Artykuły

Diabelski charakterek

- Teatr? To była miłość mojego życia, ale jak to z miłością bywa, wraz z upływem czasu trochę blednie - mówi ANNA POLONY, aktorka Starego Teatru, prorektor krakowskiej PWST.

Dziś najchętniej rozmawiam o prawnuczce siostry, Mai - słodyczka ma 9 miesięcy, i cały świat się kręci wokół niej, o rodzinie stanowiącej sens mojego życia i o dwóch sznaucerach - małym i dużym, które żrą się z zazdrości.

Jest rodowitą krakowianką, choć dziadek był z pochodzenia Węgrem. Mieszka niemal w sercu Krakowa, w domu, w którym przed wojną rodzice prowadzili zakład introligatorski. Nie znała swojego ojca, urodziła się po jego śmierci, ale wie, że gwałtowny charakter: buntowniczość, wybuchowość, a także stanowczość odziedziczyła właśnie po nim. - Moja mama była bardzo silną osobowością. To ona scalała całą rodzinę. Dom był miejscem, w którym czuliśmy się otoczeni miłością, opieką i dawał nam poczucie stabilności. Nawet jeśli nie było poczucia bezpieczeństwa, bo czasy okupacji, potem komunizmu - temu nie sprzyjały, mama zawsze stwarzała wokół siebie niezwykłą aurę. Była surowa, ale dla mnie wyrozumiała. Od czasu do czasu dostawałam od niej lanie lub stosowała inne kary, żeby mnie poskromić. Ale też tolerowała różne wybryki. W dzieciństwie nic nie zapowiadało mojego diabelskiego charakterku. Byłam grzeczna, wszystkiego się bałam, nawet pójścia do szkoły. Po raz pierwszy pokazałam rogi w liceum. Pewności siebie nabrałam w szkole teatralnej, jako zdolna studentka, a potem w zawodzie, kiedy poczułam, że jestem cenioną aktorką. Wtedy zaczęłam podskakiwać na dobre.

- Ciocia jest kochana, chociaż trzyma nas w garści - śmieje się pani Basia, siostrzenica aktorki. - Czasami musimy ją przywoływać do porządku, szczególnie z powodu hipochondrii, na którą cierpi. Na jej pokrzykiwania, upór, chęć dyrygowania nami patrzymy z wyrozumiałością. Poza tym trochę już przywykliśmy.

Jan Nowicki powiedział kiedyś, że "Hania to wielki dynamit w małym ciałku". Dynamit, który rozsadza świat. - Nie świat, tylko mnie - prostuje pani Anna.

- Sądzę, że urodziłam się trochę za późno i mój bunt wynika również z niezgody na ten świat. Przede wszystkim na brak wzorca moralnego, co jest chorobą naszej epoki. Do teatru też wchodzą wielkimi krokami wulgaryzmy, którymi przesiąknięty jest współczesny dramat, a klasykę odziera się z jej urody i stylu. Strasznie narzekam, prawda? Nic na to nie poradzę, że jest we mnie swoiste poczucie piękna, wyzwalające pozytywne emocje. Dlatego zawsze lubiłam role romantyczne, bo uważam, że uczucie jest u człowieka najważniejsze. A romantyzm właśnie buntował się przeciwko złym zjawiskom, w imię miłości. Kocham romantycznych bohaterów z ich szaleństwem i poczuciem misji.

Miłość do teatru Anna Polony wyniosła z domu. Mama, zaprzyjaźniona z panią Bronią Janikowską, aktorką i suflerką, kochała teatr. Siostra Zofia marzyła o zawodzie aktorki i tę miłość przelała na panią Annę i swojego syna Andrzeja Mrowca. W teatralnych okolicznościach, bo w PWST, pani Anna poznała też swojego męża, Marka Walczewskiego. - Aktorstwo wymusza konkurencję. Każdy aktor zawsze walczy o pierwsze miejsce w sercach publiczności. Trzeba wielkiej otwartości, wyrozumiałości, by nie patrzeć na ukochaną osobę przez pryzmat zawodu. Oboje nie potrafiliśmy do końca temu sprostać. Bywaliśmy zazdrośni o swoje sukcesy. Kiedy po "Nie-Boskiej komedii" dostałam świetne recenzje za rolę Orcia, a nie doceniono Marka, jako Henryka - wkurzył się. Był już uznanym aktorem, gdy nagle, spod jego pachy - wzrostem wyżej mu nie sięgałam, zaczęła wyrastać gwiazda. Wówczas też związał się z tzw. grupą Jerzego Jarockiego, u którego grał wspaniałe role, a ja nie gorsze u Swinarskiego, w jego wielkich przedstawieniach. Nasze drogi zaczęły się rozchodzić, aż wreszcie Marek przeszedł do Warszawy, a ja pozostałam wierna Staremu Teatrowi. Przez chwilę myślałam o robieniu stołecznej kariery, ale radość współpracy ze Swinarskim, z którym się przyjaźniliśmy, była większa.

Basiu, nie siedź przy otwartym oknie. Matko Boska, będziesz chora - pokrzykuje aktorka na siostrzenicę, przygotowującą pyszną sałatkę owocową.

Teatralne przyjaźnie to osobny temat. Jeśli spędza się wspólnie po kilka godzin dziennie na scenie, podczas prób, w garderobie, to ludzie się zbliżają. Bo garderoba jest miejscem zwierzeń, plotek, chwil radosnych i smutnych. Również wyładowywania emocji, które wciąż towarzyszą temu zawodowi. - Przyjaźnie wygasają wraz z coraz rzadszym graniem. Sprowadzają się do telefonów, drobnych prezentów, imieninowych życzeń. Kiedy spotykaliśmy się w teatrze niemal codziennie, to i przyjaźnie rozkwitały: z Izą Olszewską - choć zawsze trochę się balam jej stanowczości, chłodu, bezkompromisowości, z jej mężem Tadziem Juraszem, z Ewą Kolasińską. Do dziś bardzo się przyjaźnimy z Jurkiem Trelą.

Przed laty wciąż kłóciliśmy się, głównie z powodów politycznych. Jurek upychał mi od dewotek, a ja jemu jeszcze gorzej. Z Izą też przez chwilę byłyśmy skłócone. Poszło o zastępstwa w "Biesach". Powstało wielkie zamieszanie, efektem którego Iza przestała się do mnie odzywać. Wkroczył wkurzony Wajda, powiedział, że dość ma naszych histerii i postawił ultimatum: gracie albo poproszę aktorki z innego teatru.

Oczywiście pogodziłyśmy się, ale Iza też postawiła warunek: wyreżyserujesz sztukę na mój jubileusz. Przygotowałam "Urodziny Stanleya" z Izą w roli głównej. Tylko z Kaziem Kutzem nie mam konfliktów, bo się go boję. A poza tym, w jego złośliwościach jest ciepło i przewrotna prowokacja. Basiu, zamknij okno, bo słyszę, że już masz katar - pada kolejna komenda do siostrzenicy. - Jeszcze o jednej przyjaźni muszę wspomnieć, z Żukiem Opolskim. Łączy nas podobny gust artystyczny. Dostaję od niego płyty z muzyką klasyczną, którą uwielbiam i słucham od dawien dawna.

- Hanka jest osobą zupełnie wyjątkową - mówi Józef Opalski, pedagog i reżyser. - Rozkoszna w swoich awanturach, cudowna na scenie, uwielbiająca studentów. Kupuje im bulki, pożycza pieniądze, matkuje w chorobie i... ochrzanią ich fundamentalnie. Ma cudowne poczucie humoru na swój temat. Jest kłębowiskiem sprzeczności, z którego wyłania się niezwykła osobowość ludzka i artystyczna.

Pani Anna bardzo lubiła życie towarzyskie. W domu często bywali goście, a podczas rodzinnych obiadów królował słynny krupnik. - Dzisiaj już nie chce nam się z Basią gonić wokół gości, więc rzadziej przyjmujemy, ale w młodości uwielbiałam towarzystwo. A że miałam kompleksy z powodu braku urody, i chciałam się podobać, więc kokietowałam panów, by być zauważoną. Lubiłam też włóczęgi po Krakowie, całonocne rozmowy w SPATiF-ie. Tylko do wódki byłam kiepskim kompanem, nie używałam. Gdy wszyscy pili - ja bawiłam się bez alkoholu.

Kiedy pytam o jej grzechy główne, wymienia je jednym tchem: niecierpliwość, emocjonalność, gadatliwość - godzinami rozmawiam przez telefon, brak umiejętności aranżowania swojej osoby - dziesięć razy pomylę się zanim ubiorę lub kupię właściwy kostium, sweter czy kapelusz. W tej materii jestem ciapowata. - No i hipochondryczka. - Jeszcze grymaśna w jedzeniu -dodaje pani Basia, szykując herbatę w pięknych filiżankach.

Teraz porozmawiajmy o Pani cnotach, proponuję, na co słyszę kategoryczną odpowiedź: - Nie posiadam. No, może poza dwiema: uczciwość - zawsze walę prawdę prosto w oczy, i dobre serce. Dla bliskich zdarłabym z siebie ostatnią koszulę. Jeśli ktoś krzywdzi moją rodzinę, to wbija mi nóż w plecy. Nie ma we mnie egoizmu. A w sprawach artystycznych? - dopytuję. - Jasne, że lubię królować na scenie. Misja teatru to jedna sprawa, a brawa, wdzięczność widzów, uwielbienie to osobne zagadnienie. Wiem, że mam swoich wielbicieli wśród publiczności, czego dowodem są czasami kwiaty po spektaklu, czasami miłe słowa powiedziane przypadkiem, na ulicy, przez obcą osobę. Kiedyś grałam sporo w Teatrze Telewizji i byłam znana w całej Polsce. Dziś chyba na Śląsku jestem bar dziej hołubiona niż w Krakowie. Gram w tamtejszym teatrze go ścinnie, w "Twórcach obrazów" ' Kutza.

Ale jeszcze nie porozmawiałyśmy o szkole teatralnej, a przecież jestem ważną panią prorektor. - Basiu, wracaj z łazienki, bo pies się bardzo denerwuje, już się za tobą stęsknił - to i kolejna komenda skierowana do i siostrzenicy. - A wracając do j szkoły. Uwielbiam młodzież, ale i coraz mniej lubię ją uczyć. To wymaga cierpliwości. Natomiast lubię się zwierzać ze swoich życiowych doświadczeń, pouczać studentów i żartować z nimi. Pewnie dlatego coraz mniej się mnie boją.

Miałyśmy nie rozmawiać j o teatrze, szkole, tylko o życiu ; - dodaję na pożegnanie. - Przecież weszłam w teatr, a on we mnie. Od 45 lat wchodzę na scenę, zakładam kolejne maski. W życiu jest podobnie. Wciąż przecież coś gramy, jak pisał Szekspir: Najpierw jesteśmy niemowlętami rzygającymi mlekiem, później żaczkami czystymi jak poranek, żołnierzami walczącymi o życie, sędziami oceniającymi innych, wreszcie w kapciach i okularach na nosie, by na starość wrócić do bezzębnego niemowlęctwa. To jest siedem odmian naszego wieku. My jedynie mamy wejścia i wyjścia na scenie życia. Tak jak w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji