Artykuły

Deficyt uczuć wyższych

Jerzy Jarocki i Jerzy Grzegorzewski sięgnęli dziś po dramaty Antoniego Czechowa nie po to, by współczuć jego bohaterom. I nie po to, by w aurze nostalgii, z bezpiecznego dystansu, śledzić szamotaninę ubiegłowiecznych inteligentów

Wrocławski "Płatonow" rozpoczyna się tak, jak zwykł ruszać teatr Jarockiego ostatnich paru sezonów: na opustoszałej, czarnej scenie samotny człowiek. Ta czarna dziura rychło się zapełni. Dwaj wiekowi lokaje o wyzbytych życia twarzach i spowolniałych ruchach wniosą kolejne meble i elementy dekoracji, zabudują W trzecim akcie wyjdziemy nawet w plener z lasem i torami, przepięknie malowany przez Andrzeja Witkowskiego głównie światłem. W czwartym zobaczymy salon Anny Wojnicew domknięty, a nie tylko teatralnie markowany: po wielkich oknach w ścianie zamykającej perspektywę popłyną strugi deszczu. Jakkolwiek jednak bogata robiłaby się sceneria, nie wygaśnie sygnał podany w introdukcji: oglądamy pojedynczych ludzi w czarnej pustce. Pustych jak ona.

W "Wujaszku Wani" Grzegorzewskiego na scenie Studia w Warszawie dla odmiany nie płynie czas. Doktor Astrow mówi: "Trzeba jechać", odchodzi, ale po chwili mamy go na nowo - po drugiej stronie sceny. Wielkie, operowe pożegnanie w IV akcie to tylko gesty: ci, którzy rzekomo wyjechali, po chwili znów są, patrzą na osamotnionych Sonię i wujaszka Wanię, jakby byli i uczestnikami, i widzami spektaklu jednocześnie.

Żadnej rosyjskości, żadnego kolorytu lokalnego. Tylko jasne płócienne marynarki, kapelusze, kobiece suknie przypominają stare, współczesne Czechowowi fotografie. Wojciech Kościelniak, grający w "Płatonowie" mazgajowatego kochasia Sergiusza, nie skrywa całkiem współczesnej kitki włosów. Także w grze trójki głównych bohaterów przedstawienia warszawskiego - lubianych aktorów młodego pokolenia: Zbigniewa Zamachowskiego, Joanny Trzepiecińskiej, Wojciecha Malajkata - mnóstwo jest anachronizmów, sprzeniewierzeń epoce. Ale nie wyzywających i zastosowanych świadomie - bo nie o odtwarzanie minionego idzie. Procesyjne wnoszenie samowarów różnej wielkości i rangi staje się dla Grzegorzewskiego czystą kpiną teatralną: wyśmianiem celebrowanego, namaszczonego - i nieistotnego, pustego całkiem rytuału. Ale co tu nie jest puste?

Obydwaj reżyserzy balansują na cieniutkiej linie, gdy idzie o stosunek do bohaterów. Są bezlitośni, nie dopuszczają - zwłaszcza Jarocki - do jakichkolwiek prób obrony postaci, co każdy aktor zwykł czynić omal automatycznie. Ale nie ma w nich też ani trochę wyższości wobec postaci - wyższości takiej, jaką miał wiele lat temu Adam Hanuszkiewicz, gdy "odkrywał", że Czechow kazał się swoim widzom śmiać. Ten dzisiejszy Czechow jest, owszem, śmieszny - złośliwie śmieszny. Choćby w dramatycznych scenach samobójstw: Wania-Zamachowski zdejmuje but, skarpetkę, przymierza się dużym palcem stopy do cyngla dubeltówki - skupiony, nie przechylając sceny ani na stronę dramatu, ani na stronę groteski - po czym przychodzi niania i zabiera mu strzelbę jak niesfornemu dziecku. Albo w "Płatonowie", gdy Jolanta Fraszyńska, dobra i naiwna Sasza, ofiara swego donżuana, kładzie się na szynach po długim rozpaczliwym monologu, ale kiedy już zabłysną światła lokomotywy, zrywa się i zaczyna uciekać: bosa postać w nocnej koszuli biegnie przed pociągiem, jak na filmach Bustera Keatona. Portretowani ludzie nie są godni współczucia widowni; idiotka - choćby egzaltowana Maria Greków Jolanty Zalewskiej - jest idiotką bez żadnych okoliczności łagodzących, głupiec - gadający byle co Tielegin Andrzeja Blumenfelda - głupcem i już. To nieretuszowanie wizerunków nie odpycha jednak - przeciwnie, zwiększa temperaturę odbioru. Wyleczeni z sentymentalizmu tym wyraziściej dostrzegamy to, w czym grzęzną ci spośród bohaterów, którzy pustki wewnętrznej mogliby może w innych okolicznościach uniknąć. Obezwładniającą przyziemność codziennego bytowania, otchłań frazesu, morze nieistotnych słów wygadywanych w przestrzeń, fałsz deklaracji uczuciowych, masochistyczną melancholię niosącą usprawiedliwienie cokolwiek za łatwe. Deficyt wszelkich uczuć zwanych wyższymi. Malajkat opowiadając o lasach, których losem pasjonuje się doktor Astrów, wodzi pałeczką zamiast po mapie - po białym, pustym płótnie oprawionym w ramki. Jarocki funduje bohaterom "Płatonowa" orgietkę z fajerwerkami i gołymi babami - mgnieniowy, ale piorunujący znak trywialności ante portas. Trywialności, która, nie wstrzymywana, wlewa się obfitym strumieniem w pustą egzystencję Czechowowskich ziemian, nauczycieli, lekarzy - a także ich późnych wnuków po stuleciu wszelkich kondycji i profesji!

Jeżeli ktoś szczerze myśli, że wyższe, dalekosiężne cele są człowiekowi potrzebne nie więcej niż krowie, temu pozostaje tylko jeść, pić, spać, a kiedy to się sprzykrzy - rozpędzić się i wyrżnąć łbem o ścianę - pisał Antoni Czechow w jednym z listów. Brzmi to dziś nieznośnie mentorsko, podobnie jak nieznośne są już egzaltowane filozofowania rozmaitych apostołów "pracy dla pożytku ogółu", mniejsza czy wypowiadane w dobrej wierze, czy dla rozpaczliwego zagadania własnych wątpliwości. Trzeba więc takiego ładunku groteski, odsentymentalniania i odpatetyczniania, jakie zastosowali - każdy we własnej, odrębnej poetyce - Jarocki i Grzegorzewski, ażeby elementarny sens dramatu znów z właściwą siłą docierał do widza. Aby poruszało samounicestwienie Płatonowa - nie pogubionego donżuana, lecz człowieka, który zagnał siebie w uliczkę bez wyjścia patologicznym brakiem wszelkich uczuć (niemal ekshibicjonistycznie, bez najmniejszych osłon, bez instynktu samozachowawczego nawet, pięknie szkicuje tę postać Jacek Mikołajczak). W warszawskim "Wujaszku Wani" jest króciutka scenka, kiedy Astrów podaje ramię Helenie, sprowadzając ją po pochylni: przelotny znak miłości. Jedynego uczucia w spektaklu, w którym wszyscy są, jak zwykle u Grzegorzewskiego, osobni, samotni, rozbici...

Tak się składa, że dwa omawiane tu dramaty miały ostatnio swoje bardzo udane, może nawet wybitne edycje tradycyjne. "Płatonowa" przygotował w telewizji Andrzej Domalik: z pietyzmem, z charakterystyczną Czechowowską melancholijką, ze świetnymi rolami. "Wujaszka Wanię" wystawił w Starym Teatrze Rudolf Zioło jako głęboko prowadzoną psychodramę uczuciową z rozbudowaną - na mój gust nieco nazbyt natrętnie - symboliką w sferze inscenizacyjnej. Przy sporym szacunku dla obydwu przedsięwzięć, śmiem twierdzić, że mocniejszą "pigułą" we wrażliwość współczesnego widza jest Czechow w wersjach Jarockiego i Grzegorzewskiego. W obydwu teatrach podczas Czechowowskich opowieści z widowni rozlega się śmiech. Nie jest on bezmyślny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji