Artykuły

Warszawa. W Teatrze Polskim bez zmian

W Teatrze Polskim - zdaniem części krytyki, ale też sejmikowego kierownictwa - do tej pory panował marazm. Jak w takim razie nazwać to, co dzieje się tu obecnie? - zastanawia się Aleksandra Rembowska w Gazecie Wyborczej Stołecznej.

Misja Andrzeja Seweryna, który miał być Kazimierzem Odnowicielem Teatru Polskiego w Warszawie, okazała się na razie jedynie snem o potędze. Repertuarowe plany ogłoszone na wiosnę przez nowego szefa podczas konferencji prasowej zdawały się tak bogate i ambitne, że obdzielić mógłby nimi nie jedną, ale kilka scen. Bo oprócz zapowiedzi licznych nazwisk polskich i zagranicznych artystów wystawiających rodzimą i światową klasykę oraz dziesięciu domówionych premier zamierzano powołać Studium Aktorskie, wprawić w ruch scenę objazdową, uczynić ze sceny przy Karasia miejsce prezentacji najlepszych przedstawień z całej Polski. By nie wspomnieć o wieczorach poetyckich, dyskusjach itp.

Obietnice, jak wiadomo, stały się niemożliwe do spełniania, gdyż Andrzej Seweryn dla swojego programu nie znalazł pokrycia finansowego ze strony Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego, w którego to gestii teatr pozostaje. Wydaje się, że winę ponosi nieodpowiedzialny w swych decyzjach sejmik mazowiecki z marszałkiem Adamem Struzikiem na czele. Ale też pytania rodzi łatwowierność mianowanego a niedoszłego dyrektora, który składał przedwczesne deklaracje pozbawione urzędowych pieczęci i finansowego zaplecza, ściągając do Warszawy na castingi i próby ekipy z Białorusi, Estonii i Francji (m.in. do "Cyda"). Na poczet przyszłych produkcji wydano już pieniądze.

Rękami pełniącego od lutego 2010 roku obowiązki dyrektora TP Marka Szyjki w marcu, kwietniu i maju nowa dyrekcja rozpędziła (w sposób pozostawiający wiele do życzenia, by wspomnieć choćby o zwolnieniu w trakcie prób blisko połowy z 15-osobowej obsady przygotowującej "Pinokia") znaczną część dotychczasowego zespołu artystycznego i administracyjnego, po to by móc budować od początku. Działaniom tym przyświecały zarówno inna od zastanej, co zrozumiałe, wizja teatru, jak też gwałtownie czynione oszczędności. Niejakie zdumienie może budzić zakończenie sezonu już w maju - pod pretekstem planowanego remontu (przeprowadzonego de facto na przełomie czerwca i lipca) oraz niskiej frekwencji, mimo że dopiero co odbyła się premiera wspomnianego spektaklu cieszącego się zainteresowaniem widzów i poparciem prasy. Zaskoczenie też spowodowała tymczasowa zmiana funkcji placówki, znanej do tej pory jako miejsca do grania, na "stylowy salon do wynajęcia" - zarządzeniem dyrektora Szyjki. A wszystko po to, by, jak tłumaczono aktorom i pracownikom Polskiego, ratować teatr przed finansową klęską.

Zdaniem części krytyki, ale też sejmikowego kierownictwa, w Teatrze Polskim do tej pory panował marazm. Władze województwa, kierując się bodaj bardziej jednak interesem politycznym niż jakimkolwiek innym, pragnęły poprawić nie tyle, jak się wydaje, wizerunek teatru, ile własny (zwłaszcza przed wyborami), podpierając się efektownym nazwiskiem światowej sławy aktora. Przemawia za tą tezą choćby to, iż działalność artystyczna poprzedniej dyrekcji TP znana była urzędnikom raczej z raportów i wykazów niż bezpośredniego odbioru.

Andrzejowi Sewerynowi powierzono zadanie wyciągnięcia Teatru Polskiego z "czarnej dziury" (określenie to pada w wywiadzie "Gazety" z A.S. "Jestem gotowy", 30.04.2010 ) - przede wszystkim artystycznej, ale nie tylko, o czym świadczą - przecież chyba nie samowolne? - poczynania Marka Szyjki. Tymczasem sam aktor dał się wciągnąć w pułapkę i kosztowną grę, której ceną stało się ryzyko utraty wiarygodności.

A czym była owa "czarna dziura"? Teatr przez dziesięć ostatnich lat dyrekcji Jarosława Kiliana spełniał postulat teatru dla ludzi - sceny popularnej. Opierając się często negatywnym, choć warto przypomnieć też entuzjastyczne relacje ze spektakli recenzenta "Rzeczpospolitej" czy rankingi miesięcznika "Teatr", w których w dorocznej ankiecie "Najlepsi, najlepszy, najlepsza " teatrolodzy doceniali scenografie Adama i Jarosława Kilianów do "Don Juana" Moliera, "Przygód Sindbada Żeglarza" Leśmiana, "Balladyny" Słowackiego w reżyserii Kiliana, muzykę Grzegorza Turnaua, debiuty młodych aktorów, inscenizacje "Pastorałki" Schillera/Kiliana, "Nonduma" Amejko/Kruszczyńskiego, "Wujaszka Wani" Czechowa/Filsztyńskiego, dyrektor artystyczny realizował własne widzenie teatru, z różnym rzecz jasna powodzeniem, lecz konsekwentnie. Niezależnie od mód i aktualnych nastrojów. A przy tym wypełniał misję edukacyjno-kulturalną, wystawiając klasyczny dramat polski i obcy. Jego teatr nie gonił za szarą rzeczywistością, zastępując ją światem poetyckim, utopijnym, niekiedy baśniowym - zawsze lepszym od tego za oknem. Perspektywa być może dyskusyjna, lecz nie do pominięcia. Spotkania "Teatr jest światem" (ponad 70 wieczorów), których gośćmi bywali m.in.: Peter Brook, Andrzej Wajda, Gustaw Holoubek, Zbigniew Zapasiewicz, Józef Szajna, a także Teatr Pieśń Kozła, Polski Teatr Tańca, organizowane wspólnie przez wiele lat z redakcją "Teatru", wspierane hojnie i bez zastrzeżeń przez sejmik cieszyły się uznaniem i frekwencją jako forum wymiany poglądów.

Zarzuty, że reżyser/dyrektor sam robi teatr dla dzieci, odpierała za niego często publiczność w różnym wieku, zapełniając, bagatela, prawie 800-osobową widownię przedstawień granych po kilkaset razy ("Zielona Gęś" Gałczyńskiego, "Sen nocy letniej" Szekspira, "Pastorałka"). Może ci właśnie pogardzani przez niektórych krytyków widzowie w ucieczce od prawdziwego życia potrzebowali fantastycznych, barwnych obrazów powstałych nieraz z inspiracji sztuką ludową i naiwną?

Nie postawiły sobie, jak się zdaje, tego właśnie pytania sejmikowe władze. Z jednej strony narzekając na brak środków, z drugiej - stawiając nową scenę i jednocześnie za dobrą monetę przyjmując to, że z budżetu pokrywa się jedynie stałe, choć wcale niemałe koszty utrzymania teatru i że kasowe wpływy w przypadku większości granych na dużej scenie sztuk każdego wieczoru dalece przekraczają koszty eksploatacji danego przedstawienia. I tak np. dla "Balladyny" przychód z jednego tylko granego w grudniu 2009 roku spektaklu wyniósł 18 tys. zł (honoraria aktorów i muzyków - ok. 7 tys.), z kolei dla "Pastorałki" jednorazowy wpływ w tym samym miesiącu to grubo ponad 18 tys. (honoraria dla zespołu w liczbie 46 aktorów plus statyści i orkiestry - ok. 10 tys.), zaś dla "Opowieści zimowej" Szekspira przychód sylwestrowy osiągnął wysokość blisko 75 tys. zł (honoraria aktorów - ok. 7 tys.). Dla przykładu całościowe wpływy za grudzień 2009 roku to kwota ponad 408 tys. Teatr nie miał długów, a za zarobione pieniądze można było realizować kolejne premiery. Dzięki tym właśnie funduszom w ostatnim sezonie zrobiono dwie sztuki na dużej scenie i w ciągu zaledwie siedmiu miesięcy od czasu otwarcia nowoczesnego budynku sceny kameralnej przy ul. Sewerynów - pięć nowych spektakli.

Potrzeba zmian okazała się jednak nieunikniona. Jaki jest dziś ich bilans? To dopiero prawdziwie czarna otchłań. Stary repertuar teatru praktycznie nie istnieje, bo też prawie nie ma już zespołu, który go tworzył. O nowym na razie można tylko pomarzyć. A zbudowanie wszystkiego od zera przez Andrzeja Seweryna (zawiesił on tymczasem przyjęcie swojej dyrekcji), począwszy od stycznia 2011 roku, czyli w połowie sezonu, wydaje się zgoła pobożnym życzeniem. Tzw. okres przejściowy, w oczekiwaniu na noworoczny cud finansowy, jest niczym innym, jak powolnym umieraniem w aurze absurdu. Wystarczy spojrzeć na afisz, by przekonać się, że według obecnego kierownictwa (p.o. dyrektor Jarosław Gajewski i konsultant ds. ekonomiczno-administracyjnych Marek Szyjko) bardziej opłaca się nie grać, niż grać. We wrześniu na obu scenach odbyło się tylko siedem przedstawień, na październik zaplanowano 15. Podczas gdy jeszcze w grudniu 2009 roku na obu scenach zagrano 36 spektakli, zaś w styczniu 2010 roku - 38.

To, czego jesteśmy dziś świadkami, nosi znamiona iście polskich, nomen omen, zachowań. Nie dotrzymuje się umowy, w wyniku nieodpowiedzialności naraża innych na śmieszność. Mierzy się siły na zamiary, a nie zamiary według sił. A przy tym niszczy się to, co było - bez namysłu i wyobraźni, wykazując niegospodarność. Scenografie Adama Kiliana, jednego z największych współczesnych malarzy sceny, więdną w magazynach. Zmiany na lepsze, bo te na gorsze już znamy, wciąż pozostają w sferze efemerycznej przyszłości.

***

Aleksandra Rembowska - krytyk teatralna, przez kilkanaście lat redaktor miesięcznika "Teatr", a następnie redaktor naczelna "Le Theatre en Pologne",obecnie wykładowca Uniwersytetu Muzycznego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji