zbędnego komunikowania się z innymi, a niekiedy wręcz pozostawanie w całkowitym milczeniu. Praca powinna być skierowana "na zewnątrz", co oznacza, że obecność w przestrzeni ukierunkowana powinna być na przyrodę, przestrzeń, kosmos.

Niezbędna jest otwartość na to, co pojawia się danym momencie, oraz uwaga, czyli świadomość tego, z czym ma się kontakt w danym momencie. Należy niejako wnikać w to, co się pojawia, ale nie zatracać się w tym, a także nie próbować doświadczać transu. Ma być to kontakt świadomy - kiedy czoło jest chłodne i trzeźwe, ale serce gorące i pełne pasji. Nie dać się ponosić oczekiwaniom, tęsknotom, wspomnieniom, egzaltacji. Nie dać się wciągać w określanie celów, stawianie sobie zadań, na coś liczyć, do czegoś dążyć, bez względu na to, czy będą to określone stany świadomości, czy będą to doznania fizyczne. Teo kilkakrotnie zwraca uwagę na "zapomnienie o ewentualnych celach" tej pracy. Cokolwiek robisz, nie bacz na owoce, najważniejszy jest proces, sama praca, samo działanie, niechaj się robi i czyni tylko to, co dzieje się w danej chwili, należy temu zawierzyć, zaufać, wejść w to jak w rzekę i płynąć odważnie, nie wiedząc dokąd. Nie kombinować, nie spekulować, nie racjonalizować, nie tłumaczyć sobie, nie werbalizować, nie nazywać. Wspomina, że być może w końcowej fazie pracy nastąpi rodzaj przebudzenia na świat, na naturę. Boga. Może to nastąpić w konkretnym miejscu, czasie, na dłużej lub tylko na krótko. Jednak może być i tak, że nic takiego się nie stanie, i nie ma, to znaczenia. Ma to być uważna praca bez chęci zbierania owoców.

Wspomina też o ogólnej idei pracy "źródłowej", nawiązującej do technik kontemplacyjnych różnych religii. Wykorzystane będą techniki pracy zaczerpnięte z różnych kultur, często bardzo dawnych, archetypowych, pierwotnych, powstałych przed narodzeniem się współczesnych cywilizacji. Pozwalają one na bliższe poznanie siebie. Boga, wszechświata. Są to techniki bardzo proste. Trzeba po prostu bardzo dokładnie je wykonywać w ślad za prowadzącym. Nie improwizować, nie przekształcać, nie indywidualizować ani dopasowywać do własnych potrzeb, lecz postępować dokładnie za liderem grupy czy prowadzącym dane działanie. Uczyć się jak fruwania, ptak od ptaka. Przy tym - jak już powiedziano - praca nie jest ukierunkowana "do wewnątrz", lecz "na zewnątrz", na świat. Jednak po przekroczeniu pewnego etapu pracy indywidualnej oba te kierunki spotykają się, łączą się w jedno i to samo doświadczenie. Prosi uczestników spotkania, aby zbyt wiele nie pytać, nie pytać "dlaczego?", "po co?", ale raczej poddać się działaniom z determinacją i rzetelną precyzją.

Na koniec spotkania Teo wspomina o innych sprawach dotyczących pobytu i warunków zamieszkania w Ostrowinie-Brzezince. Są jakieś pytania, jakieś wyjaśniania. Spotkanie się kończy.

Dzień drugi - rano

Wyjazd autobusem. Dołączają uczestnicy spoza Polski. Razem jest około trzydziestu osób. Przyjeżdżamy do bazy w Ostrowinie, gdzie pozostawiamy bagaże, oglądamy miejsca do spania, kuchnię, toaletę. Część osób jedzie do odległej o trzy kilometry Brzezinki i tam pozostaje do późnych godzin nocnych. Wcześniej osoby, które zostały w Ostrowinie. przeprowadzone zostały indywidualnie przez "przewodników" na sporą polanę i każdego z nas pozostawiono w osobnym miejscu, z dala od innych. Samo doprowadzanie uczestników na polanę trwało około godziny.

Przewodnik przekazuje wskazówkę, aby zająć wygodną pozycję, pozostawać uważnym, mieć szeroko otwarte oczy. słuchać i obserwować przyrodę, niczym innym nie zajmować się, nie skupiać się na niczym szczególnym, być otwartym na wszystko, co wokół. Siedzimy. Niektórzy się kładą. Jest bardzo gorąco. Jako grupa jesteśmy we wzajemnym zasięgu wzroku. Po jakimś czasie słyszę ciche rytmiczne dźwięki-uderzenia. Na brzegu polany widać olbrzymie drzewo, a przy nim sporej wielkości trójnóg z belek, połączonych w środku ze sobą.

Do belek przymocowane są na sznurkach kawałki drewna - i to one. uderzane drewnianymi pałkami przez dwie osoby, wydają te rytmiczne, jednostajne dźwięki. Po chwili pojawia się zapewne któryś z przewodników i zaczyna poruszać się w rytm uderzeń. Jest to rodzaj dziwnego chodu: raczej ładny w swej harmonii i swobodzie ruchów, prawie taniec. Dołączają inni przewodnicy. Rytm kroku składa się jakby z trzech faz. Nie chodzi o wspólne, jednakowe wykonywanie, każdy dostosowuje rytm do siebie. Ruch jest jednostajny, falujący, precyzyjny. Prowadzący, a zarazem nadający rytm tym ćwiczeniom, wydaje jakiś rodzaj komendy i wówczas poruszający się zmieniają krok. Krok jest inny i później znowu inny, jakby skok, rodzaj lotu. Uczestnicy siedzą wokół i obserwują. Ruch jest bardzo miękki, swobodny. Przychodzi mi ochota dołączenia, wejścia w ten rytm. szczególnie po ponad- dwugodzinnym biernym siedzeniu i leżeniu. Po jakimś czasie jeden z przewodników przerywa swoje ćwiczenia, wychodzi z*okrę-gu, po którym wokół drzewa chodził-tańczył. podchodzi do jednego z uczestników, zaprasza go. pokazuje wolno fazy ćwiczenia, jak trzeba to robić dokładnie, poprawia błędy, pomaga, uczy, aż do osiągnięcia całkowitej samodzielności. Każdy z nas jest kolejno zapraszany przez tego przewodnika, przez którego został wprowadzony wcześniej na polanę. I ja jestem zaproszony.

Przed rozpoczęciem praktyczne wskazówki: rób dokładnie to, co ja. kręgosłup trzymaj prosto, w rozluźnieniu, bądź swobodny, nie napinaj się, nic na siłę, głowa prosto, szyja w rozluźnieniu we współpracy z całym ciałem, rozglądaj się dookoła, szeroko, panoramicznie, bądź uważny i precyzyjny w tym, co robisz. Teraz wchodzę na jedną ze ścieżek-okręgów wydeptanych wokół. Pierwsza faza: uniesienie nogi zgiętej w kolanie z równoczesnym przesunięciem pięty nieznacznie do środka. Druga faza: miękkie dotknięcie palcami stopy podłoża, tak jakby się próbowało, czy grunt jest twardy, a następnie na moment zawieszenie jej w powietrzu. Faza trzecia: stawianie stopy poczynając od palców, a następnie przeniesienie na tę nogę całego ciężaru. Te same ruchy wykonuje druga noga. I tak te trzy fazy tworzą cały proces, cały rytm. Poruszam się blisko przewodnika. Dość szybko wchodzę w rytm. Jeszcze zwraca moją uwagę na ręce. aby swobodnie opadały wzdłuż ciała, i zwraca mi uwagę na prosty tułów, bez pochylania. Jeszcze jakiś czas z bliska przewodnik upewnia się, czy postępuję właściwie, a następnie oddala się, pozostaje gdzieś z tyłu, ale obserwuje, jak sobie radzę. Radzę sobie. Jeszcze myślę o utrzymaniu rytmu, jeszcze siebie koryguję, pamiętam o przesuwaniu pięt do środka, o rękach. Obok pojawia się coraz więcej osób. Jedni dłużej, inni krócej potrzebują asysty przewodnika. U niektórych sporo w tym działaniu nieporadności czy początkowej bezradności, ale trwa to tylko jakiś czas i nikt na to nie zwraca uwagi, każdy jest zajęty swoją pracą, według własnych predyspozycji i poczucia rytmu. Pomoc i korygowanie - to rola przewodników.

Ten rodzaj ćwiczenia trwa około półtorej do dwóch godzin. Pod koniec pracy wszyscy są już samodzielni. Jeden rytm. jeden falujący ruch. raczej kroki, monotonia pracy, kontakt z otaczającymi drzewami, przestrzenią pozwalają na całkowite pozbycie się napięć, myśli, ocen. Zauważam, że ruch po pewnym czasie przepływa sam, nie jest kontrolowany, staje się samoistny, bez udziału świadomości. Ktoś odpoczywa, stojąc poza obrębem najszerszego kręgu. Stoi tyłem do ćwiczących, tak aby nie być obserwatorem czy widzem tego. co się dzieje. Jeśli ktoś zbyt długo odpoczywa, jeden z przewodników podchodzi i staje obok, jakby zachęcał do dalszej pracy, ale nie ma uwag, ponagleń. W tej fazie pracy wszystko odbywa się bez słów. Jeśli są jakieś instrukcje, to przekazywane są indywidualnie, szeptem i na osobności. Cały czas rytm wystukiwany jest przez dwóch lub trzech przewodników, zmieniają się z tymi, którzy instruują, jak wykonywać ćwiczenia. Jest około dziesięciu przewodników.

W jakimś momencie, może po dwóch i pół godziny, nagle dźwięk urywa się, robi się cicho. Wszyscy zatrzymują się i bardzo wolno opuszczamy polanę. Czuję przez jakiś czas w ciele rytm. a dźwięk jakby nadal wybrzmiewa wewnątrz umysłu. Teraz czas przerwy i przygotowanie do następnych działań.

Dzień drugi - przedpołudnie

Podchodzi jeden z przewodników i mówi, że za pięć minut wychodzimy. W czasie przerw między działaniami prawie wszyscy znajdujemy się w pobliżu, między dwoma budynkami. Każdy jest informowany o kolejnych działaniach indywidualnie, do każdego przewodnik zwraca się po imieniu. Jeśli kogoś chwilowo nie ma. wszyscy czekają, aż się pojawi, lub przewodnik idzie go szukać.

Wychodzimy. Jest nas siedmiu, w tym trzech przewodników, jeden z nich jest prowadzącym. Pierwsza wskazówka: zaczniemy powoli i cokolwiek będziemy robić, bądźmy bardzo uważni, czujni, patrzmy szeroko, bez koncentracji, bez zawężania pola widzenia, bądźmy też blisko siebie. Druga wskazówka: gdy będziemy przyspieszać, rozglądajmy się. pomiędzy nami będzie centrum, jakiś środek, to centrum będzie się przesuwać wraz z nami. będzie się przemieszczać w lesie z nami. podążajmy za nim i nie oddalajmy się od niego za bardzo.

Wchodzimy w las, zatrzymujemy się, powoli się rozglądamy, jakbyśmy czegoś szukali. Wszystkie ruchy są zwolnione, bardzo powolne. Wszyscy znajdujemy się w obrębie dziesięciu, piętnastu metrów. Ruch staje się coraz szybszy, stopniowo narasta. Po około półgodziny, może po czterdziestu minutach od rozpoczęcia działań w lesie poruszamy się i biegamy bardzo szybko, następują zmiany kierunków, skręty, podskoki, zatrzymania, obroty, cały czas z uwagą, aby kogoś nie potrącić, by się nie zderzyć z inną osobą lub drzewem, aby nie upaść. Ruchoma, dynamiczna grupa ludzi niczym rój os przemieszcza się, zmienia miejsce, ale wszyscy tworzymy cały czas grupę. Od czasu do czasu przewodnik odbiega od grupy, ktoś podąża za nim. potem jeszcze ktoś i w ten sposób grupa zmienia miejsce, aby ponownie w nowej przestrzeni wyczuć centrum, scalić się w jedną zwartą grupę. Przychodzi zmęczenie, zwalniamy. Teraz poruszanie się bardziej spokojne, ale nadal bardzo czujne, skierowane na zewnątrz, i w końcu - podobnie jak na początku ćwiczenia - całkowite zwolnienie, ruch prawie w miejscu, rozglądanie się. szukanie, wypatrywanie czegoś. Trwa to jakiś czas. aż do zupełnego zatrzymania, do bezruchu, uspokojenia oddechu.

Bardzo wolno lasem wracamy do miejsca pobytu. Minęły może dwie godziny.

Dzień drugi - wczesne i późne popołudnie

Trwa przerwa. Jesteśmy zaproszeni do jednego z pomieszczeń, w którym śpimy. Jedna z prowadzących informuje nas. że przejdziemy do innego budynku. Będzie tam muzyka. Prośba, aby na początku pozostać w bezruchu, tak, by rytm muzyki dobrze przeniknął do ciała i ewentualnie pokierował nim. Z czasem mamy się poddać rytmowi, ale niczego nie robimy w zaplanowany sposób, żadnych ustalonych schematów, mamy zapomnieć wszystko, co wiemy o tańcu czy innych doświadczeniach w relacji ciało/rytm. niczego nie mamy kreować ani wymyślać - nie ma wystukiwania rytmu ani improwizowania czy dodawania czegoś od siebie do muzyki, nie ma śpiewania, chyba że bardzo cicho, dla siebie. Nie ma również żadnego współdziałania, interakcji, nawiązywania kontaktów, działamy bez rozglądania się. bez zajmowania się kimkolwiek czy czymkolwiek poza muzyką. Przechodzimy do budynku obok. Jest to średniej wielkości stodoła, dość zniszczona, samo klepisko i w centralnym miejscu podest z desek, a na nim dwóch siedzących Hindusów. Mają instrumenty: tabla i nieco większy bęben. Również przewodniczka, która wcześniej wprowadzała nas i informowała o tym, co będzie, trzyma nieduży, prosty instrument dwustrunowy.

Wszyscy są już wewnątrz stodoły. Jest bardzo cicho. Najpierw dobiega nas bardzo cichy dźwięk strun, a następnie bardzo spokojnie włączają się bębny. Rytm jest bardzo prosty, oszczędny, po pewnym czasie muzyka jest nieco głośniejsza, rytm pozostaje ten sam. Już można zauważyć powtarzalność melodii. Muzyka jest jednostajna, wydaje się monotonna jak uderzanie deszczu o dach. ale zarazem odczuwa się jej falowanie, raz ciszej, raz głośniej. Wciąga, przenika powierzchnię ciała i wnika do wnętrza. Jest delikatna w swej prostocie, trudna do opisania słowami. Jestem tu zupełnie bezradny.

Spotkanie z muzyką trwa może około trzech godzin i kończy się bardzo łagodnym oddalaniem się dźwięków, aż do kompletnej ciszy i bezruchu. Również teraz doświadczam znanego mi już pozostawania brzmienia, rytmu, melodii wewnątrz ciała, jakby tkwiły one jeszcze we mnie. Wychodzimy ze stodoły. Śliczna pogoda.

Dzień drugi - wczesny wieczór

Dwójka przewodników, chyba Francuzów, zaprasza do kolejnej pracy. Jest nas dwanaście osób, idziemy na dużą leśną polanę. Siadamy i otrzymujemy wskazówki do pracy. Wszystkie ruchy mamy powtarzać i wykonywać bardzo dokładnie. Najpierw je poznamy, później będziemy płynnie wykonywać. Ważne jest, aby pozostawać cały czas w ruchu, powtarzając każdą z pozycji na cztery strony świata. Przewodnicy wyjaśniają i pokazują, na czym polegają pozycje i ruchy:

Półprzysiad - nogi ugięte, zgięte w kolanach, ręce na udach, kręgosłup prosty, rozluźnienie mięśni szyi, barków, karku, pleców, wzrok skierowany przed siebie na wysokości linii horyzontu, bez koncentracji, ale jak najszerzej, panoramicznie.

Wydłużenie - ramiona uniesione do góry, całe ciało wyciągnięte, lekko napięte od stóp do palców dłoni, głowa odchylona do tyłu. wzrok skierowany pionowo w górę.

Wygięcie - ciało ułożone jak w poprzednim ćwiczeniu, ale następuje wygięcie do tyłu do naturalnego oporu, bez używania siły. głowa mocno odchylona do tyłu. wzrok skierowany za siebie.

Leżenie na plecach - przejście do siadu i przewrót do tyłu do leżenia na plecach, ugięte nogi unoszą się nad głowę i kolana ułożone zostają po obu stronach głowy, ramiona ułożone obok nóg w powietrzu, dłonie częściami chwytnymi skierowane do góry, wzrok skierowany pionowo ku górze.

Leżenie na barkach - od ćwiczenia wcześniej opisanego następuje przejście do następnego: nogi kierowane są ku górze, ciężar ciała spoczywa na barkach i karku, im bardziej pionowe ułożenie, tym trudniejsze utrzymanie równowagi, gdyż ramiona również uniesione są do góry, równolegle do nóg; dłonie zwrócone wnętrzem ku górze, wzrok skierowany prosto w górę.

Uniesienie ramion w bok w pozycji stojącej, następnie opad do przodu, opad tułowia w przód po załamaniu w biodrach, głowa lekko odchylona w tył, wzrok przed siebie na wysokości linii horyzontu, szerokie, panoramiczne obserwowanie, dłonie wnętrzem skierowane do góry, tak, aby znajdowały się w polu widzenia.

Uniesienie ramion w pozycji stojącej w lekkim rozkroku, złączenie dłoni razem, a następnie próba przesuwania mięśni brzucha z jednej strony na drugą bez poruszania biodrami, wzrok skierowany przed siebie, zawieszony, bez punktu koncentracji.

Skłon -z pozycji stojącej skłon w przód, ugięcie kolan, chwyt dłońmi pod kolanami, przyciągnięcie do kolan tułowia, głowa odchylona ku górze, wzrok cały czas skierowany przed siebie.

Odchylenie w tył - z pozycji stojącej, ramiona ułożone z przodu tułowia, dłonie na udach, odchylenie do tyłu, wzrok skierowany ku górze, prostopadle.

Prowadzenie punktu - w pozycji stojącej należy najpierw znaleźć punkt na linii horyzontu, a następnie przesuwać wzrok ciągłym ruchem od tego punktu do własnych stóp, zatrzymać się na punkcie przy stopach, przejść do przysiadu z kolanami na zewnątrz i dłońmi na ziemi po zewnętrznej stronie kolan, głowa zwieszona, potem przejść do pozycji stojącej z równoczesnym odprowadzaniem wzroku do punktu na horyzoncie.

Odpoczynek - wolne przejście do leżenia w jak najbardziej naturalnej pozycji ciała.

Prowadzenie linii - w pozycji stojącej prowadzenie linii wzrokiem od najdalszego punktu, który jesteśmy w stanie określić na horyzoncie, do punktu przy stopach; linia jest ciągła, bez przerw; gdy dochodzimy do stóp. następuje nagły skłon i przeprowadzamy linię między stopami, do tyłu za siebie, podpieramy się dłońmi o ziemię, stajemy w rozkroku, tak aby móc śledzić przechodzenie linii do punktu po przeciwnej stronie ciała, chwila zatrzymania, a następnie powrót do stóp i do punktu z przodu ciała. Kiedy wracamy do punktu wyjścia, szybkim ruchem przechodzimy ponownie do przysiadu podpartego, a następnie do pozycji stojącej.

Po wykonaniu ostatniego ćwiczenia-pozycji przechodzimy ponownie do półprzysiadu z pierwszej pozycji. Powtarzamy cały cykl ćwiczeń w cztery strony świata. Każde z ćwiczeń-pozycji trwa około 10-30 sekund. Najdłużej trwa ostatnie, dwunaste ćwiczenie z prowadzeniem linii. Prawie nie ma faz zatrzymania w bezruchu, cały czas musi być ruch. choć niekiedy bardzo wolny. Każdy etap ćwiczenia powinien być wykonywany bardzo dokładnie. Istotne jest ukierunkowanie wzroku i uważność w prowadzeniu obserwacji. Przy pierwszych próbach przewodnicy poprawiają nas, później włączają się w działania i wykonują ruchy razem z nami.

Czas trwania ćwiczeń wynosi około dwóch i pół godziny. Wracamy z leśnej polany do bazy. Dziękujemy sobie wzajemnie.

Dzień drugi - późny wieczór

Jesteśmy prowadzeni drogą przez las. Jest nas spora grupa, może piętnaście osób. Dołącza do nas grupa przewodników innych działań. Zatrzymujemy się przed skrzyżowaniem leśnych dróg. Przed nami olbrzymia polana. Otrzymujemy wskazówki do działań od jednego z przewodników. Mamy wszystko robić naturalnie, swobodnie. Niech sam bieg cię poniesie, niech ci się biegnie. Zaczniemy razem, staraj się naśladować bieg, później spróbuj sam. Patrz daleko przed siebie i patrz szeroko, panoramicznie, staraj się widzieć wszystko, nie patrz pod nogi. Nie rywalizuj z nikim, nie biegnij atletycznie, zapomnij o biegu, tylko biegnij. Dzielimy się na dwie grupy i biegniemy w przeciwnych kierunkach. Na czele grupy prowadzący - biegnie miękko, tak jakby biegły tylko jego nogi, reszta ciała, szczególnie głowa i tułów, rozluźniona i wyprostowana, ręce prawie nie pracują, są opuszczone swobodnie wzdłuż ciała. Biegniemy razem. Obiegamy tę olbrzymią polanę, po drodze mijamy się z grupą, która pobiegła w przeciwnym kierunku. Każdy dopasowuje tempo biegu do własnych możliwości. Oddech staje się coraz głośniejszy. Niektórzy zawracają i biegną w przeciwnym kierunku lub też wbiegają między drzewa. Większość biega wokół polany. Po jakimś czasie ktoś dołącza do mnie, biegnie bardzo blisko, dostosowuje krok i oddech do mojego. Tak biegnie razem ze mną przez kilka minut, następnie przyśpiesza lub zwalnia. Później znowu dołącza kolejna osoba. Są to bardzo ważne momenty biegu, następuje wyraźny przepływ energii. Bieg trwa około półtorej do dwóch godzin. Zauważam, że w miejscu w którym rozpoczynaliśmy bieg. coraz więcej osób zatrzymuje się. chodzi spokojnym krokiem, są spocone, jeszcze z przyspieszonym oddechem. Pozostałych przewodnicy biegu zatrzymują. Znowu wolne ruchy, spojrzenia, kontakt wzrokowy, zbieramy porozrzucane z trasy biegu, swetry, koszule. Zbieramy się.

Wracamy. Znowu leśna droga. Zapada zmrok. Robi się niezwykle spokojnie, jest bezwietrznie, cicho.

Dzień drugi - początek nocy

Na miejscu zastajemy grupę hinduskich muzyków, zapewne są tu nieco dłużej niż my, uczestnicy. Można zaobserwować dużą swobodę w ich zachowaniu. Są trochę obok głównych działań Teatru Źródeł, gdyż nie widziałem ich w innych działaniach. Zapraszają na spotkanie z muzyką. Tak naprawdę jest to jeden muzyk z Indii, towarzyszy mu Europejczyk, natomiast drugi Hindus jest tłumaczem pieśni. Wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia, zdejmujemy buty i siadamy na rozłożonych kocach. Jest dość ciasno. Jeden z liderów prosi, aby siedzieć możliwie prosto, nie pokładać się na kocach. Drobny muzyk o bujnej fryzurze, nawiązujący z każdym kontakt wzrokowy, uśmiechnięty, pali rodzaj fajki, zaciągając się od czasu do czasu dość głęboko. Robi to z dość dużym wysiłkiem, który wyraźnie wywołuje zmiany na jego twarzy. Szczególnie zwracam uwagę na jego oczy, stają się na kilkanaście sekund po zaciągnięciu nieobecne, oddech natomiast zatrzymuje się. Pije też coś w rodzaju mocnej herbaty. Jest ożywiony, swobodny i bezpośredni, głośno wyraża swoje emocje, jest radosny i wciąga w tę atmosferę innych. Czuję w jego zachowaniu autentyczną radość i bezinteresowną życzliwość. Nie ma w jego zachowaniu nic sztucznego. Taki jest. Zaskakuje mnie swoją szczerością.

Prezentuje instrument, opowiada o nim: jak się nazywa, skąd się wziął, jak jest zbudowany. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, bardziej obserwuję to, jak mówi, a nie co mówi. Instrument jest jedno-strunowy. Jeden koniec struny, zakończony uchwytem, trzymany jest w dłoni, a drugi zamocowany jest we wnętrzu niewielkich rozmiarów bębenka czy pudła rezonansowego. Muzyk trzyma go pod pachą i przytrzymuje ręką. drugą ręką uderza w strunę. Wydobywa się z niego bardzo przenikający dźwięk, trudny do porównania z czymkolwiek, co przedtem słyszałem. Drugi instrument, również niewielkich rozmiarów, jest dwustrunowy. Trzymany jest przez muzyka, który na przemian raz jedną lub drugą dłonią uderza lub porusza struny, wydobywając specyficzne, orientalnie brzmiące dźwięki. Muzyk siedzi ze skrzyżowanymi nogami; do jednej ze stóp ma przymocowany sznurek z dzwoneczkami, których dźwięki nadają rytm pieśniom. Z tłumaczenia wynika, że są to pieśni o Bogu i skierowane do Boga. Miejscami muzyka jest bardzo ekspresyjna, chwilami czuję się całkowicie nią owładnięty. Takiej siły i mocy dźwięku nigdy nie czułem, ta muzyka jest obecna fizycznie, ma swój kolor, kształt, materię, jest fizycznie dotykalna. Widać, jak muzyk staje się jej częścią, zatraca się w niej. Jest to bez wątpienia rodzaj transu, który udziela się również nam. W pewnym momencie wydaje mi się. że znajdując się tu. również ja tworzę tę muzykę. Każda z pieśni trwa jakiś czas. trudno mi powiedzieć, jak długo, ale chyba dłużej niż pół godziny. Po każdej muzyk jest prawie skrajnie wyczerpany, ale zarazem wyczuwa się jakieś jego uniesienie i lekkość. Staje się nam. uczestnikom tego niezwykłego wieczoru-no-cy. szczególnie bliski, jeszcze bardziej prawdziwy.

Może po czterech, pięciu godzinach muzyka wygasa, pieśni milkną, zapada cisza. Jest środek nocy, a może jest już bliżej dnia.

Dzień trzeci - późny ranek

Wyjeżdżamy do Brzezinki. Ci, którzy byli tam wczoraj, pozostają na miejscu. Samochód zatrzymuje się przed zabudowaniami, nie wjeżdża na podwórze dość dużego gospodarstwa-młyna. Ktoś z gospodarstwa do nas podchodzi, wita. Idziemy za nim. Przy małym domku z desek jest parę osób; sądząc z ich wyglądu, pochodzą z różnych stron świata. Siedzą, grzeją się w słońcu. Jest ciepło, nawet upalnie, bardzo spokojnie i cicho. Podchodzimy, uśmiechamy się do siebie. Ktoś kogoś rozpoznaje, padają sobie w ramiona, kilka słów, głównie po angielsku.

Podchodzą przewodnicy i zapraszają każdego z osobna do swoich grup. Pozostaję z tym. który nas witał. Ma na imię Marek. Jest nas w grupie dziesięć osób. Krótka wskazówka: róbcie to, co ja, możliwie bardzo dokładnie. Będziemy szli w określonej kolejności, zachowajcie uważność we wszystkim, co będziecie robić.

Przechodzimy jeden za drugim przez podwórze i kierujemy się w stronę lasu. Idziemy bardzo wolno, zatrzymujemy się. rozglądamy, jakby wsłuchujemy, znowu podchodzimy parę metrów bardzo wolno, znowu się zatrzymujemy. Idziemy tak się przez jakiś czas. W którymś momencie przechodzimy przez rzekę po kładce ze zwalonego drzewa. Cały czas idziemy bardzo powoli, rozglądamy się i znowu wsłuchujemy. Jesteśmy w lesie. Kładziemy się na ziemi, przylegamy do niej całym ciałem, leżymy twarzą w dół, potem odwracamy się na plecy, wstajemy, idziemy dalej. Podchodzimy do drzew, każdy do innego. Dotykamy ich kory. obejmujemy je. najpierw delikatnie, tylko dłońmi, przywieramy czołem, policzkiem, później mocno całym ciałem. Wchodzimy na pień, zwisamy na nim. Jestem zaczepiony o pień w powietrzu, nie dotykam ziemi, podobnie inni. Tak trwamy w zawieszeniu, w zatrzymaniu, aż nie mamy sił, żeby wisieć. Znowu stoimy przed drzewami, każdy przy swoim. Nasze dłonie spoczywają na wielkich pniach drzew. Idziemy dalej, nadal bardzo wolno i uważnie. Prawie skradamy się - niczym zwierzęta, które nie chcą zdradzić swojej obecności. Ostrożnie omijamy przeszkody, unikamy trzeszczących gałęzi, szeleszczących liści, przesuwamy się wolno i cicho. Dochodzimy do po-lany-łąki, zatrzymujemy się, rozglądamy się wokół. Robimy to wszystko jakby w zwolnionym tempie. Wychodzimy nieco na środek polany, kładziemy się na trawie, przesuwamy do przodu, przewracamy na plecy, leżymy nieruchomo, patrzymy w górę. Wstajemy, idziemy w stronę lasu. Wchodzimy w gęsty, młody las. Idziemy nieco szybciej, ale nadal ostrożnie, bezgłośnie, prawie bezszelestnie. Zatrzymujemy się przed bardzo gęstą ścianą niskich drzew i krzewów. Powoli na czworakach wchodzimy w gęstwinę, zatrzymujemy się, słuchamy odgłosów, znowu ruszamy przed siebie, zatrzymujemy się, rozglądamy, czasami pełzamy, przywarci do ziemi, spokojnymi, uważnymi ruchami. Docieramy do skraju gęstego lasu, kładziemy się twarzą do ziemi, cichną głośne oddechy. Po jakimś czasie wstajemy, ruszamy wolnym krokiem, jeden za drugim, ostrożnie, czujnie, z czasem nieco szybciej, coraz szybciej, przyśpieszenie, bieg między drzewami, szybkie ruchy, mijania, nagle... zatrzymanie w bezruchu. Słychać oddechy. Podchodzimy do drzew jak poprzednio - każdy do innego. Wchodzimy na nie. zwisamy, dotykamy ich, obejmujemy je. pozostajemy w ich obecności. Zaczyna kropić deszcz, widać ciemne chmury, w oddali grzmi.

Ponownie wchodzimy na łąkę. Idziemy bardzo wolno. Przestaje padać, wychodzi słońce. Idziemy, przyspieszamy, ktoś się zagapił, mijam go. kładziemy się na ziemi, cisza, wstajemy, idziemy, zatrzymujemy się, wsłuchujemy, słychać szum spadającej wody, podchodzimy bliżej. Wodospad. Prowadzący grupę zdejmuje trampki i wierzchnią bluzę. Robimy to samo. Chwytamy się za ręce, podchodzimy bardzo blisko do spadającej masy wody, podchodzimy jeszcze bliżej, słyszę tylko szum wodospadu. Marek szybko przechodzi przez ścianę opadającej wody, staje po przeciwnej stronie, patrzy na nas. Ocieka wodą, jego postać zmienia się co chwilę w ruchomym zwierciadle. Trwa to chwilę, po czym kolejno każdy z nas próbuje przejść na drugą stronę. Wchodzę, czuję uderzenia wody. przytłaczająca masa, uginam się. poddaję, ale już jestem za wodną szybą. Dziwnie widać drugą stronę, postacie ludzkie rozpływają się. Próbuję patrzeć im w oczy, uciekają i rozpływają się, zapominam o chłodzie, nie czuję dyskomfortu. Jest w tym jakiś rodzaj izolacji i samotności, ale też zahipnotyzowania i magii, jak po drugiej stronie lustra. Czas się zatrzymuje, nie wiem, jak długo tam jestem. Wychodzę. Wchodzi ktoś inny. ten sam rytuał, ten sam stan uwagi w wypatrywaniu po drugiej stronie.

Czekamy na pozostałych. Dopiero kiedy wszyscy przeszli na drugą stronę wodnej ściany i wrócili stamtąd, czuję zimno. Wracamy do pozostawionych na brzegu suchych części ubrania. Mam suchą kurtkę i buty, reszta mokra. Wykręcamy mokrą odzież, wkładamy suchą i wracamy do bazy w Brzezince. Teraz komary mają swój czas, na szczęście jesteśmy blisko bazy. Na miejscu można się przebrać i coś zjeść. Czuję, że była do duża praca.

Dzień trzeci - wczesne popołudnie

Smarujemy się płynem przeciw komarom. Wygląda to jak rytuał, robimy to bardzo dokładnie, gdyż dały się nam już we znaki. Za chwilę wyruszamy. Przewodzi młody mężczyzna. Jest nas razem osiem osób. Wychodzimy poza teren bazy i tu otrzymujemy kilka wskazówek od prowadzącego. Zauważam, że schemat instrukcji jest podobny do dotychczasowych: maksimum konkretów i minimum słów, kilka prostych uwag, rad i koniec, reszta polega na powtarzaniu działań wykonywanych przez liderów czy przewodników.

Zaczynamy. Stajemy jeden za drugim. Praca polega na naśladowaniu ruchów osoby, która jest przede mną. Ruch inicjuje osoba z przodu i kolejne osoby powtarzają. Nieuniknione jest opóźnienie, toteż wygląda to niczym fala ruchu, która kolejno przechodzi przez całą grupę. Miękkie ruchy ramionami, unosimy jedną nogę, drugą, kolejny raz noga, tym razem ze skrętem tułowia, jeden ruch przechodzi w drugi, pochylamy się i odwracamy jednocześnie, ruchy są miękkie, taneczne, wszystko to robimy w miejscu. Zatrzymujemy ruch. Podchodzimy do olbrzymiego, samotnie stojącego przy stawie drzewa, podchodzimy ostrożnie, uważnie, jakby skradamy się do niego. Gdy już jesteśmy blisko, pochylamy się w jego stronę, przyglądamy się mu. Po chwili wolno wyciągamy ręce w stronę pnia, ale nie dotykamy go, tylko zatrzymujemy ruch dłoni o milimetry od niego. Tak pozostajemy jakąś chwilę, po czym odchodzimy, następnie odbiegamy na ugiętych nogach, w przygarbionej pozycji, z kołysaniem się na boki. podskakujemy, wyżej, jak najwyżej... i znowu idziemy normalnym krokiem, i znowu bieg, i bardzo szyki bieg... zatrzymanie.

Stajemy przed niewysokim młodym lasem, przez którego środek prowadzi droga, korony drzew tworzą rodzaj długiego tunelu. Otrzymujemy wskazówkę od prowadzącego: będziemy szli pojedynczo z zamkniętymi oczami. Będziemy się orientować przy pomocy dotyku, dotykając gałęzi. Przewodnik zawiązuje sobie chustką oczy i rusza; trochę wygląda to jak taniec, przechodzi miękko, na ugiętych nogach raz na jedną, raz na drugą stronę drogi, wpada na drzewo, traci orientację, ponownie dotykiem odnajduje drogę, odnajduje rytm. Teraz następna osoba i kolejna. Mam zasłonięte oczy obwiązaną wokół głowy chustą, czuję się niepewnie. Zaczynam się poruszać, czuję napięcie w całym ciele, niepokój i dziwne uczucie przejmowania widzenia przez inne zmysły, wyostrza się słuch, zmysł równowagi, dostrzegam różnice w odczuwaniu nóg. rąk, głowy, trochę czuję tak, jakby różne części ciała szukały dla własnych potrzeb i bezpieczeństwa sposobów skutecznej orientacji w przestrzeni. Słyszę osoby, które zmagają się z drogą leśną przede mną i za mną. To mi pomaga, wspiera w kontynuacji ćwiczenia. W końcowej fazie czuję, że olbrzymie napięcie nieco zelżało, ale utrzymuje się nadal. Odczuwam na powiekach jasność, intensywniejsze światło, to koniec tunelu-drogi. Otwieram oczy, czekam z innymi na tych, którzy jeszcze są w drodze. Wszyscy przeszli na drugą stronę tunelu.

Zaczynamy biec, wykonujemy podskoki, jakbyśmy chcieli unieść się nad ziemią jak najwyżej. Towarzyszą temu okrzyki, śmiech. Być może odreagowujemy napięcie wywołane przejściem przez tunel. Biegniemy coraz szybciej. Zaczyna padać, grzmieć, nad nami ciężkie, ciemne chmury, spadają wielkie krople deszczu, coraz gęściej, prawie ulewa, letnia ulewa. Wbiegamy w las. Już leje na dobre. Biegniemy dalej, szybko, coraz szybciej, deszcz coraz gęstszy, bieg coraz szybszy między drzewami, jakbyśmy uciekali przed burzą. Zbliżamy się do bazy w Brzezince. Jesteśmy całkowicie mokrzy. Słyszymy grzmoty, widzimy błyskawice. Podbiegamy do budynków, ale nie wchodzimy do środka, zawracamy, biegamy po łące, po wodzie, po kałużach, beztrosko, z radością, żywiołowo. Nagle zatrzymujemy się, głośno oddychamy, pot miesza się z deszczem, stajemy blisko siebie, bardzo blisko, tłoczymy się razem na bardzo małej powierzchni. Po chwili rozbiegamy się, znowu bieg do ustawionego opodal szałasu, ale bez dachu. Tam siadamy znowu razem, blisko, jedno wtulone w drugie, dobiega jeszcze jedna osoba, bardzo zmęczona, wciągamy ją do środka kręgu. W oddechach słychać zmęczenie. Ponownie rozbiegamy się, wykonujemy podskoki, przewracamy się. turlamy. Przebiegamy pod okapem szopy, wbiegamy po dach. znowu na łąkę. Strugi deszczu nie mają już znaczenia, wszystko jest w wodzie.

Zwalniamy, powoli wchodzimy między zabudowania. Część z nas wchodzi do małych budyneczków, ktoś jeszcze biega, jeszcze coś wykrzykuje, jeszcze ma ochotę na taką zabawę. Ten rozdział pracy kończy się. Pozostaje zdejmowanie i wykręcanie ubrania. Ktoś mi podaje suche spodnie, gorącą herbatę. Czuję ciepło ognia z piecyka.

Dzień trzeci - późne popołudnie

Podchodzi do nas wysoka, ciemnoskóra dziewczyna, zaprasza gestem. Ustawiamy się gęsiego i idziemy za nią. Podchodzimy do budynku-stodoły. Obchodzimy go pięć razy, zatrzymujemy się przed niewielkich rozmiarów drzwiami. Zdejmujemy obuwie. Wchodzimy pojedynczo po schodach do środka. Każdy z osobna jest wprowadzany do dużego pomieszczenia na strychu. Jest tu już kilkanaście, może piętnaście osób. Haitańczycy są w różnym wieku, siedzą w milczeniu. Na środku słup-filar, podtrzymujący strop, a wokół przyklejony do podłogi biały papier, na którym starszy mężczyzna rysuje dziwne postacie-figury. pokrywające prawie całą papierową powierzchnię wokół słupa. Siedzimy porozsadzani wśród Haitańczyków. Cały czas cisza, wszyscy obserwują rysującego, który jest w centrum. Siedzimy na workowych matach pokrytych wyszywanymi rysunkami, podobnymi do tych, które powstają na naszych oczach. Coraz więcej figur, gęsto pokrywających papier. Postacie ludzkie, trochę nierealne, jakby dziecięce, lalkowate, uproszczone, niektóre śmieszne, naiwne lub zdeformowane, zbyt duże głowy, ręce czy nogi, wielkie oczy, brak proporcji. Siedzimy wśród tych postaci i śledzimy, jak powstaje na papierze ich świat. Czuję, że jest to dla mnie świat na swój sposób pogodny, bliski i życzliwy. Siedzenie w ciszy i obserwowanie rysującego trwa może około trzydziestu minut. Z czasem starszy mężczyzna zaczyna coś nucić, podśpiewywać. cicho, jedno słowo, dołącza do niego ktoś z grupy Haitańczyków, również powtarza sylabę, słowo, frazę. Pamiętam te pierwsze słowa - składały się z trzech sylab, które brzmiały "ma", "ra" (la?), "sa". Bardzo trudno usłyszeć drugą sylabę, próbuję się wsłuchiwać, ale jej brzmienie zmienia się. Mam wrażenie, że jest to jak rodzaj zabawy. Mężczyzna podaje sylaby w różnych tonacjach, z różną siłą głosu, w różnym rytmie. Pozostali, już prawie wszyscy, powtarzają je za nim jak echo. Po pewnym czasie włączamy się i my, zaproszeni z zewnątrz do tej grupy. To wciąga. Sam łapię się na tym, że już powtarzam dźwięki, choć nikt mnie do tego nie zachęcał ani niczego nie sugerował. Po jakimś czasie powtarzane sylaby zanikają, znowu cisza. Ponownie starszy mężczyzna rozpoczyna nucenie, znowu pojawia się jakaś sylaba, słowo, znowu wszyscy zaczynają je powtarzać za liderem. Z czasem, po kilku próbach z różnymi dźwiękami, pojawia się słowo czy sylaba, które nabierają siły, rytmu; towarzyszą im uderzenia dłońmi w podłogę, w kolana, i dźwięk łagodnie zanika, aż do zupełnej ciszy.

Ktoś rozkłada na podłodze papier, inni podchodzą, zaczynają rysować. Również grupa zaproszonych z zewnątrz osób zostaje zachęcona do rysowania. Powstają rysunki inne niż te, które pojawiały się wcześniej: motywy postaci, słońca, krzyża, koła, spirali. W tle znowu pojawiają się pieśni, powtarzany refren, wystukiwanie rytmu. W pewnym momencie bierzemy się za ręce. zaczynamy powolny taniec-marsz wokół centralnego słupa. Stopniowo zbliżamy się do niego, dotykamy go jak coś bardzo ważnego, niemal świętego. Na twarzach Haitańczyków widać duże skupienie i powagę, wyczuwam rodzaj szacunku czy wręcz adoracji, którymi obdarzają to centrum pomieszczenia. Niewiele rozumiem, ale z gestów, spojrzeń i ekspresji odnoszę wrażenie, że jest to ważna część tego spotkania, rytuału, wspólnego bycia. Pieśń cichnie. Wracamy na maty, kładziemy się na boku. Jest cicho. Spostrzegam, że część obecnych osób przechodzi do pozycji klęcznych z pochyleniem do przodu, ale w zupełnym rozluźnieniu, później ponownie następuje powrót do leżenia na boku.

Po jakimś czasie osoba, która nas zaprosiła, wstaje i kolejno zaprasza do wyjścia. Wychodzimy, odprowadzani pojedynczo, i zostawiamy grupę Haitańczyków, którzy zaczynają wolną, tęsknie brzmiącą pieśń, jakby na pożegnanie. Schodzę po schodach, zakładam buty. wraz z całą grupą trzykrotnie obchodzę budynek. Czuję rześkie, chłodne powietrze, jak po burzy. Zmrok. Gdy obchodzimy budynek, cały czas dobiega nas pieśń. Jest to piękna chwila. Wszystko się jakoś domyka. Mam poczucie, że w tym czasie zaczęła działać magiczna siła, nadająca prostym ruchom, gestom, dźwiękom swoiste piękno i harmonię.

Trzeci dzień - późny wieczór, początek nocy

To chyba Indianin. Jest niski, ma długie, ciemne włosy. Drugi, w okularach, z włosami spiętymi wysoko. Podchodzą bardzo cicho i skinieniem głowy oraz uśmiechem zapraszają do pracy. Jest nas trzech, zatem razem pięciu.

Idziemy lasem. Jest ciemno. Wychodzimy na polanę, wtedy jest trochę jaśniej. Otrzymujemy wskazówki do pracy. Będziemy szli z zamkniętymi oczami, kolejno jeden za drugim, w odległości około dwudziestu metrów od siebie. Jeszcze instrukcja: gdy zauważysz, że zbłądziłeś, otwórz oczy. wejdź na drogę i dalej idź znowu z zamkniętymi. Przewodnicy zakładają sobie opaski na oczy, my je tylko zamykamy. Idziemy. Jak już doświadczyłem tego wcześniej, całe moje ciało robi się spięte. Zaczynam się męczyć, uszy odbierają każdy najmniejszy szmer, nasłuchują, próbuję wyczuć grunt pod nogami, stąpam bardzo niepewnie. W lesie po deszczu jest mokro, są kałuże. Co chwilę ktoś wdeptuje w wodę, jest nierówno, są wyboje, czasami ktoś upada. Czuję się dziwnie bezradny. Tak poruszamy się może ze dwadzieścia minut. Zaczynam oswajać się z brakiem widzenia, zaczynam być swobodniejszy, największe napięcie oddaliło się. Nie każdy krok jest już taki niepewny, nie ma pojawiającej się co chwilę pokusy otwarcia oczu. Zatrzymujemy się. otwieramy oczy. Prowadzący przedstawiają ciąg dalszy ćwiczenia. Teraz będziemy wracać tą samą drogą, ale będziemy biegli. Bieg zaczyna ciemnowłosy przewodnik, my za nim. Aby go asekurować, mamy oczy otwarte. Prowadzący zboczył z drogi, wpada w zarośla, cofa się, wychodzi, szuka drogi, krąży, biegnie w bok, wraca, znowu biegnie, my za nim, biegnie w przeciwnym kierunku, stop, zatrzymuje go przewodnik w okularach. Teraz nasza trójka. Zamykam oczy i próbuję biec za odgłosem kroków przewodnika, czuję się bardzo niepewnie, oczy co chwilę same się otwierają, zaraz je zamykam, biegnę dalej, czuję, jak od czasu do czasu przewodnik dotyka mnie. ukierunkowując bieg na bezpieczną drogę, coraz rzadziej otwieram oczy. bieg staje się coraz pewniejszy, napięcie mniejsze, mniej zatrzymań i niepewności. Pod koniec ćwiczenia czuję się całkiem swobodnie i lekko. Zatrzymujemy się wszyscy. Teraz otrzymujemy opaski. To ćwiczenie trwa już drugą godzinę. Jest mi wszystko jedno - mówię do siebie. Biegnę na całego. Wiem. że jestem asekurowany, ufam im. ale coś jeszcze mnie powstrzymuje przed przełamaniem oporu do końca. Rozum swoje, a ciało swoje, może potrzeba mi więcej czasu na bieganie z zasłoniętymi oczami.

Kończymy bieg. Jesteśmy zmęczeni - może nie tyle samym wysiłkiem fizycznym, co napięciem wewnętrznym. Ciemno.-Wracamy. Mokro. Szczególnie czuję nogi. Sam z siebie zamykam oczy. idę za krokami innych. Teraz czuję się dobrze z tą ciemnością. Czeka samochód, w trójkę odjeżdżamy w milczeniu. Sen.

Dzień czwarty - noc, ku świtaniu

Ktoś mnie budzi, spałem może dwie godziny. To Teo prosi, abym przyszedł na dół do kuchni w celu omówienia dalszych ustaleń odnośnie treningu. Przez moment nie bardzo wiem, o co chodzi, gdzie jestem, co tu robię, ale zaczynam składać fragmenty w całość. Schodzę na dół. Siedzą Grotowski i Teo. Pytają, które działania najbardziej mi odpowiadają, które najmniej, co chciałbym powtórzyć. Mówię, opisuję, dopytują, rozmawiamy, przypominam sobie, co było, precyzuję odczucia, dzielę się doświadczeniami. Wspólnie ustalamy, że w drugiej części Teatru Źródeł będę pracował z Haitańczykami. Wracam dalej spać.

Dzień czwarty - przed południem

Część osób wyjeżdża do Brzezinki. Te. które zostają, przechodzą powoli w stronę polany i wielkiego drzewa, wokół którego chodziliśmy w pierwszym dniu. Gdy jestem bliżej, słychać charakterystyczny dźwięk drewnianych klapek, część osób już porusza się rytmicznie wokół drzewa. Znam to. Wiem. co robić. Dołączam do nich. Każdy porusza się samodzielnie, pozostaje sam, własny rytm, krok. ustawienie pięty, rozluźniony kręgosłup, płynne, taneczne, lekkie ruchy. Po jakimś czasie któryś z wystukujących rytm coś powiedział, podał jakąś komendę, padło jakieś słowo, nastąpiła wówczas zmiana kroku, pojawił się krok podwójny; później znowu komenda i powrót do kroku podstawowego; znowu zmiana: krok z oderwaniem od ziemi, miękkie skoki jak próba lotu - wymaga koordynacji i aby płynnie następował jeden po drugim, trzeba włożyć sporo wysiłku. Trwa to jakiś czas, może półtorej godziny, dźwięk klapek ustaje, wszyscy się zatrzymują. Wracamy.

Teraz krótka przerwa i po chwili pozostaję w pięcioosobowej grupie. Podchodzi przewodnik, ten sam, który prowadził działania w drugim dniu, po zachodzie słońca. Idziemy leśną drogą, zatrzymujemy się. Dostajemy wskazówki: bądźmy uważni w przestrzeni, w której się znajdujemy, patrzmy szeroko, przesuwając wzrok - róbmy to płynnie, linią ciągłą, bez przeskoków, zaczniemy od wolnego obrotu, a następnie będziemy przyspieszać, ale nie z zawrotem głowy, oczy mają być cały czas szeroko otwarte, zatrzymujemy się powoli, aby nie stracić równowagi. Wchodzimy głębiej w las. Między drzewami jest wydeptane miejsce. Stajemy w grupie, ale wystarczająco daleko od siebie, aby mieć wolne miejsce do swobodnych obrotów. Powoli się rozglądam, utrzymuję wzrok na linii horyzontu, zaczynam ruch, bardzo wolno, stopniowo przyspieszając, wzrok coraz szybciej biegnie po linii horyzontu, migają drzewa, krzewy, niebo, po pewnym czasie wszystkie fragmenty przestrzeni zlewają się w jedną linię. Poruszam się dość szybko, ruch się stabilizuje, mam wrażenie, jakbym biegł w miejscu, ale też mam poczucie dużej pewności i bezpieczeństwa. Wirowanie trwa może około czterdziestu minut, zaczynam powoli zwalniać, zważając, by wzrok nie był szybszy od ciała, coraz wolniej i wolniej, aż do rozglądania się jak na początku ćwiczenia.

Chwila przerwy, kilka uwag prowadzącego, aby ponownie powtórzyć wirowanie. Teraz dokładnie wiem, o co chodzi. Pozwalam sobie na pełniejszy ruch, większą szybkość. Po zakończeniu mam bardzo lekkie nogi, jakby inny. bardziej wyostrzony, czystszy wzrok. Wracamy lasem do bazy.

Dzień czwarty - wczesne popołudnie

Młoda kobieta w białej sukience idzie w stronę stodoły, tam, gdzie pierwszego dnia była muzyka. W ręku trzyma jakiś niewielki instrument muzyczny. Wchodzę wraz z innymi do środka. Muzyka już jest, delikatna. Siadam na belce. Po chwili jest już tylko muzyka i kołyszący rytm ciała, który pojawia się. nie wiem kiedy. Tak do końca, aż nastaje cisza. Wówczas czuję, że nie ma żadnego czasu, że to tak brzmi zwielokrotniona cisza i gdy wychodzę ze stodoły, to na pewno wiem tylko to, że na zewnątrz nie ma wiatru, a słońce jest bardzo wysoko.

Dzień czwarty - późne popołudnie

Jest nas czworo, kobieta z Francji, mężczyzna z Kanady, drugi ze Stanów i ja. Wsiadamy do samochodu, jedziemy do Haitańczyków. Gdy dojeżdżamy, jeden z Haitańczyków wychodzi do nas i bardzo mile nas wita. Podchodzimy do znanego mi budynku, zdejmujemy buty i wchodzimy schodami na górę. Sala jest pusta. Haitańczyk wskazuje nam ławkę przy słupie. Akurat mieścimy się na niej we czwórkę. Siedzimy w milczeniu i tylko rozglądamy się. Haitańczyk, który nas przyprowadził, siedzi bliżej drzwi i też milczy.

Mija może dwadzieścia minut, ktoś puka do drzwi. Wchodzi młoda Haitanka z długimi po ramiona włosami, rozgląda się. podchodzi do nas. wita się. a właściwie z uśmiechem przygląda się nam jak starym przyjaciołom, których zna od dawna. W tym przywitaniu najważniejsze są oczy, jej oczy są bardzo radosne i szczere, próbujemy patrzeć podobnie. Każda co parę minut wchodząca osoba z grupy Haitańczyków zachowuje się podobnie. Jest to bardzo osobisty i uważny kontakt. Obserwuję to powitanie. Jest bardzo spontaniczne i autentyczne. Odnoszę wrażenie, że są to ludzie nienawykli do udawania, do grania, są naturalni, prostolinijni i przekonujący w swoich zachowaniach, gestach, uśmiechach, wyrazie oczu, w uścisku, który trwa długo. Nasze zachowania, moje zachowania - tak to czuję - są raczej cały czas w kontakcie ze sferą racjonalności. Teraz, w tym miejscu czuję rodzaj bariery oddzielającej nas. osoby z zewnątrz, od bezpośredniości gospodarzy. Takich sytuacji, bliskich relacji, kontaktów interpersonalnych od samego początku przebywania w grupie haitańskiej jest dużo. Co wyróżnia tę pracę od innych prac Teatru Źródeł, to wyraźna obecność drugiej osoby, niemal organicznie wyczuwana potrzeba dzielenia się sobą.

Siedzimy na wyszywanych matach workowych. Zaczyna się śpiew. Wyraźny motyw melodyczny, jakby powtarzający się refren. Próbujemy się włączyć, a raczej to pieśń wciąga nasze głosy, rytm wyzwala ruch ciała, wstajemy, pieśń staje się coraz bardziej wyrazista, ruch nóg. rodzaj tańca, zabawy, coraz szybciej, tworzy się koło. chwytamy się za ręce. zaczynamy się poruszać w koło. jakaś koszula przechodzi z rąk do rąk, szybko przekazywana następnej osobie, z radością, z krzykiem, trwa gonitwa, trochę jak berek z przekazywaniem koszuli, naraz ścisk na środku sali, tuż przy słupie ktoś jest podnoszony do góry. coś trzyma w rękach, tuli do siebie, wszyscy się cieszą, gratulują, wiwatują, klaszczą na jego cześć, spoceni, zmęczeni.

Powoli wszystko uspokaja się, wycisza. Siadamy, pokładamy się. Ktoś podchodzi do okna, otwiera je. Widać zachodzące słońce. Podchodzimy bliżej okna. W milczeniu, nieruchomo wpatrujemy się w horyzont za oknem. Słońce stopniowo znika, już go nie widać. Padają słowa "saint solei", wszyscy je powtarzają jakby coś w rodzaju pozdrowienia albo pożegnania.

Pozostajemy w ciszy; siedzimy albo leżymy. Po chwili ktoś inicjuje pieśń, pieśń rozprzestrzenia się. Równocześnie z narastaniem pieśni, z rąk do rąk przekazujemy sobie zwykły patyk. Spostrzegam, że kolejne osoby traktują patyk jak coś ważnego, niezwykłego, niektórzy przyglądają mu się uważnie, niektórzy oddają mu cześć, kłaniają się. składają dłonie, chylą głowę. Patyk przechodzi przez moje ręce. Jest to zwykły patyk, ale też teraz niezwykły. Chwilę go trzymam i przekazuję dalej. Patyk trafia do najstarszego Haitańczyka. który stoi tuż przy środkowym słupie, cały czas coś mówi, śpiewa, przekazuje patyk, ten znów trafia do niego, również inni też mu coś mówią, opowiadają, śmieją się z nim. żartują. Ale wydaje mi się też, że są to jakieś nieporozumienia czy sprzeczki. Na końcu cicha, długa, skupiona rozmowa między dwoma osobami pośrodku sali. Czuje się, że inny jest wymiar komunikowania się, inne głosy, inne słuchanie, inne spojrzenia, inna energia wokół. Znowu robi się bardzo cicho, ktoś zasypia, nawet chrapie, ktoś nuci pieśń, dla mnie to już znajoma melodia, trochę jak kołysanka. Odczuwam zmęczenie, a raczej błogość zmęczenia, kleją mi się oczy, jakbym zasypiał.

Ktoś mnie dotyka. Wstaję bez zastanowienia. Moi towarzysze, z którymi tu przybyłem, również gotowi są do wyjścia. Opuszczamy strych, schodzimy w dół. Orzeźwiający chłód nocy. bardzo ciemno. Idziemy coś zjeść. Mały drewniany domek, schodzą się też inni uczestnicy spotkania. Później samochód i wracamy. Trwało to około sześciu godzin.

Dzień piąty - późny ranek

Niezbyt liczna grupa. Wchodzimy do lasu. Mamy się od siebie nie oddalać, możliwie wszystko widzieć, tak jakbyśmy mieli oczy również z tyłu głowy. Przypominają mi się przedpołudniowe działania z drugiego dnia wokół ruchomego centrum. Tym razem pracujemy trochę inaczej. Istota jest ta sama, ale inaczej się poruszamy. Osobiście mniej mam pytań czy wątpliwości, wszystko jest płynniejsze. Jesteśmy w tym działaniu około półtorej godziny. Bezpośrednio przechodzimy do rytmicznych kroków wokół drzewa przy dźwiękach wystukiwanych drewnianymi klapkami. Tu jesteśmy około dwóch godzin.

Po krótkiej przerwie ponownie uczestniczymy w spotkaniu z indyjskimi muzykami. Bardzo podobny do poprzedniego rytuał przygotowań do grania i śpiewania. Prosty instrument jednostrunowy, ta-bla oraz całkowite poddanie się dźwiękom. Pojawia się znany mi rodzaj transu, który dość szybko z muzyków przechodzi na nas. uczestników, czuję to i widzę. Jestem zaskoczony, że tak może być. Niewiele tu mogę opowiedzieć, bo nie bardzo wiem, jak i co się działo.

Po tym spotkaniu z muzyką starałem się sobie wyjaśnić, dociec, na czym polega to doświadczenie wspólnoty. Byłem bardzo zdziwiony, z jednej strony niby wiedziałem i byłem pewien, ale z drugiej nie potrafiłem o tym opowiedzieć, przekazać tego słowami. Jednego byłem pewien: to jest taka właśnie chwila, przez którą przenika "złota nić" i wszystko staje się możliwe.

Dzień piąty - popołudnie

Ta sama czwórka co poprzedniego dnia, czyli Francuzka. Kanadyjczyk, Amerykanin i ja wyjeżdżamy do Brzezinki na dalszy ciąg prac z Haitańczykami. Serdecznie przywitanie, grupa Haitańczyków zaraz po wyjściu z samochodu jest przy nas, biorą nas za ręce". Podchodzi Haitanka. która pierwsza wczoraj nas witała, i prowadzi pod drzewo, niedaleko budynku-stodoły. Mówi do nas po francusku. Tłumacz po angielsku przekazuje nam, że dzisiaj będzie rodzaj improwizacji. Mówi, że każdy będzie robił, co będzie chciał, ale nie może to być żadna gra. Można wykorzystać wszystko, co znajduje się w pomieszczeniu, można zacząć i skończyć w dowolnym czasie. Nie chodzi o to, aby być obserwatorem, przyglądać się, co robią inni, raczej być z czymś swoim, ale nie robić teatru, nie wykorzystywać jakiejś metody czy techniki.

Kolejno przechodzimy na strych już nam znanego domu. Na górze są Haitańczycy. Są swobodni, naturalni. Na dole już się witaliśmy, ale jeszcze raz wymieniamy życzliwe spojrzenia. Haitańczycy wyraźnie przygotowują się do malowania. Rozkładają papiery, tusz, farby. Na poprzednich spotkaniach wszystkie rysunki robione były czarnym lub ciemnobrązowym kolorem, również dzisiaj tylko takich kolorów możemy używać, jak powiedziano nam na wstępie. Wchodzą pozostali i również przygotowują się do malowania i rysowania. Wszyscy jesteśmy skupieni wokół swoich rozłożonych na podłodze wielkich, szarych płacht papieru. Cisza podczas rysowania przerywana jest rozmowami, pieśniami, żartami. Niektórzy bardzo szybko wykonują dużo rysunków, inni skupieni są na jednym. Spostrzegam, że obrazki i rysunki nasze, czyli zaproszonej czwórki, są nieco inne, odbiegają od prostoty rysunków Haitańczyków. Nasze są bardziej wymyślne, bardziej abstrakcyjne, ich są oparte na prostych symbolach, takich jak słońce, postać ludzka, krzyż, koło, spirala. Jest wyraźna różnica w klimacie obrazów. Ich świat jest jakby lżejszy i radośniejszy. nasz bardziej zagmatwany i labiryntowy. W ich rysunkach trudno znaleźć logikę czy racjonalność, ale czuje się w nich emocje i intuicję. Zaczynamy chodzić po całym pomieszczeniu, podglądamy, porównujemy. Tworzymy świat obrazów, postaci i sytuacji. Pojawia się śpiew, pojawiają się jakieś instrumenty, na przykład deska, która na jednym końcu ma przybitą puszkę, a na drugim wbity prostopadle kij. Kij jest wygięty w łuk, gdyż od jego czubka do dna puszki naciągnięty jest sznurek-struna. Sznurek jest szarpany i uderzany, równocześnie uginany jest kij, co daje dźwięki. Pojawiają się inne proste instrumenty: bębny, klapki. Prace rysunkowe są wieszane, przyklejane do ścian, słupów. Ponownie pojawiają się śpiewy, muzyka, różnego rodzaju dźwięki wydawane głosem i rozmaitymi przedmiotami-instrumentami. Słyszę wyraźne próby odtwarzania dźwięków natury: ptaków, zwierząt. Słyszę powtarzający się śmiech. Widzę towarzyszące dźwiękom ruchy uczestników działania, niektóre z nich są wkoło powtarzane w taki sposób, jakby się coś zacięło w osobach, które je wykonują. Robi się coraz głośniej. Ktoś podpina pod stropem jakąś papierową postać, w której wychodzą sznurki, jakby lejce, obok pojawia się metalowy piecyk, obudowany papierową maską. Coraz więcej krzątaniny, ruchu, biegania, tumult. Wszystko dzieje się naraz. Ktoś wiesza rodzaj sztandaru czy chorągwi. Ktoś upada, ktoś biegnie, ktoś śpiewa, ktoś mówi. Krzyk, płacz, taniec, jakaś zabawa ze szmatą i kijem. Teraz już wszyscy gonią i wszyscy uciekają, nie wiadomo gdzie i po co. Potok ciał. potok ruchów, potok głosów. Jestem oszołomiony. Dochodzi do kulminacji, maksymalizmu we wszystkim, po czym energia opada, słabnie, wszystko się wycisza, łagodnieje, spowalnia. Rozpędzona machina kilkunastu osób zwalnia swój bieg.

Teraz, słychać i widać zmęczone ciała, ciała siedzące, ciała pokładające się. krople potu, mokre ubrania, słychać oddechy. Gromadzimy się przy oknie, jesteśmy blisko siebie. Jakieś szepty, spojrzenia, ale głównie milczenie, cisza, horyzont, zachodzące słońce. Tak, słońce wyraźnie skupia i wstrzymuje wszelkie działanie, wszystko, co przed chwilą się działo. Ktoś pierwszy opuszcza salę-strych, potem kolejni. Również wychodzę, ubieram trampki. Powoli zdążam ku niewielkiemu drewnianemu domkowi. Mam poczucie odrealnienia, snu prawie: co było? gdzie było? kiedy? Wiem jedno: było to proste i czyste. Posiłek, ponownie jesteśmy obsługiwani przez Haitańczyków w milczeniu. Później samochód. Jedziemy. Jest bardzo ciemno.

Dzień ostatni - przed południem

Przewodniczy młoda kobieta. Wchodzimy na polanę, robimy układ dwunastu pozycji ciała. Jest to układ ćwiczeń, które wykonywaliśmy drugiego dnia. Wiem, o co chodzi. To bardzo ułatwia. Zaczynamy ruch bardzo powoli, we wszystkich kierunkach, trzy. cztery razy. szybkość wzrasta aż do maksymalnego wysiłku i rytmu, aby prawie po dwóch godzinach stopniowo zwolnić i zatrzymać się z bezruchu. Nie mam problemu z pozostaniem przy tym ćwiczeniu przez taki czas. zauważam, że niektóre osoby nie dają rady, zatrzymują się wcześniej i kładą na trawie. To nie tylko problem determinacji wewnętrznej, utrzymania rytmu, to przede wszystkim problem fizycznego wytrenowania i wytrzymania rytmu. Po zakończeniu ćwiczenia czuję swoje ciało całkowicie pobudzone, wszystko, każdy mięsień, ścięgno są rozedrgane i żywe. Dzisiaj jest bardzo gorąco. Gryzą komary. Wracamy.

Dość długa przerwa, akurat dla mnie ważna. Gdzieś zaległem, zasnąłem. Ktoś mnie budzi. Jest chyba wczesne popołudnie. Zaczyna się koncert trzech muzyków. Wraca uwaga, naturalny rytm ciała dostosowuje się do dźwięków. To już znane mi koleiny. Wchodzę w nie.

Dzień ostatni - po południu

Wyjazd do Haitańczyków: ta sama, już znająca się czwórka. Powitanie, kilka słów wprowadzenia: będziemy kontynuować to, co było w poprzednich dniach, ale będzie też specjalna ceremonia. Całe spotkanie ma dwie części. Pierwsza odbywa się w sali strychowej, tam. gdzie odbywały się wszystkie dotychczasowe spotkania, a druga w piwnicy tego budynku.

Najpierw wchodzimy do góry. Tam już są wszyscy Haitańczycy. Witamy się spojrzeniami, gestami. Oglądamy pozawieszane wszędzie rysunki, wycinanki, rzeźby papierowe - nowe i te z poprzednich spotkań. Wszystko oglądamy bardzo dokładnie, tak aby jak najlepiej je zapamiętać, zatrzymać ich obraz w sobie. Potem wszystkie te prace zdejmujemy i składamy w jednym miejscu. Przewodniczy temu para młodych Haitańczyków. młoda kobieta i mężczyzna z czarną bródką. Osobno składamy prace płaskie, osobno prace trójwymiarowe, różnego rodzaju stożki, postacie, mobile o przestrzennych kształtach. Następnie przewodnicy wynoszą to wszystko poza salę. Wychodzą bocznymi drzwiami, schodzą w dół po drabinie, my kolejno za nimi. Schodzimy do sporego pomieszczenia, jest duże, ciemne, z surowej cegły.

jakby piwnica. Rozglądam się, widać niewiele. Pomieszczenie jest długie, wąskie, drewniany strop podparty dwoma belkami, na jednej z krótszych ścian coś w rodzaju kominka, przygotowanego do rozpalenia. Ustawiamy się wzdłuż jednej z dłuższych ścian, twarzami do środka, jeden obok drugiego. Przewodnicy rozpalają ogień. Widzę wszystkie prace złożone razem na podłodze, są odwrócone, spłaszczone, więc nie widać już rysunków ani form. Prowadzący bierze pierwszą z wierzchu i zasłaniając to, co się na niej znajduje, wkłada do ognia. Następnie odchodzi, siada na ławeczce przed kominkiem, czekając, aż się spali do końca. Potem idzie na koniec szeregu, a do prac i kominka podchodzi następna osoba, bierze pierwszą z wierzchu, wkłada szybkim ruchem do ognia, czeka na ławeczce i odchodzi. Cały rytuał palenia powtarza się aż do spalenia wszystkich prac. Trwa to jakiś czas.

Po spaleniu stajemy półkolem przed jednym ze słupów. Prowadząca para zaczyna coś śpiewać. Jest to bardziej melorecytacja. Nie mam pojęcia, czego dotyczy. Oboje biorą świeczki i zapalają je od ognia z kominka. Rozlewają również trochę wody z garnka, który stoi tuż przed kominkiem, a następnie ze świeczkami w dłoniach i z wodą zwracają się w cztery strony świata. Świece ustawiane są przed słupem na podłodze. Woda zostaje rozlana na cztery strony pomieszczenia.

Ktoś zaczyna pieśń, włączają się inni. Chwytamy się za ręce, tworzymy koło. Nie znam słów nuconej pieśni, ale dźwięk wibruje w sali i intuicyjnie włączam się w nią. Poruszamy się wolno po obwodzie koła. następnie zatrzymujemy się. Haitańczycy wykonują jakieś dziwne, magiczne ruchy dłońmi, po czym następuje cisza. Para prowadzących podchodzi do każdego i dziękuje za udział w spotkaniach, padają sobie w ramiona, patrzą w oczy, trzymają się za ręce, tańczą, podskakują, krzyczą coś do siebie lub po prostu tylko do siebie się uśmiechają. Bardzo proste gesty. Jest to spontaniczna zabawa, rodzaj improwizacji przy spotkaniu drugiej osoby. Delikatne, subtelne gesty, ekspresja mimiki i ciała, bardzo często bez słów, sporo milczenia, nic z taniości i sentymentalnych gestów. Sam miałem trudności z podejściem do kogokolwiek, stałem jak zamurowany, inni podchodzili do mnie, ktoś podchodził, odchodził, podchodził, odchodził. Okazało się. że to samo działo się z moimi towarzyszami z "naszej czwórki". Zauważyłem, że zostaliśmy sami. Wszyscy Haitańczycy wyszli. Teraz my sobie padamy w ramiona, dziękujemy za dzielenie wspólnego doświadczenia.

Otwierają się boczne drzwi, wpada światło. Jeszcze dziękujemy tej piwnicznej przestrzeni, dotykamy dłonią belki, jakbyśmy chcieli podziękować miejscu. Wychodzimy na zewnątrz. Orzeźwiające powietrze. Ma się ku zachodowi. Po głowie chodzą mi różne myśli związane z tym. czego doświadczyłem. Tradycyjnie jesteśmy zaproszeni na posiłek. Później samochód. Wolno wraz z wszystkimi Haitańczykami kierujemy się do samochodu. Powoli wchodzimy do środka. Odjeżdżamy. Smutno, chyba smutno. Dlaczego smutno? Czy było coś wspólnego dla nas wszystkich? Czy myśmy coś stracili? Czy oni też coś stracili po rozstaniu? Wspólnota doświadczenia, zżycie, sympatia, zaufanie, poczucie bezpieczeństwa. Trudny to odjazd, ale też ważny.

Przyjazd do bazy. Spokój. Jedni wracają, inni wychodzą w małych grupach do lasu, wracają z lasu, ktoś je, ktoś leży. Podchodzi do mnie Teo, pyta, czy ma mnie obudzić w nocy o drugiej? Kiwam głową.

Noc ostatnia - do rana

Dotknięcie w ramię. Budzę się. Ciemno. Wychodzę. Sporo osób przy herbacie, ale szybko znikają jedna po drugiej. Ktoś prowadzi mnie za jeden z budynków. Wchodzę po drabinie na strych. Jest bardzo ciemno, nic nie widzę. Wyczuwam, że wkoło są ludzie. Idę nieco głębiej, siadam. Widzę tylko otwór wejścia, pojawia się w nim następna sylwetka człowieka. Nic nie widać, bardzo cicho. Nasłuchuję, czuję, że ktoś siedzi blisko mnie, z drugiej strony również. Po pewnym czasie oczy zaczynają widzieć więcej. Tak w ciszy siedzimy może około czterdziestu minut. Teraz ktoś daje znak, aby wolno wychodzić na zewnątrz.

Jesteśmy na zewnątrz. Jest nas około dwudziestu pięciu osób. Wyruszamy w las. Idziemy gęsiego. Nadal ciemno. Słychać tylko kroki. Prowadzi Teo. Idziemy dość długo, przeszliśmy może pięć, sześć kilometrów. Zaczyna świtać. Jest ciepło, bezwietrznie, prawie idealny spokój. Wychodzimy z lasu. Podchodzimy do piaszczystej polnej drogi. Prowadzący kładzie się na niej, my też się kładziemy. Leżymy nieruchomo. Dziwne uczucie. Droga, na której leżymy, jest ciepła. Zaczynamy powoli się poruszać, wstajemy, podbiegamy kilka metrów na ugiętych nogach, w pochyleniu, i znowu przylegamy do drogi. Znów czuję, jaka jest ciepła i miękka. Chwila bezruchu i ponownie kilka metrów do przodu, i ponownie rozciągamy się na drodze, wylegujemy.

Wschodzi słońce. Obserwujemy ptaki, zboże. Czuję lekkie powiewy wiatru, ziemię, piasek i ciało, które fizycznie jest bliżej drogi, wszystkie ruchy ciała, wszystkie sposoby przemieszczania się po tej drodze, leżenia, patrzenia wokół na świat. Tak przemierzamy może trzysta, czterysta metrów, wstajemy i wracamy już tylko na nogach. Coś niewidzialnego przenika między nami, jestem z innymi, bliżej razem. To mi pomaga w zracjonalizowaniu tej dziwności zachowania na drodze. Dziwię się temu, co było. Z jednej strony mam odczucie, że w tym, co robiłem, jest coś bardzo oczywistego i organicznego, a z drugiej, że przecież to, co robiłem tu na tej drodze, było całkowicie irracjonalne.

Teraz wracamy. Drogi dotykamy tylko nogami, stopami, niektórzy zdejmują buty. Czuję, że skóra moich stóp, nawet fragmenty odzieży mogą teraz jeszcze raz nawiązać kontakt z tą naszą drogą. Słońce już w całej jaskrawości, ptaki nad nami.

Wchodzimy w las, wchodzimy w rozświetlony las. Przed bazą dzielimy się na dwie grupy. W grupie, w której jestem, zaczynamy układ dwunastu ćwiczeń. Jesteśmy zmęczeni. Powtarzamy układ czterokrotnie i wracamy. To koniec pracy tej grupy Teatru Źródeł.

Przyjeżdża autobus. Wnosimy do niego plecaki, jeszcze na kogoś czekamy. Odjazd. Oleśnica, Wrocław, Laboratorium. Wracam z bardzo dalekiej podróży, z podróży wewnętrznej.

Komentarz autora

Trzon niniejszego opisu powstał w dzień po zakończeniu pracy, 16 czerwca 1980 roku. Był rodzajem spontanicznego zapisu doświadczenia, głównie na własny użytek, dokładnym odtworzeniem z pamięci tego, co stało się moim udziałem. Kolejnym etapem było przepisanie na maszynie tekstu na podstawie rękopisu, między 17 czerwca a 13 sierpnia, z myślą o podzieleniu się tym doświadczeniem z ewentualnie zainteresowanymi osobami. W tym czasie ten tekst przeczytała tylko moja żona Nuna. również uczestniczka stażów, która wskazała na niektóre, według niej, niejasne w opisie fragmenty.

Obecny tekst jest końcową wersją którą w redakcji językowej wspomogła Krystyna Wasielczyk.

Warto przypomnieć, że praca w ramach Teatru Źródeł proponowana przez Grotowskiego miała dość wąski zasięg. Wiele się wówczas o tym mówiło, ale niewiele osób brało w tym udział i niewielu fizycznie doświadczyło jej istoty. Z opracowań dotyczących Grotowskiego wiem, że w pracach Teatru Źródeł (między końcem maja a początkiem sierpnia 1980) uczestniczyło około dwustu osób, z tego może jedna trzecia to Polacy. Prawdopodobnie uczestniczyłem w drugiej z kolei grupie, która liczyła 25-30 osób.

Moim bezpośrednim motywem uczestnictwa były słowa Grotowskiego. W "Polityce" z dnia 26 stycznia 1980 roku ukazała się wypowiedź Grotowskiego pod tytułem Hipoteza robocza, w której twórca wyróżnił dwa nurty swych badań w sferze "kultury czynnej": jeden w obrębie ekologii wymiaru międzyludzkiego, koncentrujący się na działaniach człowiek - człowiek, człowiek - ludzie, drugi określony jako ekologia wymiaru pozaludzkiego. dotyczący poszukiwania relacji człowiek - świat, człowiek - natura, człowiek - kosmos czy nawet człowiek - Bóg. "Zainteresowany człowiek z zewnątrz jest tu testerem -czynnikiem obiektywizacji (weryfikacji) stosowanej praktyki. Aby jednak realnie być testerem, musi mieć możliwość (i ciekawość) wchodzenia w praktykę, i to precyzyjnie, co jest sprawą nie tyle zdolności, co samodyscypliny. W ten sposób ma się dokonać wstępne zapoznanie-zapoznanie nużące, robocze, żmudne, wymagające uwagi" - mówił w wywiadzie dla "Polityki" Grotowski.

Po upływie dwudziestu dziewięciu lat i po przeczytaniu Dziennika Teatru Źródeł Renaty M. Molinari uznałem, że moje doświadczenie, jego opis może być pomocnym wkładem w zrozumieniu istoty działań Grotowskiego w okresie parateatralnym. Dzielę się tym zapisem również z potrzeby wyrażenia wdzięczności i spłacenia długu wielu ludziom, którzy tworzyli czas i przestrzeń dla tych działań. Chciałbym też podkreślić, że nie byłem i nie jestem zawodowo związany z teatrem, nie byłem pracownikiem ani współpracownikiem Teatru Laboratorium, natomiast zawsze zajmowałem się człowiekiem we wszystkich wymiarach jego zmagania się z samym sobą, z innym człowiekiem i w odniesieniu do wszechświata. I jeszcze jeden powód: to, co robił Grotowski, było mi osobiście bliskie. Miałem wówczas dwadzieścia dziewięć lat, teraz mam pięćdziesiąt siedem, i to, co zdarzyło się wtedy w ostrowińsko-brzezińskich lasach Wioski Kulturowej, pozostało do tej pory moim osobistym, jednym z najbardziej znaczących i najmocniejszych doświadczeń.

Parę słów wokół samego zapisu. Nie chciałem niczego interpretować ani wyjaśniać, chciałem skoncentrować się na możliwie wiernym opisie tego, co było, oraz na własnych odczuciach, stąd miejscami niekończące się ciągi pojedynczych słów, próbujących oddać to, co się działo. Nie próbuję tych działań ani ćwiczeń porównywać do jakichkolwiek innych, by nie wprowadzić zamieszania poprzez sugerowanie podobieństwa do tego. co znane, lub czegoś innego. Jestem przekonany, że były one autonomiczną, niepowtarzalną wartością i same w sobie stanowiły o sile oddziaływania na uczestników. Nie wymieniam też. poza wyjątkami, imion osób, które albo pracowały ze mną ramię w ramię przez prawie cały czas, albo były liderami działań. Uznałem, że w większości sytuacji nie ma to żadnego znaczenia dla tak skonstruowanego zapisu.

Przepisując maszynopis w ostatnich dniach 2008 roku miałem wrażenie silnego, prawie cielesnego doświadczania tego, co było moim udziałem wówczas - dwadzieścia dziewięć lat temu. Łapałem się na bardzo realistycznym i szczegółowym, jakby sprzed paru godzin, odbieraniu wielu zdarzeń, zapachów, ruchów czy głosów w moim ciele i umyśle. Było dla mnie zaskakujące, że tak TO przetrwało, w tak dobrym stanie, i z taką siłą powróciło przy uruchomieniu niektórych obrazów. Miałem poczucie powtórki tego, co było, w innym wymiarze swego istnienia, w innej fazie życia.

Wrocław. 31 grudnia 2008

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji