Artykuły

Jestem w stanie nieustannej aktywności

- To coś więcej niż spektakl, nie mam poczucia, że gram rolę, choć wykorzystuję doświadczenia awangardy, jeśli chodzi o środki, charakter gry. To jest przede wszystkim mój manifest. Ja się literalnie ze wszystkim zgadzam, w związku z tym zachodzi sytuacja, jakbym to ja mówił za każdym razem, a zagrałem ponad 2 tys. razy ten spektakl - mówi JAN PESZEK o swoim najsłynniejszym monodramie.

Rozmowa z Janem Peszkiem, aktorem, reżyserem, pedagogiem, o mazowieckich korzeniach, miejscach życia i pracy, aktorstwie, Dodzie i marzeniach

Jest pan kojarzony z Krakowem, ale urodził się pan w Szreńsku. Jak pana rodzice znaleźli się w tej miejscowości w powiecie mławskim?

- Znalazła się tylko matka. Moi rodzice poznali się w Królewcu, dziś Kaliningradzie. Ojciec, który dostał się do niewoli w kampanii wrześniowej, przebywał tam jako jeniec, a mama, bardzo młoda osoba, mieszkająca z rodzicami w Zieluniu, została wywieziona na roboty do niemieckiej rodziny, pracowała jako pomoc domowa. Ojciec był z obozu wywożony do dentysty niemieckiego, ponieważ rozpoczął przed wojną studia medyczne i posiadał spore umiejętności. Rodzice się tam poznali, zakochali, to była wielka miłość, której jestem owocem. Poczęty zostałem w Królewcu, a urodzony w Szreńsku, mimo że z tą miejscowością nic rodziny nie łączyło, ale mieszkała tam znana moim dziadkom położna. Mama ukrywała się w Szreńsku i tam skorzystała z pomocy owej położnej. Urodziłem się 13 lutego 1944 r., w niedzielę, o wpół do jedenastej, gdy Biły dzwony na sumę. Dla mojej mamy to był trudny, niebezpieczny czas, nie chciała go wspominać.

Czy odwiedził pan miejsce swoich narodzin?

- Jestem człowiekiem ruchu, wędrówki, a w tej wędrówce Szreńsk jest epizodem. Byłem tam dwukrotnie, raz z mamą. Po wielu latach, gdy w drodze do Zielunia przejeżdżaliśmy przez Żuromin, zapytała, czy nie zechciałbym zobaczyć miejsca, gdzie się urodziłem. W Szreńsku zatrzymała się przed domem, zastaliśmy tam obcych ludzi, wskazała miejsce, gdzie w pomieszczeniu miała znajdować się szafa, szafę należało odsunąć, a za nią było pomieszczenie, gdzie mama mnie urodziła. Drugi raz byłem w Szreńsku przy okazji rozmowy dla "Zwierciadła", które przedstawiało mityczne miejsca różnych osób. Uznałem, że miejsce urodzin to dla mnie ważne miejsce, choć nic nie pamiętam:

A ważne miejsce dla pana mamy to Zieluń w powiecie żuromińskim?

- W Zieluniu moja mama Karolina spędziła młodość, a urodziła się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, gdzie poznali się moi dziadkowie. Moja babka Stefania Krakowska, kobieta z wyższym ekonomicznym wykształceniem, była przed wojną dyrektorem banku w Lidzbarku Welskim. W rodzinie się mówiło, że popełniła mezalians, bo dziadek Stefan Krakowski był prostym chłopem, urodzonym w Zieluniu, a babka pochodziła z Vonów. Miłość nie przebiera. Rodzina ze strony babki to emigracja amerykańska sięgająca XIX w, co jest udokumentowane na starych fotografiach, a nawet litografiach. Mam niezwykłe zrobione w Stanach portrety prababki Eweliny von Kobyliński, Pomorzanki, pradziadka Franciszka Dembowskiego. Moja córka zwróciła mi uwagę, że nie pamięta, by babcia Stefania, jej prababcia, pracowała. Wszyscy pracowali, babcia siedziała na fotelu, czytała książki, miała pijawki w słoiku i wstawiała je sobie za uszami w celach zdrowotnych. Eleganckim gestem zdejmowała te opite i wkładała do słoika, i przewracała kartki. Ale pamiętam, że kiedy pan Wesołowski z Zielunia przyniósł metrowego szczupaka z Wkry, babcia go faszerowała, zaszywała, kroiła na dzwonka, i robiła to sama z pomocą córek, mojej mamy i jej siostry.

Jak zapamiętał pan Zieluń?

- Przypomina mi się sielskie dzieciństwo. Jeździliśmy latem z rodzicami na Wolin, gdzie siostra mojego ojca Wiktoria została przesiedlona z całą wsią do poniemieckiej małej miejscowości Zagórze nad Zalewem Szczecińskim, oraz do Zielunia. Wieś nad Wkrą, z ryneczkiem, to były wspaniałe przeżycia dzieciństwa: pływanie łódką, kąpiele, rozległe sady dziadka, pola gryki, wyprawy nad jezioro do Lidzbarka Welskiego i wyprawy z dziadkiem furmanką z owocami i warzywami nad ranem na targ do Lidzbarka. Dziadek był niezwykłym człowiekiem, który mnie edukował, co doceniłem dopiero po latach. Byłem jego prawą ręką, co dla mnie, młodego chłopca, miałem może 6 lat, było ważne. Wizyty w Zieluniu zapadły mi szalenie w pamięci, łącznie z zapachami, pejzażami, kolorami. Pamiętam swoje zaskoczenie, gdy się okazało, że drzewo morwowe nie jest drzewem rodzynkowym. Moja mama, która mitologizowała rzeczywistość i wymyślała różne historie, dla której Zieluń był taką bajką, kiedy pierwszy raz się tam wybieraliśmy, mówiła niesamowite rzeczy: o białych górach, takich piaskowych, gdzie się gnieżdżą jaskółki, polach gryki, które wyglądają jak pokryte śniegiem i o drzewach rodzynkowych w sadzie dziadka. Okazało się, że to były drzewa czarnej morwy. Mama konfabulowała z wdziękiem.

Czy na ziemi żuromińskiej pozostała pana rodzina?

- Mieszkają tam wnuki babki Stefanii oraz Ela, córka ciotki Adeli, siostry mojej mamy, barwnej i niezwykle kochanej osoby, która przejęła całe wielkie gospodarstwo. Elżbieta i Witold Ostrowscy prowadzą sklep, dom jest nowy, ponieważ po pożarze Zielunia ta część wsi się odbudowała. Niedawno ich odwiedziłem przy okazji wywiadu ze "Zwierciadłem". Rzadko tam bywam, bo jako człowiek zapracowany mam mało czasu na takie wizyty, ale zawsze je mile wspominam.

A skąd pochodził pana ojciec?

- Ojciec Jan z kolei pochodził z Kresów Wschodnich, urodził się pod Lwowem, tam zaczął studia, które przerwała wojna. Wojsko, kampania wrześniowa i niewola - takie były jego losy. W rodzinie powstała anegdota, że jestem dzieckiem imperialistyczno-komunistycznego związku, ponieważ mama zachowała do końca życia paszport amerykański, oczywiście i polski, a ojciec miał w dowodzie zapisane: urodzony w ZSRR; po wojnie jego rodzinne tereny stały się częścią Związku Radzieckiego.

Odnajduje pan w swoich dzieciach cechy swoich rodziców, może dziadków?

- Absolutnie tak, co czasami mnie zaskakuje. Maria ma cechy spontaniczności, ekstremalności mojej matki i jej babki, która w moim przekonaniu była taką niezrealizowaną artystką, ale jak się rodzi siedmioro dzieci, trudno nią zostać. Ma cechy kogoś, kto pruje przez życie, nie przejmuje się sztormami, a nawet je prowokuje. Kiedy moja matka żyła, średnio znosiła takie podobieństwo Marii, podświadomie jako kobieta pewnie brała ją za konkurentkę. Błażej z kolei ma w sobie spokój i równowagę mojej babki Stefanii, klasę, niezwykły smak. Jest tak bezgranicznie uczciwy, aż to mnie czasami denerwuje, że kimś takim można być w dzisiejszych czasach. Jest o wiele bardziej ode mnie dojrzały w sensie podejmowanych decyzji, stosunku do wielu zagadnień, bo ja jestem wybuchowy, ekstremalny, a on jest o wiele bardziej tolerancyjny. Pewne cechy w sposób naturalny się przejmuje, dzięki czemu pamięć pokoleń zostaje nie tylko w tradycji i przedmiotach.

Wakacje spędzał pan w Zieluniu, ale w dzieciństwie i młodości mieszkał pan w Andrychowie. Dlaczego pana rodzice wybrali to miejsce?

- Młode małżeństwo, które musiało drugi raz wziąć ślub, bo ślubu danego w oflagu przez francuskiego księdza władze nie respektowały, chciało być samodzielne. Pewnie szukało jakiegoś uroczego miejsca, a Beskidy do takich należą. W Andrychowie osiedlili się brat ojca i siostra. Ojciec otworzył gabinet dentystyczny, mama wychowywała sześcioro dzieci i zajmowała się domem. Wynajmowali piętro w kamienicy, potem kupili duży dom z ogrodem i widokiem na góry, teraz mieszka tam moja siostra. Często się odwiedzamy, bo dzieli nas odległość tylko 60 km. W Andrychowie mieszka też druga siostra, emerytowana nauczycielka. Pozostała trójka żyje w Stanach Zjednoczonych, emigranckie tradycje w sposób naturalny podzieliły rodzeństwo. Ja najdłużej mieszkam w Krakowie.

Pracował i pracuje pan w wielu miastach. Które z nich jest panu najbliższe?

- W każdym miejscu człowiek znajduje cechę, która się nie powtarza w innym miejscu. Najbliższy jest mi Wrocław, miasto pierwszego mojego teatru po studiach. Mieszkałem tam 9 lat, powiodło mi się zawodowo, urodziły się dzieci. To urocze miasto ze wspaniałą widownią, która uwielbia teatr. Ruchy wojenne spowodowały, że w nim zgromadziła się interesująca część inteligencji lwowskiej i wileńskiej. Żyły ze sobą w konkurencyjnej, ale symbiozie, co było twórcze. Wybrałem Wrocław, bo nie wyobrażałem sobie mieszkania w Krakowie, gdzie studiowałem. To nie jest moje ukochane miasto. Kraków ma tak silne, niemal ortodoksyjne tradycje, których nie zamierza zmieniać, ja też ich nie zamierzam zmieniać, nie przejawia tolerancji wobec rzeczy nowych, za bardzo tutaj stoi powietrze. Miasto jest piękne, ma za sobą dumną historię, ale emocjonalnie nie czuję z nim więzi.

Dlaczego wobec tego mieszka pan w Krakowie?

- Zrozumiałem dość szybko, że ta sytuacja jest szalenie twórcza: jeżeli otacza mnie coś, z czym się nie zgadzam, to mnie to mobilizuje, nie usypia. Mieszkam we wsi podkrakowskiej, już teraz części Krakowa, a nie blisko salonów, nie mam z nimi nic wspólnego, ale obserwuję to, co się z nimi dzieje, i moja niezgoda na to wyraża się wędrówkami. Jestem w stanie nieustannej aktywności, choć przecież dla Krakowa pracuję, co dla niego nie ma kompletnie znaczenia. Nie mam niezgody na Kraków ponury czy frustracyjny, bawią mnie aspiracje, gusty, których nie podzielam. Mieszkając w domu z ogrodem, mogąc gościom z zagranicy chwalić się urodą Krakowa, czuję szpile, które mnie wyrzucają poza to miasto. Pracuję wszędzie tam, gdzie się mnie zaprasza, wyjeżdżam za granicę.

Gdy słuchałam pana, nasunęła mi się refleksja, że miejsce kształtuje człowieka.

- Oczywiście, że kształtuje. Kiedy w 1966 r. skończyłem studia, miałem przede wszystkim doświadczenia awangardy, która dość paradoksalnie osiedliła się w Krakowie, bo to miejse, które przyciąga artystów, a stan walki jest dla artystów najlepszym stanem. Pracując w zespole MW2, Młodzi Wykonawcy Muzyki Współczesnej Adama Kaczyńskiego, poznałem Bogusława Schaeffera i on mnie i zespół kształtował. Dużo jeździłem za granicę, co nie było takie oczywiste, raczej trzeba się było zaprzedać, by wyjeżdżać. Ponieważ zespół miał sukcesy zagraniczne, trudno to było ukryć. Intuicyjnie wyczułem, że we Wrocławiu jest ruch: festiwale międzynarodowe, Henryk Tomaszewski i zespół pantomimy, Laboratorium Grotowskiego. Pracowałem w normalnym repertuarowym teatrze polskim, wówczas na bardzo wysokim poziomie, i rodzaj publiczności, i festiwale, i teatry eksperymentalne powodowały, że jako młody aktor byłem świadkiem różnego rodzaju aktywności. Miasto kształtowało zgodnie z moim temperamentem mój charakter i późniejsze poczynania.

Gra pan w taki sposób, że z pana gry emanuje ogromny szacunek dla widza. Czy wynika on z dawnej szkoły aktorskiej, czy z pana osobowości i podejścia do zawodu?

- Aktor to przede wszystkim człowiek, w związku z tym to, co się wynosi z domu, to, co kształtuje człowieka światopogląd, jego wrażliwość na drugiego człowieka i wobec życia, składa się na to, jakim się jest aktorem. Wyniosłem od dziadków poprzez dom rodziców najwyższe umiłowanie życia.

U mnie w domu, mimo silnego katolicyzmu ojca, "memento mori" właściwie było nieobecne. Naczelnym hasłem było "memento vivere", pamiętaj, że żyjesz. Babka Stefania z Zielunia powiedziała mi, wsiadając do pociągu, gdy wiatr jej zburzył siwą czuprynę: "Janeczku, pamiętaj, życie jest wspaniałe i krótkie jak przeciąg". Zatrzasnęła drzwi i za dwa dni zmarła. I zostawiła mnie z tą prostą, ale niezwykłą maksymą. Kiedy wspomina się to ze świadomością, że ten, kto to powiedział, odszedł, brzmi inaczej, niż powtarzane co jakiś czas. Mam wpojone od dziecka, że życie jest najwyższą wartością i nie można go marnować. A życie to przecież ludzie, jestem ich ogromnie ciekaw i uwielbiam ich. W ślad za tym idzie szacunek dla widza.

Łatwiej było panu grać na początku kariery, czy obecnie?

- Doświadczenie powoduje, że człowiek w swojej pracy staje się bardziej rozluźniony. Dawniej okropnie przeżywałem nieudane role, recenzje, ale zrozumiałem, że człowiek uczy się więcej poprzez błędy, jakiś ból zadany, a nie rozpieszczanie. Jestem ciekawy, czy spektakl, który przygotowuję, się uda, czy rola odniesie taki, a nie inny skutek. To są przyjemności związane z prostym stanem, który aktorzy nieczęsto sobie uświadamiają, stanem władzy. Trzeba szanować widza i dużo umieć, by mieć tę władzę. Niebiańskie uczucie.

Odnoszę wrażenie, że jeszcze w latach 80., 90. aktora postrzegano jako wyraziciela sztuki, a aktorstwo jako jej dziedzinę. W czasach, gdy aktorzy występują w tasiemcowych serialach, reklamach, aktorstwo jest postrzegane jako rzemiosło. Czy ma pan podobne spostrzeżenia?

- Trudno się z panią nie zgodzić, tylko zaakcentowałbym inny punkt problemu. Schaeffer, którego jeden z utworów gram 35 lat, mówi w nim: "Im bardziej sztuka przylega do życia, tym bardziej wulgarne tworzy produkty". Sztuka nie jest od naśladowania życia, tylko jakby powiedział Szekspir od podstawiania życiu zwierciadła. Ono ma się w różny sposób w zwierciadle odbijać. A istotą serialu jest historia będąca odbiciem ulicy, bo wtedy wzrasta ta z piekła rodem oglądalność. Aktorzy nie muszą zgłębiać natury ludzkiej, są płytcy jak przeciętne życie. W tym sensie aktor przestał być kimś, kto zna naturę człowieka przez analizę roli, co wymaga, oprócz wiedzy i umiejętności, czasu. Widz utożsamia się w stosunku 1:1. Ktoś, kto nie jest aktorem, nagle zrobił karierę: bierze udział w programach, jest fotografowany w celebryckich pismach. To różni odbiorcę od grających w serialach, nie nazwę ich aktorami, bo nie trzeba być aktorem, żeby mieć zestaw ośmiu min i obsłużyć nimi zadane przeżycia czy przeżyćka. To nie ma nic wspólnego ze sztuką. Nie reaguję na to histerycznie, robię swoje.

Wspomniał pan Schaeffera i grany przez pana od lat "Scenariusz dla nie istniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". To pana manifest?

- Stanowi błąd utożsamianie mnie z aktorem, który gra monodramy, ponieważ to jest jedyny wypadek, który potwierdza regułę. Jest to sytuacja wyjątkowa, ponieważ Bogusław Schaeffer napisał ten utwór dla mnie. Intuicja mu podpowiadała, że prawdopodobnie jestem aktorem, który po latach będzie miał warsztat i jeszcze będzie młody, i będzie mógł się tym zająć. Moje doświadczenia w awangardzie muzycznej i teatralnej, bezpośrednie nasze spotkania, ogromna ilość jego utworów, w których zagrałem, pewnie skłoniły Schaeffera do takiego myślenia. Napisał, a po 11 latach wręczył mi tekst. Nie wyobrażałem sobie, że będę mógł go zagrać. Po półtora roku prób zdecydowałem się zrealizować ten tekst. To coś więcej niż spektakl, nie mam poczucia, że gram rolę, choć wykorzystuję doświadczenia awangardy, jeśli chodzi o środki, charakter gry. To jest przede wszystkim mój manifest. Ja się literalnie ze wszystkim zgadzam, w związku z tym zachodzi sytuacja, jakbym to ja mówił za każdym razem, a zagrałem ponad 2 tys. razy ten spektakl. Rzadko się zdarza w teatrze czy filmie, żeby mieć rolę, w której aż tak w pełni można się wyrazić.

Grani przez pana bohaterowie są osobowościami skomplikowanymi, często oscylującymi na granicy dobra i zła. Identyfikuje się pan z którymś z nich?

- Ról nie wybieram, one są mi proponowane. Grając bohaterów uwikłanych w ekstremalne sytuacje, czasami trudne do wyobrażenia, użyczając siebie, inteligencję, emocjonalność, muszę daną sytuację bohatera zrozumieć, tylko wtedy mówię prawdziwym głosem, nawet w sytuacji, której bym w życiu prywatnym jako Peszek nie zaakceptował lub w niej bym się nie chciał znaleźć. Na tym m. in. polega aktorstwo, nigdy to nie jest sytuacja identyfikacji.

Które role zmieniły coś w panu, w pana życiu?

- Jest rola, która zmieniła mój status aktora: z zupełnie nieznanego, żyjącego na uboczu, dużo pracującego w awangardzie, wyjeżdżającego za granicę, ciągle się kształcącego, mającego święty spokój (to był wspaniały okres) na znanego. Z dnia na dzień, nie dbając o to, bo Gonzala w "Trans-Atlantyku" grałem już ileś razy, dzięki festiwalowi we Wrocławiu i nagrodom, stałem się własnością mediów, bo pojawiła się nowa twarz, nowy temperament, odważny facet, który potrafi w Polsce zagrać z taką ekspresją homoseksualistę. Z jednej strony cała masa propozycji, istny worek obfitości, i z tym faktem trzeba było sobie poradzić psychicznie, z drugiej strony brak świętego spokoju, tysiące wywiadów. Ten rodzaj popularności mnie nie bawił. Oczywiście pojawiły się inne pieniądze, bo jak się więcej pracuje, to się więcej zarabia. A Gonzala zagrałem nie po to, żeby robić karierę, tylko żeby go dobrze zagrać, i nagle ten fakt zmienił całkowicie moje życie.

Z jednej strony ambitne role, z drugiej zaskakująca dla widzów znających pana z teatru rola Damiana Pałociana w serialu "Figo-Fago" u Szymona Majewskiego. Dlaczego pan ją przyjął?

- "Figo-Fago" nie miało nic wspólnego z serialem, to były miniatury, żart. Ponieważ lubię to, co robi Majewski, podzielam jego poglądy i rodzaj żartu, kiedy mi zaproponowano zagranie u niego roli, w ogóle się nie zastanawiałem, a nawet, co zupełnie do mnie niepodobne, ponieważ rygorystycznie przestrzegam wakacji, wsiadłem w samolot i specjalnie na pierwsze zdjęcia przyleciałem, przerywając urlop. Mam wrażenie, że mam poczucie humoru, z natury jestem prowokatorem. A wszystko, co w "Figo--Fago" zostało zawarte, było prowokacją. Byłem też ciekaw, jak Paweł Małaszyński, którego cenię, się odnajdzie. Okazało się, że doskonale. Brak w Polsce surrealnego dowcipu, mimo że my Polacy nie jesteśmy go pozbawieni, a wręcz go złaknieni. Albo powstają komedie romantyczne, które z komediami nie mają nic wspólnego, albo coś jest apriorycznie uznane za komedyję, która w gruncie rzeczy okropnie traktuje widza, mając go za kretyna. A tu był inteligentny i dobrze napisany scenariusz, urzekła mnie groteska.

Jakie były reakcje w środowisku aktorskim na tę rolę?

- Jeżeli coś się udaje w powszechnym odbiorze, środowisko aktorskie nie obsypuje kolegów zachwytami. Ten serial miał ogromną ilość fanów. Podobno podzielił środowisko gejów: jakaś część uważała, że to świetny żart, a część czuła się urażona, że z faktu istnienia par homoseksualnych, bo z Pawłem Małaszyńskim graliśmy tam parę, nabijamy się. Nikt z nas nie miał takiego zamiaru. To był tylko żart, a żart powinien łączyć, a nie dzielić.

Żartem byl również pana występ z Dodą podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej?

- To był żart o zupełnie innym charakterze. Reżyser przedstawienia udział Doroty Rabczewskiej potraktował jako udział pewnego fenomenu, współczesnego symbolu seksu. Witkacy kipi od takich typów: kobietonów, nadkobiet. Spodobała mi się ta idea. Doda była zdyscyplinowana, nie spóźniała się na próby, była ciekawa tego, co się wydarza. Moja zgoda na to przedstawienie to prowokacja. Nie jestem chodzącą monstrancją, która uosabia nieskazitelność zasad czy sposób bycia w zawodzie. Część widzów oburzyła się, że Peszek schodzi z piedestału i użycza swoich pleców, na których siedzi Doda, i kto to w ogóle Doda jest, jakby nie żyli na tym świecie. W mojej psychice podziały przebiegają w innym miejscu.

Jak pan postrzega takie osoby jak Doda?

- To wytwór mechanizmów rynku. Doda jest muzykalna, popularna w gatunku uprawianej przez siebie muzyki. Nie jest to twórczość, która mnie dotyka i którą się interesuję, raczej postrzegam ją jako zjawisko socjokulturowe. Doda ma swoich słuchaczy, we mnie nie ma.

Za to jest pan słuchaczem swojej córki Marii.

- Tak, oczywiście.

Pana dzieci uczyły się, uczą od pana?

- To jest nieuniknione. Kiedy od dziecka przebywa się w domu wypełnionym teatrem i problemami teatru, prędzej czy później tym się przesiąka. Ani ja, ani moja żona nie próbowaliśmy do swoich zawodów dzieci nakłaniać, ani od nich odwodzić. Ich wybory mnie nie zdziwiły. Naturalne, że gdy przyjaźnimy się, oprócz tego, że łączą nas więzi krwi, mamy dla siebie szacunek i podziw, wtedy jesteśmy głosem doradczym czy głosem w dyskusji.

Uczestniczy pan w przedsięwzięciach realizowanych przez córkę lub syna?

- -Maria, gdy realizowała spektakl "Miastomania" w Fabryce Trzciny w Warszawie ze swojej pierwszej płyty, zaproponowała mi asystenturę. Wszystko miała w głowie, ale wiedziała, że będę osobą, która surowo, jednocześnie ze zrozumieniem materiału, może się nim zająć. Błażej, fantastyczny nauczyciel w szkołach teatralnych, zaprasza mnie na egzaminy studentów i jeśli jestem w kraju, zawsze je oglądam. Wydaje mi się, że syn jest kimś niezwykle interesującym w tej dziedzinie, rozwija się też jako aktor. Córka zrezygnowała z teatru, co dla mnie w jej przypadku, jej temperamentu, samodzielności, jest zrozumiałe.

Czeka pan na jakieś role, propozycje?

- Nie ma takich. Od półtora roku jestem szczęśliwie emerytem pracującym z potrojoną siłą, brakuje mi doby i mój kalendarz jest niemal co do dnia zaplanowany do sierpnia przyszłego roku. Pojawiają się następne propozycje. Trzeba wybierać to, co intuicja podpowiada, że nie jest stratą czasu. Nie mam marzenia, żeby zagrać z jakimś aktorem z Hollywood, za to chcę wydać książkę mojego japońskiego przyjaciela, który zmarł w ubiegłym roku. Wybitny artysta japoński bada sytuację drzeworytu Madonny Sewilskiej, który utknął w XVI wieku w Japonii! Niezwykła historia trudnych początków katolicyzmu w tym kraju. Czyta się ją jak kryminał. Marzę, by żona autora zobaczyła polskie wydanie, ale nie jest to proste. Wydam ją choćby za własne pieniądze.

Gdzie widzowie mogą pana zobaczyć w najbliższym czasie?

- Przygotowuję spektakle ze studentami dwóch wydziałów krakowskiej szkoły, dwa razy "Hamlet", aktorzy i tancerze. Będę grał w Narodowym Teatrze Starym. Grywam w Warszawie i we Wrocławiu. Będę reżyserował operę.

Gdyby mieszkańcy Zielunia czy Żuromina zaprosili pana, czy mimo napiętego kalendarza skorzystałby pan z ich zaproszenia?

- Oczywiście, że tak, kwestia terminów. Jeśli małe miejscowości mnie zapraszają, to znaczy, że coś tam się dzieje i wiedzą, kogo zapraszają. Nie jestem gwiazdą serialu, którą wszyscy będą oglądali jak małpę w klatce, tylko widocznie czegoś się po mnie spodziewają. Młodość do 18 roku życia spędziłem w prowincjonalnym miasteczku, w związku z tym te klimaty są mi bardzo bliskie. Lubię ludzi z prowincji.

Człowiek ruchu cały czas w ruchu. Życzę panu, by nie zabrakło panu siły do przemieszczania się i poznawania ludzi, siebie samego, świata, i żeby plany, o których pan wspomniał, udało się zrealizować, w tym wydać książkę, którą mnie pan zaintrygował.

- Miłe życzenie. To taka moja idee fixe, a ponieważ jestem człowiekiem upartym, mimo że zodiakalnym Wodnikiem, do wydania tej książki doprowadzę.

Chętnie ją przeczytam. Dziękuję panu za rozmowę.

- To ja pani dziękuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji