Artykuły

Noga pani Greti

Berta, Carla i Meggie są młodymi, pięknymi dziewczynami, pracującymi jako pielęgniarki w domu starców. To nie jest miejsce dla nich - nie mają w sobie krzty poświęcenia, współczucia, zrozumienia dla wiekowych pensjonariuszy. One chciałyby być kimś innym i gdzie indziej, mają własne wizje wspaniałego życia i błyszczącego świata, który je doceni i obdarzy podziwem; takiego świata, jaki widuje się w hollywoodzkich filmach. Tymczasem muszą zajmować się sklerotycznymi staruchami w domu przesiąkniętym zapachem moczu.

Ale skoro już się tu znalazły, próbują sobie dać jakoś radę. Nie są przecież żadnymi eterycznymi dziewczątkami, przeciwnie - to dziewczyny mocne, wyszczekane, pełne pomysłów, a także - co same przyznają - "ostro walnięte". Jednym sposobem na przetrwanie są marzenia o innym życiu w przyszłości, tak intensywnie wyrażane, że wydają się niemal możliwe do spełnienia. Drugim sposobem, ważniejszym i możliwym do natychmiastowej realizacji, jest zmiana własnego statusu, tu i teraz - nie być służącymi, być paniami życia. I śmierci. Każdego pensjonariusza, który kończy osiemdziesiąt lat, pielęgniarki w dniu urodzin uśmiercają odpowiednim zastrzykiem, przedtem jednak charakteryzują go pieczołowicie na którąś z hollywoodzkich gwiazd. Z pani Tormann zrobią na przykład za pomocą platynowej peruki i odpowiedniego makijażu słynną seksbombę Mae West. Ten sposób jest tyleż doraźny, co metafizyczny: daje poczucie władzy nie tyle nad staruszką, ale nad wykreowanym właśnie światem, który staje się na chwilę owym światem z marzeń. Oto spędzamy ostatnią noc z Mae West, Rockiem Hudsonem, Marilyn Monroe, a perwersja i okrucieństwo tych przekształceń są tym głębsze, im głębiej angażują się w nie trzy Mojry: w istocie bowiem tylko w niewielkim stopniu chodzi o to, by uczynić śmierć staruszków wyjątkową, by w tej ostatniej chwili przywołać "wieczną młodość" gwiazd kina i pozwolić pensjonariuszom umrzeć piękniej, czyli "wykitować z fasonem". Znacznie bardziej emocjonujące jest to, że można wykreować czyjąś śmierć i że można w domu starców intensywnie przeżyć swoje Hollywood.

Sztuce i Theresii Walser daleko jednak do brutalizmu, reportażowości czy interwencyjności (zwanej społecznym zaangażowaniem) współczesnych niemieckich dramatów, prezentowanych w Teatrze Polskim w Poznaniu równolegle do premiery Córek King Konga w ramach programu Nowa Dramaturgia Niemiecka. Morderstwa popełniane na pensjonariuszach domu starców nie są dla autorki tematem sztuki (jak na przykład przemoc seksualna w rodzinie dla Thomasa Jonigka), ale wyjściową sytuacją dramaturgiczną; pozostają raczej metaforą niż faktem. Dom starców nie jest konkretnym domem starców, pielęgniarki są dziwne i pełne sprzeczności, a całej sytuacji daleko do realizmu. Nie bardzo można powiedzieć: to się zdarzyło. W tej sztuce bowiem nic nie "zdarza się", jako że zdarzenia i obrazy natychmiast odsyłają poza siebie, trzeba je brać w nawias i próbować odczytywać - właśnie jak metafory. To nie jest dramat będący głosem w dyskusji o eutanazji. To jest dramat o tym, jak próbujemy zasłaniać rzeczywistość i co z tego wynika.

W naszym świecie śmierć gości codziennie - wystarczą obrazy z wojen czy kataklizmów pokazywane w telewizyjnych wiadomościach. Ale to jest śmierć ekranowa, podlegająca prawu wielkich liczb i bezpiecznej odległości. "Bliską" śmierć i niedołężną starość kultura już dawno kazała nam zasłonić: umarłych oddajemy w ręce specjalistów; starców oddajemy do domów opieki. To, co nieestetyczne, to, co wykracza poza normę ustanowioną przez młodych i sprawnych zagarniaczy życia - powinno być zasłonięte. Jeśli norma domaga się wiecznie młodej, seksownej i modnie odzianej kobiety - spróbuj tylko być starą, zniedołężniałą babą... Zostaniesz skazana. Dlatego dom starców u Theresii Walser funkcjonuje jako znak (niezbyt, trzeba przyznać, oryginalny) odosobnienia i koniecznej zagłady. Poszczególni pensjonariusze rysowani są jako postacie jedną, dominującą cechą - samotnością (Pani Tormann), niespełnioną miłością (Pan Pott), erotycznym niezaspokojeniem (Pani Greti), splotem wszelkich możliwych chorób (Pani Albert). Zestawieni razem tworzą znak cierpiącej Starości. Młode pielęgniarki, demoniczne, pełne seksu, niosące śmierć - są jednak tylko pozornie kontrastem w tym obrazie, bo przecież cierpią podobne niespełnienia i podobnie jak starcy czują się tak bardzo nie na swoim miejscu. Ale jednak są Młode. I tylko młodość daje im przewagę i - władzę. "Jeśli istnieją różnice rasowe, to między młodymi i starymi" - mówi wprost jeden z bohaterów. Walser rysuje więc grubą linię: po jednej jej stronie są współcześni Murzyni, starcy, którym odmawiamy wszelkich praw, po drugiej uprzywilejowani młodzi. Pełne (nie do końca uświadomionej) nienawiści z powodu unurzania w starości, córki King Konga zniszczą więc pensjonariuszy, troszcząc się tylko o odpowiednio perwersyjny i silny efekt.

Choć autorka sprawnie poprowadziła sztukę, nie uniknęła przecież uproszczeń w budowaniu (istniejącej "od zawsze" i łatwo dającej się dramatyzować) relacji starzy-młodzi. Obraz staruszka, który wprawdzie sika pod siebie, gada od rzeczy, bywa nudny i uciążliwy, ale jednak ma wciąż gorące serce i duchowe potrzeby jak wszyscy (czytaj: wszyscy młodzi i sprawni), jest przecież cokolwiek banalny... Podobnie jak obraz młodych - bezwzględnych i okrutnych wobec starości. Theresia Walser nie powiedziała tu wiele nowego, a popadnięcia w stereotyp udało się jej uniknąć głównie za sprawą uniezwyklenia i skomplikowania postaci pielęgniarek, które są głównymi bohaterkami sztuki. Jednak na poznańskiej scenie Córki King Konga wybrzmiały niespodziewanym, acz teatralnie świetnym, paradoksem. Powstał on za sprawą aktorek i aktorów starszego pokolenia: Sidonii Błasińskiej, Ireny Grzonki, Jadwigi Żywczyńskiej, Henryka Abbe, Wojciecha Standełły, Edwarda Warzechy. Polega zaś na tym, że w sztuce o "ostro walniętych" pielęgniarkach to nie one, lecz pensjonariusze przyciągają uwagę i myśli widza.

Spektakl pokazywany jest w Malarni Teatru Polskiego, sali niewielkiej (choć dającej rozmaite możliwości aranżacji), w której aktor znajduje się na wyciągnięcie ręki od widza, czasem - na oddech. Tam trzeba grać z postacią w duszy, pod paznokciami, w skurczu twarzy, a często dzieje się tak, że najbardziej dojmująca staje się na tej scenie prawda ciała, fizyczności aktora. Jest w Córkach King Konga taka scena, kiedy Pani Greti (Sidonia Błasińska) podstępem zwabia w nocy do domu młodego chłopaka, Rolfiego, którego zaczepiła na przystanku. Rolfi nie ma gdzie spać, więc chętnie godzi się na wizytę pod pretekstem naprawy lampy. Pani Greti, rzecz jasna, ma nadzieję zaciągnąć go łóżka. Rolfi broni się najpierw głupią gadaniną, wreszcie z obrzydzeniem odpycha "starą inwalidkę". Orgię urządzi sobie za chwilę z Bertą i z Meggie. Berta, najbardziej rozerotyzowana z pielęgniarek, wciąż prowokująca, prawie gwałci Rolfiego, gdy tylko udaje się jej go dopaść. Meggie najpierw prowokuje chłopaka słowami, a potem nagim biustem. Ale te ostre gry już nie są w stanie przełamać wcześniejszego obrazu: sceny, w której Pani Greti siedząc w inwalidzkim wózku, prosi Rolfiego, by zdjął jej buty, a potem pończochy. Aktorzy są bardzo blisko widzów. Noga Pani Greti wyłania się powoli z pończochy. Opuchnięta, trochę zdeformowana stopa, obrzmiała kostka, łydka pokryta siatką żył. Noga Pani Greti mówi w tym spektaklu więcej, niż słowa. I młodość nie potrafi jej - teatralnie - pokonać. i I chyba też nie ma takiego zadania, przeciwnie, widzę w tym pewien reżyserski zamysł. Starsi aktorzy dają swoim postaciom znacznie więcej życia i prawdy, niż przewidziano dla nich w dramacie. Nie są obdarzeni tylko jedną cechą, nie są też grupą groteskowych staruszków (o co było łatwo). Miłość Pana Potta (Wojciech Standełło) mieni się rozmaitymi odcieniami, wzruszające kreacje stworzyli Irena Grzonka i Edward Warzecha jako Pani i Pan Albert, dogasające, lecz wciąż kochające się małżeństwo. To po ich stronie pozostały uczucia, cała gama uczuć, których próżno szukać w poprowadzonych na jednej nucie rolach pielęgniarek, wywodzących swoje działania wyłącznie z rozległych frustracji.

Teatr, jak sądzę, uczynił sztukę ciekawszą poprzez takie postawienie akcentów. Młodość na poznańskiej scenie jest bowiem przerażająco pusta i choć ima się mocnych chwytów, to ze strony widza nie zyska zrazu niczego, prócz wzruszenia ramion - bo i nie ma z nią o czym gadać. Nie gada się z pustką. A starym wciąż o coś chodzi, mają wiele do zaoferowania, chcą się komunikować. Ich uparte człowieczeństwo, choć ubrane w schorowane, odmawiające posłuszeństwa ciała - skontrastowane zostało z umysłowym ograniczeniem i duchowym ubóstwem, upostaciowanym w dynamiczne, sprężyste, młode sylwetki. Po jednej stronie stoi tu cierpienie, rozpacz, upór, miłość - wartości śmieszne i niedzisiejsze; po drugiej stronie "frustracja" i "szybki seks".

I morderstwo, oczywiście. Popełniane łatwo, celowo i z odpowiednim uzasadnieniem - bo czyż Hollywood nie daje najlepszego z możliwych uzasadnień? Więcej nawet - Hollywood pozostaje dla współczesnej Młodości jedynym punktem odniesienia, o czym przypomina groteskowo wymalowany trup Pani Tormann, odziany w brokatową suknię i spływające z obfitego biustu boa z piór.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji