Artykuły

60 lat z Ryszardem Ronczewskim

- Wcale nie tak łatwo zagrać epizod. Trzeba znać swoje miejsce, nie próbować przyćmić głównego bohatera, a dodać od siebie coś wartościowego. Mam predyspozycje do gry epizodów - jestem charakterystyczny ze swoją końską twarzą i dużym wzrostem - mówi RYSZARD RONCZEWSKI, mistrz drugiego planu.

Nestor polskiej sceny, niedościgniony wzór pracowitości i profesjonalizmu. 19 i 20 września w Dworku Sierakowskich i Sopockiej Scenie Off de BICZ obchodzi niezwykły jubileusz - 60-lecia pracy twórczej. Z Ryszardem Ronczewskim, aktorem i reżyserem od 50 lat związanym z trójmiejskimi teatrami, rozmawia Łukasz Rudziński.

Obchodzi Pan wspaniały jubileusz 60-lecia pracy twórczej, chociaż niektórzy jako datę Pana debiutu wskazują rok ukończenia studiów - 1956 rok, inni czasy studenckie i rok 1954.

Ryszard Ronczewski: Uściślijmy - jestem na scenie od 1950 roku. Dwa lata później poszedłem na studia obecnej łódzkiej "filmówki" (wtedy Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej), którą ukończyłem w 1956 roku jako śpiewak operowy. Już wcześniej grywałem w różnych teatrach, między innymi w Studenckim Teatrze Satyry PSTRĄG i Teatrze Powszechnym w Łodzi. Po studiach trafiłem do Teatru Nowego w Łodzi za czasów Kazimierza Dejmka. Przed powrotem na Wybrzeże miałem jeszcze angaż w Operetce Warszawskiej. W 1960 roku wróciłem do ukochanego Sopotu, w którym moja rodzina mieszka od końca II wojny światowej.

W ciągu 50 lat w Trójmieście wystąpił Pan na scenie i reżyserował w niemal wszystkich trójmiejskich teatrach instytucjonalnych.

- Reżyserowałem i grałem najpierw na Estradzie Sopockiej, potem w Teatrze Wybrzeże, miałem okres pracy w Teatrze Muzycznym i znowu Wybrzeże. Zdarzyło mi się zagrać w gdańskiej "Miniaturze" czy Teatrze Atelier, reżyserować i wystąpić w Operze Bałtyckiej. Ale w tym zawodzie wiele zależy od przypadku. Nigdy specjalnie nie zabiegałem o role. Trzeba mieć szczęście. Ja je miałem, choćby dlatego, że jeszcze przed wojną, na Wileńszczyźnie, jako kilkuletni dzieciak mogłem podglądać w pracy Aleksandra Zelwerowicza, w jego zespole byli m.in, Stefan Jaracz i Edmund Wierciński. Pamiętam, że Jaracz, wtedy już często "niedysponowany" przez alkohol, miał dublera. Dublujący go aktor przejmował się tymi zastępstwami do tego stopnia, że w przerwach między aktami mdlał z wyczerpania. Dziś takiego podejścia do tego zawodu już nie ma.

Sam powiedział pan o sobie "Mistrz drugiego planu". W Pana filmowym dossier - m.in. "Krzyżacy" Aleksandra Forda, "Faraon" Jerzego Kawalerowicza, "Pan Wołodyjowski" Jerzego Hoffmana - znajdziemy nieco mniej eksponowane role. W teatrze jest inaczej.

- Wcale nie tak łatwo zagrać epizod. Trzeba znać swoje miejsce, nie próbować przyćmić głównego bohatera, a dodać od siebie coś wartościowego. Mam predyspozycje do gry epizodów - jestem charakterystyczny ze swoją końską twarzą i dużym wzrostem. W "Zezowatym szczęściu" Andrzeja Munka grałem woźnicę. Przez dwa dni pracowaliśmy nad moją naprawdę krótką kwestią, aby stanowiła odpowiedni kontrast do postaci bohatera. Ale zdarzały mi się główne role - w prezentowanym na festiwalu w Cannes filmie "A na koniec przychodzą turyści" [oryg. "Am Ende Kommen Touristen", reż. Robert Thalheim, 2007 - przyp. red.] grałem Stanisława Krzemińskiego, byłego więźnia obozu w Oświęcimiu. Jedną z głównych ról gram też w interaktywnym filmie "Suferrosa" Dawida Marcinkowskiego, który swoją premierę miał w lutym tego roku. W teatrze w toku prób trudno czasem określić jak istotna będzie grana postać. Zdarzyło mi się podczas pracy z Ingmarem Villqistem nad "Sprawą miasta Ellmitt", że moja niewielka kwestia urosła do jednej z kluczowych ról.

Z tym "mistrzostwem drugiego planu" musi wiązać się pokora...

- Wie pan, nie lubię wywiadów, unikam dziennikarzy. Przez całe swoje życie rzadko godzę się na takie rozmowy jak ta. To nie dlatego, że czuję do dziennikarzy niechęć, ja po prostu nie odczuwam potrzeby mówienia o sobie. Istotą aktorstwa jest obnażenie - oczywiście nie fizyczne, a psychiczne, prezentowanie swoich emocji i uczuć w taki sposób, aby poczuł je widz. Mam wielki szacunek do widza zarówno w pierwszym, jak i ostatnim rzędzie - obaj zapłacili za bilet. Dlatego staram się dawać z siebie wszystko, a bodźce zewnętrzne i cały blichtr wynikający z popularności nie są takie ważne.

Jest Pan niezwykle aktywny zawodowo. Ledwo skończył Pan zdjęcia do jednego filmu, teraz monodram w Sopocie, a za kilka dni czeka Pana kolejny wyjazd na plan filmowy. Jaki jest przepis na tak imponującą kondycję i aktywność?

- Recepta jest jedna - nie wolno wmówić sobie, że jest się starym. Nie oszukujmy się - jasne, że mam ukończone osiemdziesiąt lat, ale... co z tego? Nie zamierzam usiąść w fotelu, w ciepłych kapciach na nogach i głaskać kota leżącego na kolanach. Sport (biegi na 10 km i pływanie) uprawiałem tylko we wczesnej młodości, 20 lat temu rzuciłem palenie. Może nie mam już tej sprawności co dawniej, ale daję sobie radę.

W swojej karierze ma Pan niezwykły epizod związany z postacią legendarnego francuskiego mima, Marcela Marceau.

- Poznałem go na pół roku przed stażem w jego zespole. Gdy pojechałem do Francji, powiedziałem mu na początku, że jest pewien problem - nie znam francuskiego. "To nie szkodzi. Pantomima nie nie potrzebuje słów" - powiedział. Wspominam tamten okres jako prawdziwą szkołę teatru. W 2005 roku zaproszono mnie na Międzynarodowe Targi Sztuki "Art Caucasus" do Tbilisi w Gruzji, gdzie pantomima ma silne tradycje. Prowadziłem warsztaty z pantomimy i przygotowywałem z tamtejszym Państwowym Teatrze Pantomimy spektakl "Jarmark Saint Germain", który wszedł później do repertuaru teatru. Ci młodzi ludzie chłonęli francuską pantomimę z wielką pasją i radością - przekazałem im wszystko, czego się dowiedziałem o tej sztuce od Marcela Marceau. To jak dotąd ostatni mój kontakt z pantomimą.

Jak doszło do tego, że przygotowuje Pan monodram na podstawie własnego tekstu?

- Mało osób wie, że od początku swojej pracy artystycznej piszę wiersze, opowiadania i nowele, które nazwałem "Pisanie na marginesie czasu", ponieważ piszę je w wolnych chwilach. Uzbierała się już całkiem pokaźna kolekcja. Być może powstanie z tego jakaś publikacja. Właśnie ukończyłem monodram "Biblioteka w Sanato", gdy odezwała się do mnie obecna wiceprezydent Sopotu, Joanna Cichocka-Gula z radosną dla mnie informacją o benefisie przygotowywanym przez Dworek Sierakowskich. Zapytała czy nie mam jakiegoś monodramu do zaprezentowania. Przyznałem się do tego tekstu... To historia oparta na opowiadaniach Antona Czechowa "Syrena" i "O moralności" i moich własnych wspomnieniach. Przedstawię go w niedzielę 19 września. A co będzie z nim dalej? Czas pokaże.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji