Artykuły

Czy piosenki da się śpiewać... (fragm.)

Nie wiem, czy zauważyli Państwo, że obecne "przebojowe" piosenki zatraciły jedną ze swych podsta­wowych funkcji: nadają się (a i to nie wszyst­kie!) do słuchania, natomiast nie można ich sobie prywatnie, w domu, pośpiewać. Nucili­śmy kiedyś piosenki Santor lub Czerwonych Gitar i robiło się nam przyjemniej na duszy, natomiast wątpię, czy znajdzie się ktoś, kto przy domowej robocie podśpiewuje sobie przeboje Various Manx, Republiki bądź Edyty Bartosiewicz. Byłoby mu ciężko, ponieważ dzisiejszy, współczesny przebój to już nie tylko melo­dia i tekst. To w znacznej mierze pomysł aranżacyjny, to efekty brzmie­niowe, jakie można osiągnąć na nowoczesnej aparaturze nagrywającej, krótko mówiąc - to nierozłączna całość kompozycji i jej dźwiękowej re­alizacji. Jeśli odejmie się z tego choćby jedną cegiełkę, muzyczny gmach może runąć albo co najmniej mocno się pochylić.

Podobnie jest obecnie z musicalami. Ich siłą nie bywa już sama muzyka - niczym w operze, i nie samo słowo - jak w dramacie, lecz w rów­nej mierze pomysł na maksymalnie atrakcyjny, interesujący, efektowny spektakl. Stąd wielu producentów dzisiejszych musicali najchętniej - lub nawet: wyłącznie - odstępuje licencje na całość. Wolno je wysta­wiać, ale tylko w precyzyjnie pomyślanej premierowej inscenizacji: w takiej samej scenografii, takiej samej choreografii, z tymi samymi efektami świetlnymi, itd., itd. To i źle, i dobrze. Z jednej strony bowiem ogranicza inwencję ekipy zamierzającej musical zagrać, z drugiej jednak gwarantuje, że otrzymamy istotnie to, co wymyślili jego twórcy i czemu musical zawdzięcza swoją karierę.

Myślałem nad tym, oglądając "Evitę" Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice'a, przywiezioną do Warszawy przez Teatr Rozrywki z Chorzowa. Ta inscenizacja jest polską prapremierą musicalu o Ewie Peron; nieco spóźnioną, bo przypomina­jącą "Evitę" w szesnaście lat po jej lon­dyńskiej premierze, ale - jak się to mówi - lepiej późno niż nigdy. Znacznie dłużej czekały przecież na swe polskie wersje "West Side Story", "Kabaret", a nawet "Skrzypek na dachu", dobrze więc, że wreszcie i "Evitą" wypełniono kolejną lukę w repertuarze naszych teatrów muzycznych.

"Evita" to musical bardzo sławny, oba­wiam się jednak, że wielu widzów po obej­rzeniu chorzowskiego przedstawienia (w inscenizacji i reżyserii Marcela Kochańczyka) mogło zdziwić się, czemu właściwie zawdzięcza tak znaczny sukces i rozgłos. Istotnie, muzyka nie jest tu na tyle warto­ściowa, by to w pełni uzasadniała. Wspar­ta na jednym wielkim przeboju ("Don't Cry for Me, Argentina") i bodaj jeszcze jednej tylko, bardzo pięknej piosence ("Another Suitcase in Another Hall"), w gruncie rzeczy jest już odrobinę zwietrzała. Libretto? Ma wspaniały temat i doskonały pomysł konstrukcyjny, nato­miast jego poziom literacki zaginął w bar­dzo - moim zdaniem - prymitywnym pol­skim przekładzie. A zatem?

Zatem problem tkwi w tym, że obejrzeliśmy całkiem inną "Evitę" niż tę, którą zna Londyn i Nowy Jork. Podstawowym walorem tamtych była przede wszystkim wspaniała premierowa inscenizacja Harolda Prince'a. Z ogromnym ekranem, niezmiernie ważnym elementem przedstawienia, na nim bowiem stare kroniki filmowe ilustrowały to, o czym śpiewano na scenie (przez co zyskano całkiem nową jakość, co można by określić jako "musical faktu"), z brawurową, szalenie efektowną choreografią, ze świetną scenografią i kostiumami, z gwiazdą w każdej z trzech głównych ról... Dopiero ta całość wywierała wrażenie, intrygowała i zachwycała. Doskonale rozu­miem, że niektóre z tych elementów są poza zasięgiem naszych teatrów, choćby ze względów finansowych, niemniej zubożyło to nieco "Evitę", a nawet po trosze zmieniło jej charakter. To natomiast, czego żal, a co można było i u nas zrealizować, to ciekawiej ukształtować rolę Che Guevary - drugiej, obok Evity, ważnej postaci musicalu. Guevara (któ­ry notabene nigdy w życiu nie spotkał się z Ewą Peron) jest nie tylko komentatorem i - w pewnym stopniu - narratorem akcji. Jest przede wszystkim "sumieniem" Evity, jej antagonistą mającym w umyśle widza rozbudzić wątpliwości, jaka naprawdę była Ewa Peron. Czy "świętą", za jaką uważał ją lud, czy rozpaloną ambicjami, sprytną, żądną władzy, charyzmatyczną kobietą? Bo przecież do dziś trwają spory o to, jak oce­nić tę niezwykłą osobowość - ubogą dziewczynę z argentyńskich pampasów, która przeistoczyła się w pierwszą damę kraju, wielbioną przez miliony, sprawującą rząd argentyńskich dusz. Zmarła, mając zaledwie 33 lata, co jeszcze bardziej wzmogło jej legendę.

Rola Che jest więc w musicalu ogrom­na. Tymczasem tutaj, również owiany legendą, rewolucjonista bardziej niż Guevare przypomina kogoś w typie... Kazika Staszewskiego, skądinąd w do­skonałej interpretacji Michała Bajora, nie odpowiadającego przecież za takie ustawienie postaci przez reżysera ani za przekład niewolny od slangu rodem z Pragi - czego dowodem choćby długi song o "szmalu" - i od bezsensownych, dawno wyeksploatowanych dowcipasów typu: "nie chcę, ale muszę".

Natomiast niewątpliwym wielkim plu­sem chorzowskiej "Evity" jest świetna Maria Meyer w roli tytułowej. Znakomi­ta wokalnie i aktorsko, jest gwiazdą, dla której warto przedstawienie obejrzeć. A zresztą w ogóle to ta "Evita", przy wszelkich swoich ułomnościach, była czymś ważnym i ożywczym na warszaw­skich scenach, gdzie dzieje się teraz nie­wiele, a takich ambicji, jakie ma Cho­rzów - by mierzyć się z najtrudniejszym, by szukać czegoś nowego i nie tkwić w marazmie - w warszawskich teatrach ostatnio wręcz nie dostrzegam wcale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji