Artykuły

Muzyka jest emocją

- Gdy posłuchałem nagrań, uświadomiłem sobie, że nagrałem płytę życia. Nawet wypiłem z tej okazji butelkę wina - mówi kompozytor JAN KANTY PAWLUŚKIEWICZ o swoim oratorium "Przez tę ziemię przeszedł Pan".

I oto mamy w Krakowie Rok Jana Kantego Pawluśkiewicza...

- Sam jestem zdziwiony, acz nie powiem, że nie jest mi miło. To pozwoli mi zaprezentować kilka istotniejszych elementów mojej działalności muzycznej, jak i plastycznej.

Usiłuję się doliczyć, czy jest jakaś rocznica, która by ów rok tłumaczyła?

- Nie ma żadnej, a gdyby nawet była, tobym starał się ją zatuszować. Nie lubię jubileuszy, aury rocznicowego wynoszenia na piedestał. Ten rok też mnie trochę krępuje, ale trudno - możliwość pokazania dużych koncertów jest tak nęcąca, że tylko mogę wyrazić wdzięczność władzom miasta...

Inauguracja, w westybulu Teatru im. Słowackiego, nie była zbyt szumna, za to intrygująca - modelki prezentowały Twoje art-żele na schodach, po czym sam szablą dokonałeś przecięcia jednego z plakatów, niczym wstęgi...

- Zamknąć ten rok też chciałbym wernisażem - już o zdecydowanie innym charakterze. Teraz marzy mi się wystawienie w Arsenale cyklu W obronie fetyszu w wersji 89 plakatów. Ale dominować w ciągu mojego "Roku" będzie muzyka. Zacznie Misterium Męki Pańskiej, potem przypomnimy Nieszpory ludźmierskie, dawno niesłyszane w Krakowie, jeśli prof. Ostrowski zezwoli, to na dziedzińcu wawelskim. Chciałbym też, by w ogrodach Muzeum Archeologicznego zaistniały Ogrody Józafata, prezentowane w Krakowie jedynie raz na zamkniętym koncercie charytatywnym na rzecz powstającego Maltańskiego Centrum Pomocy Niepełnosprawnym Dzieciom i Ich Rodzinom. No, i pragnąłbym wystawić po latach Harfy Papuszy. Dopełnieniem, w miesiącach letnich i wczesnojesiennych, będą pokazy filmów i spektakli telewizyjnych, do których pisałem muzykę...

A niemało ich, by tylko przywołać wszystkie filmy i spektakle z ostatnich kilkunastu lat Kazimierza Kutza. A ten rok, to kto ogłosił?

- Wydział Kultury Urzędu Miasta Krakowa i dyr. Stanisław Dziedzic podjął działania, by umożliwić mi tak szeroką prezentację twórczości...

Porozmawiajmy o oratorium Przez tę ziemię przeszedł Pan, które zabrzmi na Rynku Głównym w Wielką Sobotę. W swej pierwszej wersji zostało wystawione w maju 1999 roku w kościele pod wezwaniem św. Józefa w Chorzowie.

- Nosiło tytuł Droga - Życie - Miłość. O Męce i Zmartwychwstaniu Pana, a jego kanwą była poezja Leszka Aleksandra Moczulskiego, opisująca dramat Wielkiego Tygodnia. Pisałem te kompozycję trzy lata. Teraz usłyszymy nową wersję, jako że połowę z tego, co kiedyś napisałem, wyrzuciłem. Nie będę ukrywał, że pod wpływem Haliny Jarczyk, która dużo wniosła do mojej koncepcji, a i umiała zadziałać jak kompozytorska gilotyna, że tak to nazwę. Bo też wie, po latach współpracy w charakterze dyrektora artystycznego wykonań moich kompozycji, że mnie nie jest żal wyrzucać...

Gdy coś jest nieudane?

- Nie, tam były piękne fragmenty. Było to jednak 290 stron partytury, której odegranie trwało dwie godziny 15 minut. Na Rynku - nie do przyjęcia. 70 minut - to maksimum. Usunąłem zatem całe fragmenty, co dało efekt zdynamizowania utworu, a tym samym pozwoliło na jaśniejsze przedstawienie tematu. No, i absolutnie zdetonowały kompozycję nowe teksty Leszka Aleksandra, które będą recytować Jan Frycz i Jerzy Trela... Tak więc będzie to zupełnie inny koncert.

Przywołajmy genezę oratorium.

- W Świętochłowicach, przed prezentacją Nieszporów..., tuż po Wielkanocy, ksiądz pokazał mi fotograficzną dokumentację z tamtejszych uroczystości Wielkiego Tygodnia. Zdjęcia przedstawiały Niedzielę Palmową, Wielki Czwartek, Wielki Piątek, Wielką Sobotę, Zmartwychwstanie Pańskie - wszystko w oprawie plastycznej Jerzego Dudy-Gracza. Ta właśnie dokumentacja, w zderzeniu z tym, co pamiętałem z młodości z mojego Podhala, tak na mnie podziałała. Oto zobaczyłem inscenizowaną nie tylko Golgotę, jak w Kalwarii Zebrzydowskiej, ale wydarzenia od wjazdu Jezusa do Jerozolimy po rezurekcję, czyli od entuzjazmu związanego z powitaniem Przewodnika poprzez Jego ukrzyżowanie i zmartwychwstanie. W tradycji muzycznej, przynajmniej tej, którą znam, nie ma tego; kolejne Pasje, Stabat Mater eksponowały głównie Mękę Pańską. A ja nie zamierzałem pisać muzyki wyłącznie związanej z liturgią Triduum Paschalnego. A potem zwierzyłem się Leszkowi, że chodzi za mną taki temat, na co usłyszałem: Od 9 lat mam takie wiersze w szufladzie...

Pasja ma wielką tradycję muzyczną, odwołujesz się do niej?

- Nieprzesadnie studiowałem dokonania z przeszłości. Już przed laty powiedziałem, że moja aktywność w muzyce - nazwijmy ją poważną - jest obecnością barbarzyńcy w ogrodzie rozkoszy dźwięków niezrozumiałych. I ten mój dość szeroki zakres dyletantyzmu pomaga mi w podejmowaniu trudnych przedsięwzięć. Postanowiłem zatem objąć całą tajemnicę Wielkiego Tygodnia, by zastanowić się, jak to możliwe, że w Niedzielę Palmową ludzie rozradowani śpiewają Hosanna Dawid filio..., a w piątek Jezusa mordują... Mnie w muzyce mniej interesują zawiłości harmoniczne, a bardziej przedstawianie świata emocji. Starałem się więc wyobrazić sobie cały ten czas, to theatrum - gdy ścieżkami schodzą się zewsząd ludzie, by powitać swego Przewodnika, który wjeżdża uroczyście do Jerozolimy. Powstaje tumult, harmider, a potem następuje uroczyste zwieńczenie entuzjazmu, potem Ostatnia Wieczerze, modlitwa w ogrójcu, nakładanie korony cierniowej... Mamy zatem przejścia od bieli do czerni; fragmenty bardzo dramatyczne, dynamiczne graniczą z lirycznymi. I to oddają, inspirowane malarstwem gotyckim Małopolski, wspaniałe teksty Leszka Aleksandra Moczulskiego, zwieńczone Pieśnią o Zmartwychwstaniu Pańskim Jakuba Lubelczyka z połowy XVI wieku.

Prapremiera w Chorzowie miała wielką oprawę...

- Mieliśmy Orkiestrę i Chór Państwowej Filharmonii Śląskiej w Katowicach, górniczą orkiestrę kopalni Staszic, solistów - w sumie ponad 270 osób.

W Krakowie usłyszymy...

- Orkiestrę Filharmonii Krakowskiej, z którą miałem zaszczyt po raz pierwszy pracować, a także jej chór. A poprowadzi ich, podobnie jak prapremierę, Mirosław Jacek Błaszczyk, dyrygent Filharmonii Śląskiej. Przy czym z uwagi na marcową aurę musieliśmy orkiestrę nagrać, na żywo wystąpią natomiast chór, wspomniani już aktorzy oraz sprawdzeni soliści: Elżbieta Towarnicka, która stwarza kreację, Justyna Steczkowska, która wyrwana z ram show-biznesu robi jako Weronika wielkie wrażenie i świetny Zbyszek Wodecki...

Kolejny raz w swych kompozycjach łączysz rozmaite światy muzyczne...

- Od początku wiedziałem, że muszę połączyć piękne klasyczne głosy i głosy "dzikie". Stąd taki dobór solistów, ale też ich role nie są wielkie, główną opowieść snuje chór.

Jakim językiem posługiwałeś się w tej kompozycji?

- Współczesnym, odnajdywałem też w sobie nuty zapamiętane z moich podhalańskich obrazów, kiedy to słyszałem tajemnicze słowa Flectamus Genua, czyli zegnijcie kolana, po czym w nowotarskim kościele św. Katarzyny rozlegał się ów szczególny odgłos. I przywoływałem tamtą ciszę, skupienie, niedotykalną.mistykę... Oraz własne emocje - dziecka zafascynowanego grą organów, śpiewem, orkiestrą strażacką... Jednak główną inspirację odnalazłem w wierszach Leszka Aleksandra. Poezja zawsze odgrywała w mojej twórczości ogromną rolę. Niestosowne wydaje mi się tworzenie muzyki, a następnie dodawanie do niej tekstu. To tekst pobudza moją wyobraźnię muzyczną, sprawia, że szukam ekwiwalentu w dźwiękach. Jak już ci kiedyś mówiłem, muzyka nic nie znaczy - ona stwarza napięcia, straszy, wzrusza, ale to słowo prowadzi, nadaje sens. Dlatego lubię opierać się na słowie, nawet jeśli ono potem nie wchodzi do koncertu. Dlatego pisząc muzykę, zebrałem sobie teksty łacińskie i ludowe, ale i Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego. Oczywiście w misterium są tylko teksty Leszka Aleksandra, naturalnie przedzielane dużymi partiami instrumentalnymi oddającymi entuzjazm, rozpacz, ból... Bo muzyka jest emocją.

Przeżycia Wielkiego Tygodnia, temat pasji poruszają emocje szczególnie...

- Papież tak się kiedyś wyraził: oglądać cierpienie przez osobę. Utkwiło mi to w pamięci. I też moim zamiarem było, by nie tylko oglądać przez osobę Tego, który wyniesiony w Niedzielę Palmową jest katowany i poniżany w Wielki Piątek. Mnie interesowały emocje osoby uczestniczącej w liturgii, emocje osoby stojącej w obliczu Tajemnicy Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Pańskiego.

A w jakim stopniu wpływał na obecny kształt Twego dzieła fakt prezentacji właśnie na Rynku?

- To akurat doskonale zbiega się z moimi wyobrażeniami ludzi, którzy dwa tysiące lat temu schodzili się do Jeruzalem, pokonując jakieś wyimaginowane ścieżki, leśne porohy, mijając jakieś domy, a tu będzie płyta Rynku z dochodzącymi doń ulicami... Z tym większą radością przyjąłem propozycję Krakowskiego Biura Festiwalowego, by wystawić ów utwór na Rynku, a i nagrać.

Tę muzykę otrzymają na płycie i Czytelnicy "Dziennika Polskiego"...

- ...będzie to trzydzieści kilka minut z częścią obejmującą wydarzenia Niedzieli Palmowej z fragmentami przejścia do Wielkiego Czwartku. Myślę, że ten istotny fragment pokaże charakter całego dzieła i zachęci do wysłuchania na Rynku całości. Tę, później, wyda firma DUX. Mam taką nadzieję, bo już przed laty miałem poczucie, że jest to moje największe i najważniejsze przedsięwzięcie. Dzisiaj nie mam wątpliwości, że tak jest.

A Nieszpory ludźmierskie...

- One są fenomenem, oto coś, co miało zaistnieć raz-dwa razy, zostało zagrane już ponadstukrotnie i wciąż wzbudza zainteresowanie. O, teraz chciałbym je nagrać! Po pierwsze - zmieniła się trochę sama muzyka, po wtóre

- wykonawcy po 13 latach dojrzeli. Przecież Grześ Turnau był wtedy dwudzieśtoparolatkiem, niewiele starszy był Jacek Wójcicki... Teraz to już są profesorowie śpiewu, nagrywając byli zdolnymi asystentami. Ale na razie skupiam się na misterium Przez tę ziemię przeszedł Pan. Gdy posłuchałem nagrań, uświadomiłem sobie, że nagrałem płytę życia. Nawet wypiłem z tej okazji butelkę wina.

Dziennik Polski nr 60/12.03.05 Jolanta Ciosek

Pani Krystyna Adamska należy do tej generacji charakteryzatorek, które potrafią uczesać najbardziej skomplikowaną historyczną fryzurę. Fryzjerskiej młodzieży już nikt dziś w szkole tego nie uczy. Każda fryzura, jej kształt, kolor, musi współgrać z kostiumem scenicznym, stąd też współpraca ze scenografem jest niezbędna - pisze Jolanta Ciosek.

W rodzinie

Wzdłuż ściany ciągną się same lustra. Na jednym z nich przyklejono zdjęcie mężczyzny ze "zmasakrowaną" twarzą - to statysta, grający w "Pieszo", w Starym Teatrze. Ma fizjonomię zdeformowaną lateksem, pomalowaną teatralną krwią i szminkami - musi do złudzenia przypominać okaleczonego człowieka.

Obok luster na drewnianych główkach stoją peruki, a właściwie stroiki, włosy bowiem, żółto-czerwono-zielone, przybrane są udrapowaną taftą, a ich grzywkę zdobi pyszczek lisa bądź fikuśne wężyki z piór. Te peruki "grają" na głowach Ewy Kaim i Anny Radwan w "Operze mleczanej", także w Starym.

Do tego właśnie teatru, do pracowni fryzjerskiej, przychodzi od 30 lat Krystyna Adamska, fryzjerka i charakteryzatorka. Misternie upina aktorkom loki, robi fale - dziś rzadko już ktoś potrafi je wymodelować, zmienia twarze artystów. - Poprzez fryzurę i makijaż można zrobić niemal wszystko z głową - mówi pani Krystyna. - Odmłodzić, postarzyć, tak jak np. Dorotę Segdę w "Miłości na Krymie" czy Annę Polony w "Z biegiem lat...". Obie grały postaci od młodych kobiet po leciwe matrony. Odpowiednia ilość jasnej szminki i pudru, trochę szarego cienia nałożonego, gdzie trzeba, do tego siwa peruka i już przybywa aktorce kilkanaście lat.

Pani Krystyna zwykle upiększa artystki. (Ciężką charakteryzację, jak w "Pieszo", przygotowuje koleżanka.) Pracowała przy wielu filmach, m.in. w "Liście Schindlera", gdzie czesała statystki, bo świetnie wie, jak wymodelować fryzurę z lat 40. - Dziś w teatrze coraz rzadziej czeszemy stylowe fryzury, ponieważ klasykę realizuje się często w realiach współczesnych. Wymyślnej charakteryzacji też jest coraz mniej, a tę standardową robią same aktorki, bo my na to nie mamy czasu. Jeśli podczas spektaklu musimy zmienić 30 peruk, wszystkie trzeba każdorazowo uczesać, to za kulisami trwa stan pogotowia: błyskawiczne zmiany, przebiórki, czasami korekta makijażu. Ale dla mnie najciekawsze jest czesanie "z ręki", czyli z własnych włosów aktorki. Wówczas, na "żywej" głowie, pod moimi palcami, rodzi się nowa twarz i jej nowy wyraz.

Jak u Beaty Tyszkiewicz, z którą pracowałam na planie "W małym dworku".

Pani Krystyna należy do tej generacji charakteryzatorek, które potrafią uczesać najbardziej skomplikowaną historyczną fryzurę. Fryzjerskiej młodzieży już nikt dziś w szkole tego nie uczy. Każda fryzura, jej kształt, kolor, musi współgrać z kostiumem scenicznym, stąd też współpraca ze scenografem jest niezbędna. - Dość pracochłonne jest przygotowywanie głowy pod perukę. Włosy trzeba misternie upiąć, w płaskie pierścienie, żeby ją maksymalnie zmniejszyć, potem bandażujemy i wreszcie kleimy perukę. A czasami wystarczy dołożyć do własnych włosów treskę lub pół peruki i połączyć tak, by widz nie zorientował się w tych kombinacjach. W tym zawodzie najważniejsze są ręce, zdolności manualne, wyobraźnia. I miłość do tego, co się robi.

Krystyna Adamska od wielu lat przyjaźni się z Anną Polony. Towarzyszy jej za kulisami. Tak jak np. w "Kreaturze" wystawianej w PWST. Przygotowuje sceniczny wizerunek aktorki jako Sary Bernhardt. Nie jest to proste, pani Anna bowiem musi mieć niemal łysą głowę. - Wszystko robię z włosów Ani. Na żelu i lakierze "przylizuję" je, a potem wyciągam i modeluję sterczące kłaczki, co daje efekt głowy nieopierzonego, dopiero co wyklutego pisklęcia. Z kolei jej "ułomną" nogę przygotowuję z grubej warstwy fizeliny, na którą nakładam dwie grube pończochy, w ten sposób obciążając kończynę. A że robi wrażenie naprawdę chorej - to już talent Ani.

Praca przy wizerunku artysty jest zajęciem intymnym, więc zbliża do siebie obie strony. Tak rodzą się przyjaźnie. - Z wieloma paniami jestem od lat zaprzyjaźniona: z trzema Annami: Polony, Dymną i Radwan. Wiemy o sobie niemal wszystko, bo przecież godzinami gadamy. Ale obowiązuje nas zasada pełnej dyskrecji. Czy pani wie, że z Anią Polony nigdy nie byłyśmy skłócone, choć uchodzi za osobę wybuchową. Obie dziwimy się, jak to możliwe.

Pani Krystyna zjechała z teatrem kawał świata: Francję, Norwegię, Niemcy, Rosję, Słowenię, Stany Zjednoczone. - To są bonusy, które otrzymujemy w tym zawodzie. Bo przecież poświęcamy mu część życia rodzinnego, wiele nieprzespanych nocy. W teatrze jest nasz drugi dom, druga rodzina.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji