Artykuły

Reżyserki nie potrzebują parytetów

Teatr Stara Prochoffnia organizuje ostatnio "Kobiece weekendy", Teatr Wielki w Poznaniu zapowiedział, że w 2011 roku wszystkie premiery poświęcone będą kobietom i będzie to rok "heroin operowych". To one rządzą na wydziałach reżyserii i krajowych scenach- pisze Paweł Sztarbowski w Metrze.

Kobiety lepiej niż mężczyźni opowiadają w teatrze prawdę o życiu w Polsce. "Reżyserka to taka baba z wąsami" - mawiają złośliwi. Czasem jeszcze, że reżyserka to tak naprawdę pomieszczenie wyposażone w odpowiednie urządzenia techniczne do opracowywania audycji i nagrań. Jak je zatem nazywać? Kobieta-reżyser? Przecież to brzmi jak z materiału o przodowniczkach pracy! Albo i gorzej, bo nawet o murarkach, spawaczkach czy górniczkach pisano w żeńskich formach.

Wszystkie te uprzedzenia i epitety nie zmienią jednak faktu, że mimo braku parytetu jest ich coraz więcej, mają silną pozycję zawodową i przez teatr mówią o sprawach, które je bolą. Odróżnia je to od reżyserek teatralnych starszych pokoleń, nawet tych, które swego czasu sporo namieszały w teatrach, m.in. Krystyny Skuszanki, Lidii Zamkow, Krystyny Meissner czy Izabelli Cywińskiej. Dla nich tematy kobiece po prostu nie istniały, gdyż ważniejszy był uniwersalny wydźwięk.

Demokratycznie uwolnione

Po 1989 roku można już było mówić głośno o problemach związanych z dyskryminacją i wykluczeniami. Pokazywane bez uprzedzeń kobiety stały się bohaterkami wielu głośnych spektakli Anny Augustynowicz, Agnieszki Glińskiej, a potem Aldony Figury czy Mai Kleczewskiej. To one zaczęły walczyć o język sceniczny, który pozwoliłby pokazywać kobiety inaczej niż tylko obiekt męskich pragnień, dotrzeć do tego, co naprawdę czują i jakie są ich potrzeby. Ich coraz silniejsza pozycja w życiu teatralnym, potwierdzana wielokrotnie prestiżowymi nagrodami, rozpoczęła pochód w niszczeniu mitów, że reżyseria to nie zawód dla kobiet. Dziś na wydziałach reżyserii przeważają kobiety.

Aleksandra Konieczna, aktorka sporadycznie zajmująca się reżyserią, powiedziała kiedyś, że niedługo to będzie zawód całkowicie sfeminizowany, jak sądownictwo rodzinne. Czy rzeczywiście nadeszły świetlane czasy, gdy reżyserki nie muszą już spotykać się ze złośliwościami dotyczącymi własnej obecności w zawodzie? Co je do wyboru takiego zajęcia popchnęło? Zadałem te pytania Natalii Korczakowskiej, Agnieszce Olsten, Annie Smolar i Monice Strzępce - czterem reżyserkom, które mają już na koncie ważne, ciekawe spektakle, mimo że w zawodzie są zaledwie od kilku lat. Oryginalna wyobraźnia każdej z nich wskazuje, że niedługo to one będą nadawać ton w polskim teatrze.

Chłopi to nie debile

Monika Strzępka od razu po studiach w warszawskiej Akademii Teatralnej krążyła między Czeskim Cieszynem a Gdańskiem, zahaczając o Bydgoszcz, Jelenią Górę i Kielce, gdzie w końcu dyrektor nie dopuścił do premiery, bo przeraziła go zbyt odważna stylistyka spektaklu. Od 2007 roku reżyserka stale współpracuje z dramatopisarzem Pawłem Demirskim. Stanowią duet i w pracy, i w życiu. Tak się złożyło, że pracują głównie w teatrach na Dolnym Śląsku. Dwa ostatnie spektakle - "Niech żyje wojna!!!" i "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" - powstały w Wałbrzychu. Ale Strzępka wkurza się, gdy pytam ją o pracę na prowincji. - A czemu nie zadasz mi pytania: dlaczego reżyseruję w Wałbrzychu, jednym z najciekawszych miejsc na teatralnej mapie Polski, z jednym z najlepszych zespołów aktorskich? - pyta artystka.

Pochodząca spod Tarnowa Strzępka zastrzega, że nie chce wpisywać się w narracje typu: "Z Mławy do Warszawy". Byłoby nie na miejscu, gdyby pierwsza demistyfikatorka polskiego teatru nagle chciała snuć wokół siebie legendę. A z drugiej strony, nie byłoby jej teatru - jawnie tandetnego, odpustowego, obśmiewającego sztuczną elegancję, gdyby nie jej pochodzenie.

- Nie mogę tego zignorować, nie chcę. Jestem chłopką i już! Mam obowiązki wobec klasy, z której się wywodzę. Jej przedstawiciele byli dość specyficznie ujmowani w kulturze - jako głupki, kretyni, debile - mówi Strzępka. To właśnie w dużej mierze bohaterom chłopskim poświęcony jest spektakl "Niech żyje wojna!!!" na podstawie "Czterech pancernych i psa". - Kiedy oglądaliśmy z Demirskim serial, zupełnie inne sprawy zwracały naszą uwagę. Wychowaliśmy się w różnych środowiskach. Mnie byli najbliżsi bohaterowie proletariaccy i musiał im dać głos - dodaje Strzępka.

Buddyjski spokój

Z niewielkiej małopolskiej miejscowości pochodzi również Agnieszka Olsten, która studiowała ze Strzępką na jednym roku. - Wychowałam się w miłej krainie na skraju Puszczy Niepołomickiej, gdzie ludzie mają ładne domki z ogródkami, z niezmieniającymi się sąsiadami, którzy myślą tak samo i mają takie same firanki w oknach. Wszyscy są oczywiście dobrymi ludźmi i walczą tylko o to, żeby usztywnić pejzaż, żeby nie pojawił się żaden "inny" element. Szkoła i kościół bardzo w tym pomagają - dość ironicznie opowiada Olsten. - Potem uczyłam się w Żeńskim Liceum Sióstr Prezentek w Krakowie, jak kochać Boga, Ojczyznę i Kulturę. Trzymam się jeszcze tego trzeciego - dodaje.

Trudno chyba jednak wyobrazić sobie bardziej skrajne stylistyki. Spokojne, wyciszone światy tworzone przez Olsten. Krzykliwe, jawnie wulgarne spektakle Strzępki. Z czego to wynika? Z praktykowania Buddyzmu Diamentowej Drogi przez Olsten? Ona sama zaprzecza. - Metody, które przekazał Budda 2500 lat temu, służą osiągnięciu Oświecenia dla pożytku innych istot, a nie kreowaniu takiej czy innej rzeczywistości teatralnej. Czytałam nawet gdzieś, że Budda odradzał swoim uczniom uczestniczenie w widowiskach teatralnych - mówi. Jednak medytacyjny rytm "LINCZU" lub "Samsary Disco" z Teatru Polskiego we Wrocławiu czy poetycka zmysłowość "Otella" w Teatrze Narodowym - do wschodnich fascynacji odsyłają. Przeliczy się jednak ten, kto uwierzy, że autorka, która za tymi obrazami stoi, jest równie chimeryczna i niezdecydowana. W końcu to o niej aktor Mariusz Bonaszewski powiedział, że nie wie, "czy to jest kobieta czy mężczyzna", twierdząc, że czasem rodzi się w niej facet, który chce robić wszystko po swojemu.

Reżyserować jak facet

- Ostatnio aktor, z którym miałam okazję pracować, powiedział mi, że na szczęście reżyseruję jak facet, bo z kobietami zazwyczaj nie da się pracować. Ja na to odpowiedziałam, że moim zdaniem pracuję właśnie jak kobieta i może właśnie to mu się tak podoba? Coś zamruczał i odszedł - podśmiewa się Anna Smolar. Natalia Korczakowska opowiada, że w pracy często zdarzały jej się uwagi, że jest facetem. - To zawsze było dla mnie niezręczne: strasznie lubię być kobietą - komentuje.

Smolar wychowała się we Francji. Jako córka opozycjonisty Aleksandra Smolara od najmłodszych lat miała kontakt z elitą intelektualną, która musiała opuścić kraj. Ale twierdzi, że paradoksalnie przez wiele lat odcinała się od tematów związanych z emigracją rodziców i wydarzeniami politycznymi w Polsce.

Dopiero, gdy kilka lat temu wróciła do Polski, zaczęła angażować się w tutejszą rzeczywistość. Zresztą to rozdwojenie znakomicie widać w jej spektaklach, które rozchodzą się na dwie drogi. Z jednej strony podejmuje tematy intymne, osobiste, związane z rodziną, jak w "Zamianie" w Teatrze Śląskim, czy współreżyserowanych z Agnieszką Holland "Aktorach prowincjonalnych" w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Ale coraz mocniej w jej teatrze ujawnia się pierwiastek polityczny, jak choćby w opowieści o obrończyni praw człowieka Aung San Suu Kyi, zrealizowana w Teatrze Polonia, czy w spektaklu "Maestro" w Laboratorium Dramatu, gdzie najbardziej zainteresowała ją postać Eleonory, która zdecydowała się na emigrację w 1968 roku, gdy odkryła swoje żydowskie korzenie.

Z domu teatr

Wybory rodziców mocno wpłynęły również na Korczakowską, która urodziła się w rodzinie artystycznej. Jej ojciec jest autorem tekstów piosenek, a mama teatrologiem. - Rodzice wychowali mnie w miłości do sztuki i w braku miłości do pieniędzy. Obydwie te sprawy mszczą się teraz na mnie. Potrafię bardzo dużo ryzykować dla teatru, a zupełnie nie umiem oszczędzać - mówi Korczakowska. Jej erudycyjne, pełne filozoficznych odniesień spektakle dają dość mało materiału do osobistych wycieczek. Zajmowała się już kwestią terroryzmu w "Śmierci Człowieka-Wiewiórki", problemem kary śmierci w "Elektrze", nierównością praw i uchodźstwem w "Pasażerce". Jej spektakle zwykle pełne są odniesień do współczesnej władzy mediów i tego, jak wpływają one na nasze życie. Próbuje podejmować tematy, które w danym momencie są w centrum zainteresowań współczesnej humanistyki.

Reżyserka nie powinna przeklinać

- Teatr ma w sobie coś z miejsca egzekucji - w jednym z wywiadów trafiam na takie zdanie Korczakowskiej. Aż trudno uwierzyć, że ta drobniutka dziewczyna była w stanie coś takiego powiedzieć. I tu widzę, jak sam wpadam w pułapkę szowinistycznej kalki. Trudno przed tym uciec. Właściwie każda z nich zetknęła się z szowinistycznymi komentarzami ze strony mężczyzn "przy władzy". I pewnie te stereotypy wywołują moje zdziwienie, gdy słyszę, że Korczakowska na jedną z pierwszych prób "Śmierci Człowieka-Wiewiórki" dała aktorom do zabawy pistolet. Prawdziwy! Choć zabezpieczony i z pustym magazynkiem. Zadanie polegało na tym, by wyobrazić sobie, że za drzwiami jest osoba, którą trzeba zabić, gdy tylko wejdzie do pokoju.

W podobny sposób moje uprzedzenia ujawniają się, gdy pytam Monikę Strzępkę, czy to prawda, że strasznie klnie na próbach. - Jak Dejmek mówił do aktora: "dupa jest od srania, a aktor od grania" to był wielki, a jak reżyserka przeklina, to jest wulgarna albo ewentualnie ma jaja. Ale jeżeli przeklinam, a jestem kobietą, to może reżyseruję jednak jak kobieta? Nie chce mi się po raz kolejny tłumaczyć, dlaczego używam przekleństw. Pierdolone przeklinanie! Nie ma, kurwa, lepszych tematów w teatrze? - irytuje się do tego stopnia, że już sam nie wiem, czy udała mi się prowokacja z zadaniem jej tego pytania, czy może rzeczywiście jestem podłym szowinistą. - Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieją pewne modele zachowań przypisywane mężczyznom i kobietom, powszechnie akceptowane i bezrefleksyjnie reprodukowane przez media. Ale wydaje mi się, że społeczeństwo jest zupełnie gdzie indziej niż to sobie wyobrażają panie redaktorki z Woronicza - dorzuca zirytowana.

Cesarskie cięcie w teatrze

Strzępkę interesuje teatr polityczny. Ale zastrzega, że nie chodzi o bieżącą satyrę czy aluzję polityczną, ale o rzeczywistość społeczną. - Nie uznaję za artystów ludzi, którzy konserwują wartości przypisane dominującej ideologii. Artysta nie zgadza się na istniejący kształt rzeczywistości i to jest dla niego punkt wyjścia do działania - dodaje.

Zresztą życie samo zmusza do takiej postawy. Strzępka z Demirskim planują zrealizować w Chorzowie spektakl "Położnice Szpitala św. Zofii" - operetkę dziejącą się na oddziale położniczym. Pomysł pojawił się ponad rok temu, po narodzinach ich syna. - Poród miał skomplikowany przebieg i spędziliśmy w szpitalu ponad dwa tygodnie. Dziecko przeżyło, ale długo nie było jasne, w jakim jest stanie. I pomiędzy przygotowaniami do wychowywania - być może - niepełnosprawnego dziecka, a oczekiwaniem na wyniki kolejnych badań, postanowiliśmy, że przyjrzymy się krytycznie akcji "Rodzić po ludzku". Miejsca w rankingach szpitale zdobywają dzięki wynikom statystycznym. Na przykład: im mniej cesarek - tym bardziej "po ludzku". Efekt tego wyścigu jest taki, że szpitale które plasują się na najwyższych pozycjach, mają najwięcej procesów o błąd w sztuce lekarskiej. Bo tych cesarek nie wykonuje się nawet w przypadku najwyższej konieczności. Poza tym "W bólach rodzić będziesz" jest oficjalną polityką Ministerstwa Zdrowia. To jest absolutnie skandaliczne, że rodzące kobiety nie otrzymują refundowanego znieczulenia. Jestem przekonana, że gdyby mężczyźni rodzili dzieci, sprawa znieczulenia byłaby tak oczywista, jak równy dostęp do RMF FM - opowiada wściekła Strzępka.

Życie na warsztacie

Właściwie każda z nich podkreśla, że powody, dla których wybrała zawód reżyserki były zupełnie inne niż te, które popychają je do wykonywania go dzisiaj. Korczakowska przyznaje, że nie miała lepszego pomysłu na siebie. Była po szkole muzycznej, miała epizod w Akademii Sztuk Pięknych, pisała teksty piosenek - wszystkie rzeczy związane ze sztuką, ale nie umiała z nich wybrać. I pojawił się teatr! Bo dzięki niemu można połączyć te wszystkie pasje. - Rzeczywistość jest ciągle niewystarczająca i zaskakująca. Do teatru ciągnie człowieka złudzenie, że można ją wziąć na warsztat, bezkarnie - mówi.

Jedna rzecz je łączy - nienawiść do teatru schlebiającego niskim gustom. - Artystyczne wzloty! Piękny świat sztuki! To jest język, w którym się nie poruszam, bo to język mieszczańskiego wyobrażenia o teatrze, powstały wskutek uzurpacji sztuki przez kulturę mieszczańską, dla której dobry smak i zdrowy rozsądek to kategorie podstawowe i jedyne - komentuje swoje wybory Monika Strzępka.

Nie karmię neuroz

Reżyserowanie w teatrze to praca, która bez pełnego oddania nie przynosi ani satysfakcji, ani większych efektów. Warunek konieczny to dobra komunikacja między artystami. Nie zawsze jednak dobre relacje osobiste przekładają się na jakość projektu. - Przy okazji pewnego trudnego i niedokończonego projektu zrozumiałam, jak bardzo bliskość z aktorami potrafi być myląca. Daje złudne poczucie porozumienia, siedzimy razem po próbach, idziemy na piwo i rozmawiamy o życiu, co nie oznacza, że budujemy porozumienie artystyczne - zwierza się Smolar.

Dlatego wszystko jest kwestią odpowiedzialnych decyzji. Czasem trzymanie wzajemnych relacji w rygorach profesjonalizmu pozwala na większą odwagę w pracy. - Staram się, aby osoby, które zabieram na salę prób, były dojrzałe. W teatrze jest aż nadto emocji i ważne, żeby moi współpracownicy nie wprowadzali dodatkowego syfu. Wszyscy mąciciele, plotkarze, typy agresywne, dla których pożywką jest konflikt i chore ego raczej nie będą się dobrze czuły w moim towarzystwie. Mogą nawet zdechnąć z głodu, bo w trakcie prób nie lubię zajmować się karmieniem neuroz - opowiada Olsten. Wtóruje jej Korczakowska, która twierdzi, że w każdym dobrym teatrze potrzebny jest element wiary widzów, ale przede wszystkim aktorów w przedstawiany świat.

- Jeszcze przed maturą zebrałam kolegów z kółka teatralnego i wystawiliśmy "Nie wolno igrać z ogniem" Strindberga. Jeden z pomysłów polegał na tym, że miał pobudzać zmysły widzów; na scenie było zaznaczone mieszkanie, a na widowni chciałam stworzyć wrażenie ogrodu. W dniu premiery rozrzuciliśmy po całej widowni liście zebrane w ogrodzie obok szkoły. W jednej ze scen aktorzy się całowali między rzędami widzów. Liście pięknie pachniały i panowała niesamowita cisza. To są takie chwile, które uzależniają od teatru.

Na zdjęciu: Monika Strzępka, Agnieszka Olsten, Natalia Korczakowska, Anna Smolar.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji