Artykuły

Zagraj to jeszcze raz Paweł

- Codziennie coś reżyseruję, a premiery mam przynajmniej raz w tygodniu, tyle że w firmie. Wcześniej wystawiałem na deskach Teatru Wybrzeże, Teatru Rozmaitości, Teatru Nowego w Warszawie, Łodzi, Poznaniu, w polskim teatrze w Londynie. Teraz wystawiam na innej scenie - mówi PAWEŁ DANGEL, prezes Grupy Allianz Polska

Z powodu akcentu wstydziłem się mówić po angielsku. To była moja przewaga nad typowymi sprzedawcami ubezpieczeń, którym usta się nie zamykają. Rozmowa z Pawłem Danglem, prezesem Grupy Allianz Polska

Co pan ostatnio wyreżyserował?

- Codziennie coś reżyseruję, a premiery mam przynajmniej raz w tygodniu, tyle że w firmie. Wcześniej wystawiałem na deskach Teatru Wybrzeże, Teatru Rozmaitości, Teatru Nowego w Warszawie, Łodzi, Poznaniu, w polskim teatrze w Londynie. Teraz wystawiam na innej scenie.

Kto pana uczył zawodu?

- Jurij Aleksandrowicz Zawadzki, ten sam, który uczył Jerzego Grotowskiego. Przez pięć lat studiowałem na Wydziale Reżyserii w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Moskwie, tzw. GITIS-ie.

Najpierw chciałem być aktorem, ale się nie dostałem. Dwukrotnie zdawałem na wydział aktorski do warszawskiej PWST - w 1973 i 1974 roku. Żeby zarobić na życie, ustawiałem dekoracje w Teatrze Narodowym u Hanuszkiewicza, grywałem w teatrach studenckich, statystowałem. W 1975 roku dziekan Zygmunt Hübner dopuścił mnie do egzaminu na wydział reżyserii. Zdałem. W tym czasie Ministerstwo Kultury i Sztuki rozpisało konkurs na stypendium w Instytucie Teatralnym w Moskwie. Wygrałem i pojechałem. To był dla mnie prawdziwy uśmiech losu, ponieważ mogłem rozpocząć studia na wymarzonym kierunku reżyserii w jednej z najlepszych uczelni w Europie.

Kto mógł, wyjeżdżał na Zachód. A pan na Wschód?

- Mówi pani jak moja mama. Choć zapraszałem ją do Moskwy wiele razy, nigdy nie przyjechała. Jej ojca, generała Konstantego Druckiego-Lubeckiego, dowódcę Wileńskiej Brygady Kawalerii, Sowieci zamordowali w Bykowni w 1940 roku. Za siebie i za nią musiałem zdejmować te polskie pancerze uprzedzeń, otwierać się na Rosjan, ich kulturę i mentalność. Poznałem wielu wspaniałych ludzi ze świata sztuki, intelektualistów i opozycjonistów. Z Glebem Jakuninem, znanym dysydentem, szczerze się zaprzyjaźniłem. Za swoją działalność na rzecz komitetu obrony chrześcijan dostał ciężki wyrok. Odsiedział w łagrach wiele lat.

Życie w Związku Radzieckim w połowie lat 70. to była niezła szkoła charakteru. W akademiku wytrzymałem rok. Potem wynajmowałem mieszkania na mieście. Było ich chyba ze 20, bo ledwo się wprowadziłem, zaraz przychodzili tak zwani przedstawiciele komitetu blokowego i pytali: "Kto ty? Meldunek masz?". No i trzeba było wiać.

Miałem na roku kolegę Litwina. Przyznał się kiedyś, że donosi na mnie. "Ale o tobie nigdy źle nie piszę" - zapewniał. "Giedyminos - pytałem - nie robię nic złego, dlaczego miałbyś o mnie źle pisać?". Nie rozumiał. W jego przekonaniu zasługiwał nawet na większą przyjaźń niż ten, który nie pisał wcale.

Coś pan w Moskwie wystawiał?

- Reżyserowałem przedstawienia studenckie. Repertuar był szeroki, od Lermontowa, przez Calderona do Jeana Anouilha i Johna Ardena. Miałem też praktyki studenckie w teatrach, m.in. Na Małej Bronnej i Mossowiecie.

A w Polsce?

- Po pięciu latach studiów teatralnych w Moskwie lepiej znałem literaturę rosyjską niż polską. Ogromnie polubiłem Michaiła Bułhakowa. Wystawiałem go trzykrotnie w Polsce. "Mieszkanie Zojki", "Uśmiech wilka" i "Szkarłatną wyspę". Ta ostatnia była ostrą satyrą na rosyjską cenzurę. Okazała się strzałem w dziesiątkę.

Wystawiłem ją w 1981 roku w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Była to polska prapremiera tej sztuki. Wokół trwał karnawał "Solidarności", cenzura zelżała, można było po bułhakowowsku żartować. Bilety były wyprzedane na wiele tygodni naprzód i można je było kupić tylko od koników. I to często nie za pieniądze, lecz za kanister benzyny.

Mniej więcej w tym samym czasie ówczesny dyrektor Teatru Rozmaitości w Warszawie Andrzej Jarecki zaproponował mi kierowanie tym teatrem. Chciał mieć wpływ na to, w czyje ręce trafi scena Rozmaitości. On sam, na fali solidarnościowych przemian, chciał reaktywować legendarny teatr STS, którego był założycielem. Nigdy mu się to jednak nie udało.

Funkcję dyrektora Rozmaitości miałem objąć 15 grudnia 1981 r. Pochlebiało mi, że będę najmłodszym dyrektorem teatru w Polsce.

Został pan dyrektorem?

- W sobotę 12 grudnia 1981 roku byłem jeszcze w Gdańsku, żeby dopilnować ostatnich spektakli "Szkarłatnej wyspy", pożegnać się z zespołem i widownią, pozamykać zaległe sprawy.

Po spektaklu poszliśmy do SPATiF-u na Mariacką na tradycyjną wódeczkę. Obok był komisariat. Widzieliśmy więc, jak milicjanci znoszą tam worki z piaskiem i drut kolczasty. "Chyba coś się szykuje " - powiedział kolega. Nikt się tym jednak wtedy specjalnie nie przejął. Wypiliśmy dyskretnie kilka kieliszków (z powodu zjazdu "S" w całym mieście panowała prohibicja) i rozeszliśmy się spać. Mieszkałem w hotelu Hevelius. Po północy wysiadły telefony, umilkło radio, ale w tamtym ustroju to było normalne. Ledwo przysnąłem, gdy drzwi do pokoju się otworzyły i weszło kilku umundurowanych facetów. Rozejrzeli się i wyszli. Dopiero potem zrozumiałem, że szukali uczestników zjazdu "S".

Rano nieświadom niczego zjadłem jeszcze jajecznicę w hotelowej restauracji i poszedłem na przedpołudniowy spektakl do teatru. A tam panika. Stan wojenny! Widzowie się schodzą, czas zaczynać, a tu nikt nie wie, co robić. Aktor Staszek Michalski, pierwszy sekretarz POP w teatrze, odpalił więc "malucha" i pojechał do Fisz-bacha [I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku] po instrukcje.

Odpowiedź była jasna: żadnych publicznych zgromadzeń. Odwołaliśmy przedstawienie, ludzie się rozeszli, a ja poleciałem do hotelu, wziąłem rzeczy i na dworzec kolejowy.

Działy się tam sceny jak we wrześniu 1939 roku. Tłumy ludzi z tobołami biegające po peronie, nikt nie wie, czy będzie pociąg, czy go nie będzie. W końcu podjechał osobowy. Cudem wbiłem się do środka. Przyparty do kaloryfera, ściśnięty jak sardynka mijałem kolejne stacyjki, a na każdej zomowcy. Modliłem się, żeby dojechać do Warszawy przed godziną milicyjną. Byłem przekonany, że jak nie zdążę, to na pewno mnie zatrzymają. Niepokoiłem się wtedy bardzo o żonę i w ogóle o to, co się dzieje w Warszawie.

Nigdy nie zapomnę tego pociągu. Rozgadani w karnawale "S" ludzie nagle zamilkli. Nić zaufania zniknęła w ciągu kilku godzin. Ta cisza w trakcie ośmiogodzinnej podróży to moje najbardziej dojmujące wspomnienie z 13 grudnia.

Miał pan pomysł, co dalej?

- Wiedziałem tylko, że trzeba wiać. Miałem przekonanie, że w polskiej kulturze zapanuje teraz na co najmniej dziesięć lat okres stalinizmu. Jednak wyjazd z kraju nie był możliwy, więc dalej reżyserowałem. Pierwsza propozycja przyszła od dyrektor Izabeli Cywińskiej z Teatru Nowego w Poznaniu, w którym wystawiłem polską premierę sztuki "Hymn" węgierskiego dramaturga Györgyego Svajdy. Potem razem z żoną aktorką trafiliśmy do warszawskiego Teatru Nowego.

Ale gdy tylko zniesiono stan wojenny, wsiadłem w mojego fiata 125p i wyruszyłem na Zachód. Liczyłem, że uda mi się załapać na jakiś kontrakt w teatrze w Niemczech, Belgii albo Anglii. Chciałem się rozwijać, robić sztuki z własnego wyboru, a nie pod dyktando cenzury, zobaczyć trochę wolnego świata, ale wrócić. Na wszelki wypadek poinstruowałem żonę: "Jak dostaniesz ode mnie kartkę, odklej znaczek i czytaj pod nim".

Kiedy wjeżdżałem do Niemiec Zachodnich, to już na samej granicy jakiś głos wewnętrzny powiedział mi: "Dangel, ty już nie wrócisz".

Tułałem się po znajomych i rodzinie. Byłem w Getyndze, w Hamburgu, w Bochum. Wreszcie dotarłem do Koblencji, do klasztoru benedyktynów Maria Laach, gdzie miałem wuja Jana Krasińskiego, czyli ojca Cyryla - fascynującą zresztą postać. Wuj, już staruszek, popatrzył na moją dłoń i powiedział: "Paweł, linia artystyczna twojego życia się kończy. Zaczyna się linia biznesowa".

Dwa lata później spisywałem już pierwsze wnioski ubezpieczeniowe.

Co pan pisał żonie na znaczkach pocztowych?

- Niech się szykuje, bo niedługo ją z Polski wyciągnę. Po kilku miesiącach podróży przez Europę dotarłem do Londynu. Tutaj poczułem się najlepiej. Miałem trochę przyjaciół, bywałem tam już zresztą kilkakrotnie. Lubię wielokulturowość i świetne teatry Londynu. Na początek przygarnął mnie Polski Teatr na Emigracji w POSK-u. To był mój przyczółek. Nie znałem wtedy zbyt dobrze języka angielskiego i nie miałem żadnych kontaktów w angielskim teatrze. Tutaj znalazłem sporą grupę aktorów z Polski, których w Londynie zastał stan wojenny. Tam zaczęła się przyjaźń z Tomkiem Borkowym, serialowym Andrzejem Talarem z "Domu".

Jedną ręką reżyserowałem światową premierę "Alfy" Mrożka, a drugą organizowałem przerzut żony. Była wtedy w ciąży. We wniosku o paszport napisała, że ciąża jest zagrożona i musi jechać na leczenie do Belgii. Kiedy tam dotarła, okazało się, że ciąża naprawdę jest zagrożona. Prosto z Belgii trafiła na oddział szpitalny w Londynie.

Nie mieliśmy wtedy nawet własnego kąta, więc póki leżała w szpitalu, nie było problemu. Samotnego faceta każdy przenocował. Jak urodziła się córka, byliśmy jak święta rodzina z dzieciątkiem. Poszedłem do żony do szpitala i mówię: "Leż tu, jak długo się da, bo nie wiem, kiedy znajdę coś odpowiedniego do mieszkania". Pierwsza zgodziła się nas przyjąć koleżanka z harcerstwa, która wyszła za Anglika. Potem była sztafeta ludzi o wielkim sercu, aż w końcu udało mi się wynająć tanie lokum od gminy. Na własne musieliśmy poczekać jeszcze parę lat.

Przeprowadzkę zapamiętałem, bo akurat odwiedził nas mój przyjaciel jeszcze z harcerstwa - Bronek Komorowski. Bardzo nam pomógł.

Żona była w Anglii szczęśliwa?

- Nie była. W Polsce mieliśmy całkiem wygodne życie - duże mieszkanie na Powiślu, w pięknej kamienicy, dwa kroki od Teatru Ateneum. Żona była aktorką, grała ciekawe, duże role w teatrach Torunia i Warszawy, m.in. Beatrix w "Wiele hałasu o nic" Szekspira, Marię Stuart w dramacie Słowackiego, Izabellę w "Iwonie" Gombrowicza, Królową Izabellę w "Edwardzie II" Marlowe'a, Annę w "Iwanowie" Czechowa i wiele innych.

Ja też reżyserowałem w dobrych teatrach, pisałem adaptacje, tłumaczyłem sztuki. Mieliśmy przyjaciół, przyzwoicie zarabialiśmy. A na emigracji? Szalona determinacja, żeby dać rodzinie minimum finansowego bezpieczeństwa, a z drugiej strony udowodnić, że coś potrafię.

Oprócz sztuk Bułhakowa reżyserowałem już wcześniej "Upiory" Ibsena, "Wassę Żeleznową" Gorkiego, "Żegnaj, Judaszu" Iredyńskiego czy "Sześć postaci w poszukiwaniu autora" Pirandella i różne inne rzeczy. Wierzyłem, że moje miejsce jest w teatrze.

Ktoś pana w Anglii docenił?

- Właśnie problem w tym, że angielskie teatry nie chciały otworzyć przede mną swoich podwoi. Zainteresowanie Europą Wschodnią już wtedy powoli opadało. A stara maksyma "Nieważne, co potrafisz, ważne, kogo znasz" okazała się prawdą. Jednym słowem nie było zapotrzebowania na zakręconego reżysera z Polski.

Jak się później okazało, nie potrafiłem się sprzedać. Naiwnie sądziłem, że jak opowiem o latach studiów w Moskwie, o tym, jak świetnie znam rosyjskich twórców, jak dobrze rozumiem rosyjską duszę, Anglicy powiedzą "wow!" i będą chcieli się ode mnie czegoś nauczyć.

Dopiero kolega otworzył mi oczy. "Nie wolno ci mówić, że lepiej od Anglików znasz się na Bułhakowie czy Czechowie. Masz mówić, że nikt tak genialnie nie wystawia rosyjskich sztuk jak brytyjscy reżyserzy, a twoim marzeniem jest właśnie uczyć się od najlepszych".

Nie starczyło mi jednak cierpliwości, aby skorzystać z tej rady, tym bardziej że w biznesie ubezpieczeniowym szło mi już coraz lepiej.

Z teatru polskiego w Londynie nie dało się wyżyć?

- Nie bardzo. Graliśmy najwyżej po 12 spektakli, bo brakowało widowni. Żeby dorobić, imałem się różnych zajęć. W ciągu dnia prowadziłem wykłady w szkołach teatralnych, dorywczo byłem taksówkarzem. Niejeden imigrant przez to przeszedł. Moi klienci zamiast adresu podawali na ogół nazwę pubu. Trzeba się było nieźle orientować w nocnym życiu Londynu.

W końcu, będąc pod dużą presją finansową, któregoś dnia otworzyłem gazetę, znalazłem pierwsze z brzegu ogłoszenie o pracy i zadzwoniłem. Nie wiedziałem nawet, że Royal Life to towarzystwo ubezpieczeniowe.

Chodził pan po domach i sprzedawał polisy?

- Chodzić chodziłem, ale z tym sprzedawaniem na początku było bardzo ciężko. Przez trzy miesiące nie sprzedałem ani jednej. Nawet najodporniejszy na stres człowiek może się załamać, jak dwieście razy z rzędu usłyszy "no".

A pan się załamał?

- Nie. Zawziąłem się.

Pamiętam pierwsze szkolenie. Było nas ze dwudziestu. Szkoleniowiec popatrzył na nas i powiedział: "Trzech, może czterech utrzyma się w tej branży, reszta odpadnie!". Większość zbladła, a ja pomyślałem: "To zupełnie jak na reżyserii u prof. Zawadzkiego". Na jednym z pierwszych spotkań stary mistrz wyjął notesik i zaczął przeglądać nazwiska swoich absolwentów. "Kilka lat temu zaczynało osiemnastu, dyplom zrobiło dziewięciu. Jeden się powiesił, drugi rozpił, trzeci skończył w domu wariatów, czwarty wyemigrował do Izraela. O, a ten reżyseruje" - ucieszył się na koniec. "Skoro dałem radę na reżyserii, dam radę i w ubezpieczeniach" - pomyślałem. Co rano wskakiwałem w garnitur i jechałem do klientów. O 13 wyskakiwałem z garnituru, wciągałem sweter i jechałem do moich studentów ze szkoły teatralnej. Po 18 znowu garnitur i do klientów. I tak przez półtora roku. Byłem wykończony. Aż pewnego dnia pomyślałem: "Dość! Muszę wybrać, bo polegnę i tu, i tu". Postanowiłem na trochę zawiesić teatr. Był rok 1986. Zawieszenie trwa do dziś.

Pasja przegrała z prozą życia?

- Zwyciężyła odpowiedzialność za rodzinę.

W ubezpieczenia wszedłem początkowo jedynie dla pieniędzy. Nie znałem terminologii, logiki tego biznesu. Do tego wybrałem najtrudniejszy rodzaj ubezpieczeń - na życie. W branży mówimy, że to produkt, którego nikt nie chce kupować i nikt nie chce sprzedawać. Na szczęście moi klienci wiedzieli o nich więcej niż ja. Dla 90 proc. z nich to była kolejna polisa. Nie musiałem więc tłumaczyć, po co się ją wykupuje i jak działa.

Jak pan namawiał, żeby kupili ją właśnie u pana?

- Przekułem słabość w siłę. Choć mój angielski nie był już wtedy najgorszy, to ze względu na akcent wstydziłem się mówić w tym języku. Na ogół więc milczałem. To była moja przewaga nad typowymi sprzedawcami ubezpieczeń, którym usta się nie zamykają. Moi klienci mogli się przy mnie wygadać do woli, a ja ich cierpliwie wysłuchiwałem. To pomagało zbudować zaufanie. Nie byłem też chyba zbyt nachalny.

Na Wyspach jest inna świadomość ryzyka. Każda angielska żona jest sprzymierzeńcem agenta ubezpieczeniowego, bo myśli w sposób pragmatyczny. Wie, że jak Johnowi coś się stanie, to ona zostanie z dwójką dzieci, które trzeba będzie utrzymać i wykształcić. Typowa Polka jest jej zaprzeczeniem. "Mój Zdzisiu będzie żył wiecznie. Proszę nie mówić, że może mu się coś stać!".

Pamięta pan swojego pierwszego klienta, któremu sprzedał pan polisę?

- To był młody Anglik polskiego pochodzenia. Miał firmę poligraficzną.

Tak się rozkręciłem w tym biznesie, że zostałem menedżerem. Jedną ręką sprzedawałem polisy, a drugą szkoliłem młodych agentów. Uczyłem ich, jak mają odgrywać swoje role. I chyba mi to nieźle wychodziło. Wprowadziłem wtedy wiele osób do tego zawodu. Część z nich pozostała w branży do dzisiaj. Uczyłem ich nie tylko merytorycznej wiedzy o produktach, ale również jak słuchać klienta, jak prowadzić z nim dialog, jak koncentrować się na głównych celach i zadaniach i wreszcie jak się samemu odpowiednio zmotywować do pracy.

Po latach chudych przyszły tłuste?

- Wziąłem kredyt, kupiłem dom, zmieniłem samochód na lepszy. Z kilkoma znajomymi założyliśmy własną agencję ubezpieczeniową. Niestety, sprawdziło się przysłowie "Mówiły jaskółki, że niedobre są spółki". Na brak pieniędzy nie narzekaliśmy, oni jeździli rolls-royce'ami, ja miałem jaguara, ale prześladowało mnie uczucie, że na wszystkie te samochody głównie ja zarabiam.

Zostawiłem więc "partnerów" i poszedłem do firmy, która zajmowała się międzynarodowymi ubezpieczeniami morskimi i chciała wejść na rynek Europy Wschodniej. Zaczęliśmy od Rosji, bo tam jest najwięcej armatorów i statków. Gdzie ja wtedy nie latałem! Moskwa, Petersburg, Noworosyjsk, Krasnodar, Anapa, Kłajpeda.

Projekt był trudny, bo żeby ubezpieczyć statek, trzeba go najpierw kupić albo zbudować. Żeby to zrobić, trzeba znaleźć bank, który zapewni finansowanie. Musiałem tłumaczyć, że statek nie może być pod rosyjską banderą, bo żaden bank nie pożyczy pieniędzy. Rosjanie na to, że nie może być pod obcą, bo jak wpłynie do rosyjskiego portu, to za wszystko trzeba będzie płacić w dolarach, nie w rublach, co znacznie podraża koszt utrzymania i tak dalej.

Anglicy chcieli zrobić szybki biznes, zarobić i wyjść. Nie rozumieli, że z Rosjanami tak się nie da. Trzeba było mieć dużo czasu, cierpliwości, odpowiednich argumentów i rzecz jasna lubić rosyjską wódkę. Ale kilka projektów udało nam się wtedy doprowadzić do finału.

W 1994 roku, po dziesięciu latach na obczyźnie, wrócił pan do Polski.

- Nie wróciłem, tylko przyjechałem z rodziną na wakacje do Zakopanego. Przeczytałem w prasie, że Nationale-Nederlanden, holenderska firma ubezpieczeniowa, właśnie dostała licencję na działalność w Polsce. Zadzwoniłem do nich. Odebrał Holender Ton van der Star. Wkrótce po powrocie do Londynu dostałem zaproszenie do ich biura w Holandii. Chcieli wiedzieć, czy nie pomógłbym im zbudować firmy ubezpieczeniowej w Polsce.

Usiadłem na lotnisku w Amsterdamie i zadumałem się: jak ja teraz powiem żonie, że wracamy do Polski? Przez ostatnie dziesięć lat często słyszałem jej wymówki: "Czemuś mnie wywiózł z kraju? Dlaczego musiałam przerwać swoją aktorską karierę?". Postanowiłem, że powiem: "Kochanie, szczęście się nareszcie do ciebie uśmiechnęło i wracamy do ojczyzny". Żona jednak nie od razu potraktowała to jako szczęście, obie córki też nie były zachwycone. Miały swoje szkoły, przyjaciół, był ładny dom z ogrodem, życie było poukładane. Ale w końcu się zgodziły. Zapakowaliśmy nasz dobytek w kontener i przyjechaliśmy do Warszawy.

Postanowiłem, że zbuduję firmę, opierając się na ludziach, którzy nigdy nie pracowali w ubezpieczeniach i nie mają o tym zielonego pojęcia. Szukałem otwartych i zmotywowanych osób, które charakterologicznie pasowałyby mi do tej sztuki. Uczyłem ich, na czym ta zabawa polega. Nie było łatwo, bo nikt wtedy nie słyszał o systemach prowizyjnych, unit linkach, a samej nazwy Nationale-Nederlanden nikt nawet nie potrafił poprawnie wymówić. W trzy lata udało się postawić firmę na nogi. Ale z Holendrami mi się nie układało. Odszedłem.

Co panu przeszkadzało?

- Centralizacja. Punkt dowodzenia powoli przenosił się z Warszawy do Amsterdamu. Byłem przekonany, że w Polsce trzeba inaczej rozwijać tę firmę i zarządzać nią w zdecydowanie bardziej lokalny sposób.

Postanowił pan wrócić do Anglii?

- Wiedziałem, że zostanę w Polsce. Akurat Allianz dostał licencję na działalność w Polsce. Zwrócili się do mnie z propozycją pracy. Pojechałem do Monachium na rozmowę i trafiłem na dwóch szalenie interesujących menedżerów, którzy od razu przypadli mi do gustu. Tak jak ja zaczynali od sprzedaży polis. Do wszystkiego doszli sami. Poczułem, że się rozumiemy, propozycja była ciekawa. Tym bardziej że w Nationale-Nederlanden byłem numerem dwa, a tu miałem być numerem jeden i mogłem zacząć pracować na własny rachunek. Uzgodniliśmy granice mojej autonomii. Reżyser lubi od czasu do czasu zapytać kogoś o zdanie czy opinię, ale jeśli na widowni jest za dużo suflerów i inspicjentów, a wszyscy starają się mu podpowiadać, to wyreżyserowanie autorskiego spektaklu staje się niemożliwe. Tak się uczyłem swojego warsztatu zawodowego w szkole Stanisławskiego. Muszę jasno wiedzieć, za co odpowiadam i co w tej robocie zależy ode mnie. Dotrzymali obietnicy. Szlifuję to przedstawienie 13. sezon.

Nadal czuje się pan reżyserem?

- Raczej twórcą. Lubię zaangażować się w ciekawe projekty biznesowe. Przykładem może być wieloletnia współpraca z Teatrem Roma. Nie tylko sponsorujemy, ale i współprodukujemy ich przedstawienia: "Taniec wampirów", "Upiór w operze" czy teraz "Les Misérables". Dzięki temu na polskiej scenie na stałe zagościł praktycznie wcześniej nieznany gatunek teatru, jakim jest musical. Pomagaliśmy też Pantomimie Olsztyńskiej, Nowemu w Poznaniu, Dramatycznemu, Ateneum czy Operze Kameralnej w Warszawie.

W Kazimierzu i Janowcu nad Wisłą współtworzymy od samego początku Festiwal Filmu i Sztuki "Dwa Brzegi". Chcemy tworzyć miejsca, do których warto zaprosić naszych klientów, kontrahentów i przyjaciół.

Od trzech lat próbujemy też pomóc legendarnemu polskiemu klubowi piłkarskiemu Górnik Zabrze. I nie chwaląc się, to my pierwsi poznaliśmy się też na talencie Roberta Kubicy i wspieraliśmy go w początkowej fazie kariery. Ale jeszcze zanim poznaliśmy Roberta, razem z ówczesnymi prezesami BMW i Hewlett-Packarda w Polsce stworzyliśmy konsorcjum, które wprowadziło na stałe Formułę 1 do telewizji. Nie mogliśmy się nadziwić, że Polska jest jedynym krajem w Europie, który jej nie transmituje. Żadna stacja nie chciała się tego podjąć, bo to za duży koszt. A właściciel praw do transmisji z kolei stawiał warunek, że musi być to telewizja niekodowana, ogólnodostępna. Ryzyko podjął Zygmunt Solorz i jego TV 4. Dziś już nikt sobie nie wyobraża, że mogłoby nie być transmisji z wyścigów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji