"Les Miserables"
Kiedy po pierwszych taktach muzyki ostrej, dynamicznej o szerokiej gamie, zapowiadającej niezwykłość brzmieniową, podnosi się kurtyna, jawi się widzom obraz jak z mrocznego malarstwa. W dymach, we mgle zakuci w ciężkie kajdany galernicy. Oprawcy traktują ich bezlitośnie. Wśród tych nieszczęśników jest Jean Valjean. Wokół jego losów, walki dobra ze złem, zbudowana jest w tym musicalu fabularna osnowa, zaczerpnięta z głośnej powieści Victora Hugo "Nędznicy". Ąlain Boublil stworzył libretto, które stanowi próbę fabuły adekwatnej do gatunku, dość umownie literackiej, a więc jest to rodzaj papki stworzonej z powieści, która kiedyś stanowiła o randze francuskiej literatury. Do tej wersji opowiastkowo - moralizatorsko - oczyszczającej napisał muzykę Claude Michel Schonberg. Kompozytor również dokonał kontaminacji różnych muzycznych "ciężarów gatunkowych". Od rozrywkowych rytmów rodem z przeciętnej rewii, poprzez świetnie brzmiącą muzykę bluesową, a także wykorzystanie ostrej synkopy i frazy rwanej jak we współczesnej muzyce, przy równoczesnym uwzględnieniu chwytliwych rytmów operetkowych, ale także z wykorzystaniem najznakomitszych wzorów muzyki operowej, kantatowej. Chciałoby się rzec, iż jest w tej muzyce nieomal wszystko, stąd właśnie ona modeluje i stanowi o głównych walorach całego "Les Miserables".
Prawa autorskie oraz agencyjno-producerskie i ustalenia na Zachodzie, to rzecz święta. Udało się więc Teatrowi Muzycznemu w Cedyni i dyrektorowi Jerzemu Gruzie po pierwsze, uzyskać zgodę na realizację tego dzieła i zapłacenie tantiemy w złotówkach od Camerona Mackintosha i jego agencji, a potem zdobyto wszystkie obwarowane kontraktem, a niezbędne urządzenia techniczne. Prawdziwy sukces. A także poddano się z dobrej, nieprzymuszonej woli dyktaturze producenta - muzycznej, scenograficznej, reżyserskiej. To wielka ingerencja, albo dbałość o kształt spektaklu. Czy wyszło to przedstawieniu zrealizowanemu w Gdyni na dobre? I tak i nie.
Spektakl trwa trzy i pół godziny. Fragmentami jest niestety, nudny i nużący. To właśnie sprawił nabożny stosunek do librecisty i kompozytora. Potraktowanie młodych jeszcze twórców, jak nie kwestionowanych klasycznych geniuszy, wprowadziło gdyńskie przedstawienie (przede wszystkim reżysera) w schemat. Cóż, spektakl ten w takiej wersji "idzie" w czterdziestu teatrach i jest światowym wydarzeniem. Ten argument plus partytura wiodą więc przedstawienie, a reszta jest oczywistym, choć niezbędnym uzupełnieniem.
Wspaniałą scenografię stworzyli Łucja i Brunon Sobczakowie. Myślę, że angielscy sponsorzy "Les Miserables" zaakceptowali z uznaniem zarówno sceny umownie nazywane kameralnymi, jak i wielkie inscenizacyjne fragmenty zaprojektowane z rozmachem, ale i dbałością o szczegół. Początek drugiej części, wjazd barykady, operowanie światłem, to współtworzy efekt widowiska. Wszystkie elementy teatralnego dzieła zagrały tu jednością estetyczną. Rzadko w recenzjach pisze się o pracownikach technicznych teatru Ale chciałabym podkreślić, że efekt artystyczny osiągnięto dzięki współdziałaniu rzeczywiście wszystkich - aktorów, reżysera, scenografów i "niewidzialnych" sterujących pojawianiem się odpowiednich fragmentów scenografii. Reżyser Jerzy Gruza został w tym spektaklu zobowiązany partyturą, ale i tak wprowadził kilka uwspółcześnionych odczytań zmodyfikowanej klasyki. Nie jestem zwolenniczką dosłowności w teatrze. Podziwiam jednak podporządkowany indywidualizm.
A aktorzy, śpiewacy, tancerze? Sceny zbiorowe tego przedstawienia są jak zwykle w teatrze Gruzy po prostu dobre. Inscenizacyjnie i wykonawczo wydaje mi się ciekawsza druga część (sceny na barykadzie, ostatnia pieśń matek). To przedstawienie wymaga indywidualności i kilku świetnych wykonawców udało się reżyserowi znaleźć. Joverta - prześladującego Jean Valjeana policjanta - gra pozyskany właśnie do gdyńskiego zespołu Andrzej Słabiak. Jego umiejętności wokalne i aktorskie bardzo przydały się w tym spektaklu. Kilka scen zrobił znakomicie. Jest po prostu dobrym śpiewającym aktorem. Obok, wyraźnie zauważana w tym przedstawieniu Katarzyna Cygan jako Epomina,. Jest wyrazista, głosowo bez zarzutu i aktorsko zarówno wzruszająca jak i przyciągająca uwagę. Podobnie wśród najciekawszych wykonawczo jest Piotr Gulbierz w roli Thenardiera. Warunki fizyczne, świetna mimika i bez za rzutu walory głosowe - tym tworzy postać. Jednak największym zaskoczeniem dla mnie w tym spektaklu - równocześnie odkryciem, chyba reżysera - jest Kacper Kuszewski jako Gavroche. Ten chłopiec z teatralnej rodziny pokazał jak świetnie śpiewa i czuje scenę. Nieźle także z rolą Mariusza, poradził sobie Dariusz Siastacz, a spokojnie poprowadził postać Jean Valjeana - Krzysztof Stasierowski.
Tym najlepszym nie przeszkadzały mikroporty umiejscowione w kostiumach albo przylepione na skroni, w brodzie czy za uchem. Natomiast słabsi wykonawcy mieli kłopoty z ustawieniem głosu. Część partii śpiewanych odkształcał też sprzęt (bardzo dobry), do którego trzeba się po prostu przyzwyczaić i korzystania z którego trzeba się po prostu nauczyć. Stąd pojawiały się wpadki akustyczne. Myślę, "że i dlatego dobrze przygotowana przez Stanisława Królikowskiego orkiestra brzmiała czasami za głośno. Natomiast wyraźne fałsze niektórych śpiewaków kładę na karb ogromnego zdenerwowania zespołu przed polską prapremierą. Na widowni wszak siedzieli, pilnujący spektaklu, kompozytor i producent.