Artykuły

Trudna droga do Damaszku

Teatr na Szwedzkiej zamknął swój ostatni sezon w starej siedzibie aktem wielkiej odwagi. Po raz pierwszy w Polsce wystawił trylogię Augusta Strindberga Do Damaszku. Nie wystawił jednak pełnego jej tekstu, co wymagałoby może nawet kilku teatralnych wieczorów. Spektakl Marcina Jarnuszkiewicza trwa "tylko" niepełne cztery godziny, a za podstawę ma adaptację, która obejmuje wprawdzie wszystkie części trylogii, jednak w wyborze. Najobszerniej bodaj reprezentowana jest pierwsza z nich, w dobrze znanym przekładzie Zygmunta Łanowskiego, skromniej - dwie pozostałe, przełożone we fragmentach na zamówienie teatru przez Halinę Thylwe. Myślę, że adaptacja ta, generalnie, utrzymuje się w ramach kompozycyjnych trylogii, zachowuje podstawowy układ fabularny i sytuacyjny oraz subiektywną chronologię wydarzeń, kolejne Stacje wędrówki Nieznajomego do Damaszku, przypominającej wędrówkę biblijnego Pawła z Tarsu. Z drugiej jednak strony, zarówno motywy jak wątki owej fabuły, a także postaci, zostały przez adaptatora znacznie ograniczone. Postaci z reguły połączono, "ściągnięto" w jedną albo po prostu wyeliminowano. W ten sposób Jarnuszkiewicz skameralizował tekst, a w konsekwencji odrzucił m.in. wielkie sceny zbiorowe, jak prekursorska, filmowa scena wielkiej uczty z II części dramatu, i zarazem wyostrzył pewną jego cechę. Tę mianowicie, że każda z postaci jego trylogii reprezentującej typ ego drama albo inaczej Ich - Dramatik nosi znamiona alter ego autora, niezależnie od rysów rodzajowych, a nawet naturalistycznych, i jednocześnie rysy symboliczne (jak np. Pani - Ingeborga - Ewa, czyli uosobienie mitu wiecznej kobiecości). Tym zabiegom adaptatorskim, logicznym i konsekwentnym, bo punktującym poetyckość i metaforyczność tekstu, odpowiada kompozycja przestrzeni w spektaklu. Kiedy wchodzimy na salę, scenografia ledwie majaczy w półmroku. Na proscenium stoją miniaturowe domki i kościół, zgrzebne, jakby ulepione z szarej gliny. Za nimi, w głębi, rysuje się drewniana konstrukcja, z której wyjęto frontową ścianę. Ta klaustrofobiczna konstrukcja stanowić będzie główny teren gry. Chwilami rozsunie się jej głębna ściana i odsłoni inny, nazwijmy go "metafizycznym", plan, również pozbawiony "oddechu", perspektywy i powietrza. W scenografii Katarzyny Jarnuszkiewicz, ożywionej tylko nielicznymi rekwizytami i stylowym kostiumem, nie ma miejsca ani na opisowość, ani też na różnorodność miejsc akcji czy malowniczość pejzaży, które w lekturze przywodzą na myśl iluzjonistyczną technikę dziewiętnastowiecznej dekoracji, a także - jako źródło inspiracji - malarstwo Boecklina i nazareńczyków. Jednym słowem, spektakl na Szwedzkiej toczy się w przestrzeni wykreowanej niemal zupełnie poza realiami dramatu, aż manifestacyjnie "sztucznej". A otwiera go niema ekspozycja, sceny-migawki, które wprowadzają głównych bohaterów dramatu - Nieznajomego, Panią i Lekarza. I od razu mamy wyraziste sygnały oniryczności scenicznego świata. Dekoracja, światło, natrętny i niespokojny motyw muzyczny, zanikający rytm sekwencji, które wyłaniają się z mroku i gwałtownie w nim giną - wszystko to ułoży się stopniowo w czytelną formułę inscenizacyjną. Ale jej sens ujawnią dopiero aktorzy. Jarnuszkiewicz stawia ich bowiem - by sięgnąć słynnej formuły Ingmara Bergmana - dosłownie "twarzą w twarz", i na napięciach pomiędzy nimi stara się zbudować dramaturgię spektaklu. Lech Sokół napisał kiedyś, że dialogi w sztukach Strindberga przypominają "wzajemne bicie się bohaterów po twarzy". To efektowne porównanie określa nie tylko poetykę owych dialogów, ale też wpisaną w nie wizję świata, głęboko pesymistyczną - piekła na ziemi, a zarazem terenu bezustannej walki przeciwieństw, pośród których walka płci jest tylko jedną z wielu, niekoniecznie najważniejszą. Nie wiem, czy Jarnuszkiewicz zna zacytowane wyżej porównanie, ale jego spektakl do niego przystaje. Zwłaszcza w scenach pomiędzy Panią, interesująco graną przez Magdalenę Kute, i Nieznajomym. Pojawia się w nich zaskakujący stylistyczny zabieg. Kiedy wzajemne urazy, pretensje, także lęki bohaterów osiągają stan krytyczny, kiedy wyrzucane przez nich słowa nie wyrażają już napięcia emocji - na scenie zapada ciemność. I wtedy dopiero krzykiem wybucha prawdziwe pandemonium bólu, rozpaczy i nienawiści. Ten zabieg "wyciemniania" dialogu w momentach kulminacji powraca w spektaklu kilkakrotnie. Ma zapewne podkreślać swoiste "mare tenebrarum" ukryte pod powierzchnią wypowiadanych słów. Ale, jak na mój gust, sekwencje te są już jawnie "przerysowane" i prawem paradoksu przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego. Znacznie mocniej nacechowane emocją okazują się inne sceny, w których faktura wewnętrznych napięć i rytmów jest modelowana subtelniejszymi środkami, reżyserskimi i aktorskimi. Prawdziwa otchłań urazów odsłania się w scenach pomiędzy Matką, mocno zarysowaną przez Mirosławę Dubrawską, i Nieznajomym. Także w pięknie poprowadzonej scenie z Kusicielem, którego Mirosław Zbrojewicz gra jako inteligentnego i mądrego przeciwnika, a nie demona. Podobnymi walorami odznacza się Lekarz Jacka Różańskiego, który każdym spojrzeniem i ruchem daje znać o swoich tłumionych, dramatycznych przeżyciach.

Pora powiedzieć, że w Teatrze Szwedzka 2/4 rolę Nieznajomego gra Wiesław Komasa, aktor, który ma wyjątkowy dar prawdy scenicznej w rolach "skrzywdzonych i poniżonych". I ta właśnie cecha jego aktorstwa wysuwa się na plan pierwszy w roli Strindbergowskiego Everymana, który podejmuje trzykrotną próbę wyzwolenia się z grzechu i zła oraz odkupienia win. Komasa mocno eksponuje to wszystko, co nazwać można etyką pokory i cierpienia w postaci Nieznajomego, i osiąga chwilami efekt przejmujący. Znacznie słabiej natomiast uwierzytelnia predylekcję swojego bohatera do czynienia zła. I być może ten brak równowagi pomiędzy obu motywami roli sprawia, że im dalej w spektakl, tym bardziej staje się ona jednostajna, wręcz monotonna. Wydaje mi się, że nie pomógł Komasie reżyser, który nie poradził sobie z "zasadzkami", jakie kryje tekst, fascynujący, prekursorski, ale jednocześnie - o czym pisał kiedyś Grzegorz Sinko - ani tak wielki, ani też tak skończony artystycznie jak późniejsze dramaty Strindberga, choćby Gra snów i Sonata widm. Każda z trzech części trylogii Do Damaszku ma podobną konstrukcję, pokazują próbę "odnowy moralnej" Nieznajomego i jego upadek. Rzecz w tym, że Jarnuszkiewicz nie znalazł dla tej konstrukcji atrakcyjnej teatralnie formy - jego spektakl ma kilka finałów i brak mu spajającej całość, wyrazistej kody. Kiedy Komasa wskakuje do trumny ustawionej na scenie, jest to efekt wręcz komiczny. Byłoby więc dobrze, aby - jak to się dzieje w szanujących się artystycznie teatrach - dokonano jeszcze reżyserskich korekt spektaklu. Jest na to czas, nim Teatr Szwedzka 2/4 otworzy nową siedzibę w śródmieściu Warszawy, w dawnych Rozmaitościach. Bo mimo wszelkich słabości przedstawienie Do Damaszku jest dobrą wizytówką aspiracji zespołu Wojciecha Maryańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji