Artykuły

Czas na metaforę

W dramaturgii młodych pisarzy niemieckich najbardziej przygnębia mnie banał. Nie fizjologiczny naturalizm tych penetrujących wszystkie zakamarki ludzkiej cielesności sztuk, nie zredukowana do poziomu kilku kompleksów świadomość ich głównych postaci, nawet nie naiwnie apokaliptyczna wizja przedstawionego w nich świata, ale właśnie banał, który rodzi się z - repetycji.

W szkicu poświęconym młodej dramaturgii niemieckiej cytowałem niedawno wypowiedź młodego pisarza rosyjskiego, Aleksieja Szipienki, który po przeczytaniu serii sztuk swoich niemieckich kolegów z niemałym zdziwieniem zauważył, że większość z nich kończy się samobójstwem bohatera (Lecisz-myślisz-nie ma cię? O czterech sztukach młodych dramaturgów niemieckich, Dialog 11/2000). Niepokojąca prawidłowość... Dla jednych ta "czarna seria" samobójstw (a także wykonywanych bez większej emocji zabójstw) w sztukach młodych pisarzy niemieckich będzie alarmującym znakiem społecznego, a nawet duchowego kryzysu, w jakim pogrążają się współczesne Niemcy, a wraz z nimi Europa i cały świat. Dla innych ta sama "czarna seria" to także znak kryzysu, ale... samej dramaturgii niemieckiej, która na fali wzmożonej popularności obok niewielu dzieł oryginalnych, wydaje sporo utworów wtórnych, drażniąco schematycznych.

To, co miało poruszać, wstrząsać, szarpać nerwy i serce - nudzi. Zabójstwo jak rozstanie kochanków, rozstanie kochanków jak zmiana planów na sobotni wieczór itd., aż do groteskowego odwrócenia zamierzonego efektu grozy. Obym się mylił, ale kierunek rozwoju dramaturgii niemieckiej wyznaczony np. popularnymi u nas sztukami Mariusa von Mayenburga szybko doprowadzi do kresu tejże. Chyba że zgodzimy się na taką koncepcję dramatu współczesnego, która czyni zeń tylko nieco bardziej wyrafinowaną wypowiedź reporterską. Wtedy też zarzuty nieoryginalności tematu czy schematyzmu w budowaniu postaci i świata przestaną być zarzutami, bowiem celem reportażu nie jest zaskakiwanie, komplikowanie, ale - uświadamianie i interwencja. Im częściej i dosadniej, tym lepiej, bo - skuteczniej. Inna rzecz, że także głośnym alarmem w słusznej sprawie można zanudzić, ale do tego nie wypada się przyznawać...

Nikogo więc nie powinno dziwić, że dramaturg X czy Y pisze kolejną sztukę o molestowaniu dzieci czy morderstwach nieletnich, skoro problem taki istnieje, a wypadki gwałtów czy zabójstw odnotowuje nie tylko policja, ale także - i coraz częściej - telewizja. Nie powinno dziwić przy założeniu, że dramaturg, a wraz z nim reżyser, reaguje na świat tak, jak dziennikarz, tj. opracowuje konkretny temat. W Polsce nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Tymczasem w teatrze niemieckim dramaturgia społecznej interwencji ma swoją długą tradycję i nadal jest odbierana jako repertuarowa podstawa działalności większości scen. Zapracowani urzędnicy państwowi i szefowie wielkich firm idą wieczorem do teatru, by dobrowolnie nadstawić policzek prowokującemu artyście, który bez ich pieniędzy nie wystawiłby swojej sztuki.

Inaczej dramaturg w Polsce, który przed czytelnikami i publicznością ma odsłonić nieznane obszary jednostkowej lub zbiorowej egzystencji, wydobyć nie uświadamiany dotąd mechanizm życia, dać wyraz nie nazwanemu doświadczeniu, zsyntetyzować je, umieścić w perspektywie historycznej i metafizycznej. Postulaty, jak wiemy, są bardzo ambitne, nie dziwi więc ciągłe rozczarowanie krytyków pojawiającymi się tekstami, a także brak pieniędzy na ich wystawianie. Dramaturg w Niemczech staje przed o wiele łatwiejszym zadaniem, a oczekiwania formułowane przez odbiorców piórami recenzentów także zdają się być nie tak wygórowane.

Wzorzec takich oczekiwań tworzą ostatnio entuzjaści berlińskiej Schaubuhne Thomasa Ostermeiera z samym dyrektorem tego popularnego teatru na czele. Postuluje się mianowicie bliski kontakt sceny z rzeczywistością społeczną, tak bliski, by stworzyć w teatrze iluzję uczestniczenia w życiu kloszardów, narkomanów, molestowanych dzieci itd. Napiszę sztukę o lesbijkach, będę pisał dramat o mieszkańcach blokowiska - oto punkt wyjścia tej dramaturgii. Bardzo skromny, przyznajmy. Pomijam kwestię chwytliwości niektórych tematów, chociaż sami pisarze, jak choćby Thomas Jonigk, autor demaskujących seksualną przemoc w rodzinie Sprawców, przyznają, że siedli do pisania swoich sztuk po obejrzeniu programu telewizyjnego względnie przeczytaniu prasowego raportu, co osłabia nieco postulat bliskiego kontaktu sceny z życiem...

Niemniej wierzę w bezpośrednie doświadczenie piszących, a także w szlachetność ich pobudek. Dramatopisarze niemieccy chcą opisywać świat wokół nich i czynią to, problem jedynie w tym, że każdy niemal tak samo, jakby każdy z nich był wolontariuszem tego samego towarzystwa opieki społecznej, oglądał ten sam kanał interwencyjnego reportażu w TV, czytał tę samą lewicową gazetę i jak jeden mąż stracił wiarę we wszystko, oprócz teatru... Jasne, że upraszczam, jednak coraz częściej nawiedza mnie myśl, że wolałbym nie oglądać u nas nowego dramatu polskiego, jeżeli miałaby to być teatralna replika telewizyjnego Czasu na dokument, nie mówiąc już o epigońskich kalkach dramatu niemieckiego.

A wiele wskazuje na to, że już wkrótce przyjdzie nam zmienić nasze narodowe oczekiwania wobec dramatu i dramatopisarzy. Na polskich scenach pojawiają się pierwsze rodzime sztuki interwencyjne, nowe gusta możemy także kształtować na niemieckich tekstach źródłowych, co umożliwiają nam młodzi dyrektorzy ważnych scen. Ostatnio np. w Teatrze Polskim w Poznaniu obejrzałem Córki King Konga Theresii Walser, nagradzanej młodej dramatopisarski, która do repertuaru "gorących" tematów końca lat 90. dodała życie w domu starców. Przyznaję, wobec całej serii sztuk o dojrzewających młodzieniaszkach, dramat ludzi starych w jakimś stopniu przełamuje teatralną sztampę. Problem w tym, że Walser - jak większość debiutujących niedawno dramaturgów - z trudem przekracza własną optykę trzydziestolatki. Owszem, patrzy na babcie i dziadków z empatią, dostrzega ich cechy indywidualne, potrafi z kilku motywów skonstruować postać, ale czy którakolwiek z nich łamie stereotypowe wyobrażenie ludzi młodych o pensjonariuszach domu starców? Budzą współczucie, są śmieszni, sklerotyczni, odrażający, okrutni i... już nic więcej.

Powiedzmy sobie uczciwie, gdyby nie grupa emerytowanych aktorów z Poznania, którzy w role starców weszli jak we własne (prowadzeni sprawna ręką Rafała Sabary), gorący temat społeczny Walser nie rozgrzał by nas zbytnio... Być może jednak taki właśnie był zamysł autorki: ożywić temat (i problem) wprowadzając na scenę ludzi, którzy już dawno z niej zeszli, porzucając swoje marzenia, plany, ambicje. Teraz, tu, na scenie, marzenia te, plany i dawne ambicje powracają, cóż że w zgodzie ze scenariuszem spektaklu i wyraźnym rysunkiem roli... Ten powrót starych, nieco już zapomnianych aktorów - Sidonii Błasińskiej, Ireny Grzonki, Edwarda Warzechy, Wojciecha Standełło, Henryka Abbe, Jadwigi Żywczak - zrobił na mnie zrazu większe wrażenie niż sama sztuka, która nie o starości przecież opowiada, ale przeciwnie - o młodości.

Głównymi bohaterami Córek King Konga są przecież trzy młode dziewczyny, przeniesione ze sztucznego świata reklam, top-modelek i supermarketów, w miejsce, gdzie ów świat zrzuca swoją żurnalową maskę. Istotne jednak, że Walser nie opowiada o typowym szoku pierwszych dni spędzonych w domu starców (wszechogarniający smród moczu, żenujące sceny zawiści, głucha rozpacz). Przyglądając się młodym pielęgniarkom, obserwujemy raczej trwająca nie od dziś walkę, jaką fikcja perfumowanej rzeczywistości toczy w ich umysłach z prawdą o nędzy ludzkiego istnienia.

Zupełnie nieźle, jak na dramat społecznego apelu (spójrzcie jacy biedni ci starcy!)... Czyżbym więc zbyt złośliwie scharakteryzował niemiecką dramaturgię? I tak i nie. Przyznaję, że ambicja uniwersalizacji "gorącego" tematu zwykle nie opuszcza młodych dramatopisarzy z Berlina czy Monachium, jednak z trwogą myślę o dziesiątkach parabol ludzkiego życia i losu wysnutych z opowieści o molestowanych dzieciach "z ogniem w głowie"... Theresia Walser umiejętniej i inteligentniej wykorzystuje swój temat. Owszem, trudne zadanie przeniesienia na scenę świata starych ludzi zrzuca na barki reżysera i aktorów, jednak swoje młode bohaterki przedstawia z przenikliwą drapieżnością i prawdziwym pisarskim dystansem. Pokazując bowiem zasikanego emeryta nie obwieszcza zuchwale: oto człowiek! Pyta raczej: cóż stało się z nami (trzydziestolatkami), że za wszelką cenę pragniemy oddalić od siebie taki widok?

Dramatycznym wehikułem tak postawionej kwestii staje się w sztuce Walser pewien szokujący proceder, któremu z lubością oddają się tytułowe córki King Konga, w dzień troskliwie doglądające swoich podopiecznych, w nocy zaś skracające im życie śmiertelnym zastrzykiem. Mam nadzieję, że ukryta pasja trzech sióstr to czysta licentia poetka Theresii Walser, inaczej przyjdzie mi zwątpić w wyobraźnię niemieckich dramaturgów... No więc jeżeli seria morderstw nie przetoczyła się jednak przez niemieckie domy pogodnej starości, jeżeli nie trąbiły o tym gazety i telewizja, pomysł Walser przyjdzie mi uznać za naprawdę interesujący. Rzeczone morderstwa pielęgniarek to przecież istny współczesny teatr pięknego umierania, o jakim być może marzą holenderscy parlamentarzyści. A zarazem nieco bardziej metaforyczny teatr pozorów, jakimi współczesna kultura otacza śmierć, wpędzając ludzi w prawdziwe szaleństwo.

Berta, Carla i Meggie, zanim podadzą swoim staruszkom truciznę, za pomocą szminki, pudru i kilku rekwizytów zmieniają ich w gwiazdy amerykańskiego kina po to tylko, by na łożu śmierci przydać im idealną postać współczesnych herosów. Trzy siostry nie zabijają bowiem samych staruszków, one zabijają ich starość, w ostatniej niejako chwili zamieniając ją w wieczną młodość. Czym bowiem, jak nie uosobieniem wiecznej młodości, są gwiazdy amerykańskiego filmu? Wszystkie trzy - małomiasteczkowa seksbomba (nieco amatorska Małgorzata Neumann jako Berta), wrażliwa nieudacznica (ciekawa Zina Kerste jako Carla), sfrustrowana kobieta nie osiągniętego sukcesu (Beata Bandurska jako Meggie, świetna w tej roli) - marzą, by w takim filmie zagrać. A raczej, by znaleźć się w fikcyjnym świecie filmowego raju. Trafiają tam dosłownie po trupach, na kilka nocnych godzin przemieniając się w perwersyjne gwiazdy Hollywoodu, które - niczym antyczne menady - wysysają do cna przypadkowo pojawiającego się w przytułku chłopaka (Jakub Papuga jako Rolfii).

Theresia Walser nie epatuje śmiercią i okrucieństwem, nie szuka też w morderstwie rozwiązania stawianych w sztuce problemów (która to pseudoartystyczna praktyka słusznie oburzała przybysza ze wschodu....). Ucharakteryzowane zwłoki Pani Tormann nie są bulwersującym fragmentem rzeczywistości, którym młoda niemiecka dramatopisarka policzkuje abonamentową publiczność. Trup staruszki jest rzeczywistości tej znakiem i w takim też teatrze - teatrze znaczeń, a nie społecznej interwencji w stylu telewizyjnym - uczestniczymy; oglądając Córki King Konga. Oby częściej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji