Artykuły

Striptiz, kabaret i królik morderca

"Spamalot, czyli Monty Python i święty Graal" w reż. Macieja Korwina w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Katarzyna Wysocka w Gazecie Świętojańskiej.

Maciej Korwin po raz kolejny wpisał się w gusta i oczekiwania widzów, spragnionych zabawy, tańca, blichtru i swawoli. Podał na scenie przyprawione prześmiewczym chichotem danie przeznaczone dla wyluzowanej i pretendującej do tego miana publiczności. Nie ma narzekania, krzyży, tandety politycznej i porażek sportowych. Króluje galimatias stylów, dialektów oraz sytuacji komicznych. Dyrygent zabija członka orkiestry, Francuzi płaczą z braku czekoladek, Brytowie uprawiają rozpustę, jest obsikany żywopłot, latająca krowa, święty Graal, wycieczka kaszubska i kosynierzy. Mało? Na dokładkę striptiz, gorsety i kupa śmiechu.

O tym, że warto przenieść film "Monty Pyton i Święty Graal" z 1975 roku na deski sceny muzycznej pomyślał Niemiec Mike Nichols (okrzyknięty w wieku 12 lat geniuszem) w 2005 roku. Muzykę napisali Anglicy: Eric Idle i John Du Prez, a rozgłos i kolejne, wielkie pieniądze zapewniło im wystawienie musicalu na amerykańskim Broadwayu. Gdyńska wersja Pytonów i spektaklu "do cna wyciśniętego z filmu" nosi miano non replica, co oznacza, że teatr nie miał możliwości powtórzenia choreografii i scenografii ani przenoszenia dokładnych cytatów z filmu. Jak sam reżyser powiedział, dokładna wersja stanowiłaby prawdopodobnie zaporę nie do przejścia, ze względu na specyficzny humor rodem z głębi angielskiej gleby i tradycji, rodem z anarchii, absurdu i kpiny ze wszystkich świętości pojedynczych i razem wziętych.

Anglicy mogli używać sobie do woli, drwiąc celnie (sensorycznie i motorycznie) z reguł, tytułów i tronów, obalając mity, stworzyli wiecznie żywą legendę o sobie - buntownikach z wyboru i na użytek własny, ku uciesze swojej, przy okazji innych oraz własnej kieszeni. Maciej Korwin nie przesunął granicy smaku i umiaru gdyńsko-polskiego na skraj przepaści, choć pokazał, że bawić się tekstem jest uroczo, a mieszanie pojęć, stylów, epok, prawd, archetypów i psychologii postaci nie jest mu obce. Dostaliśmy zatem mieszankę kaszubsko-ruską wspieraną przez 3 kolory i Arkę Gdynia, podparte kosą kosyniera i pomponami cheerleaderek, "klikniętym" zdrowo Pierrotem i drewnianym trojańskim królikiem, którego prawdopodobnym pierwowzorem był królik Bugs i zakon św. Franciszka.

Był Michael Jackson, Edyta Górniak, Maryla Rodowicz, Elvis Presley i Wioletta Willas, był kosmiczny Stwórca, odpalający się samodzielnie, którego emisariusze ziemscy głosili zasady przewrotu i destrukcji, używając do tego świętego granata z Antiochii (którym pyrdnąwszy raz a dobrze, doprowadzali delikwenta do odwalenia kity) i nabożnej stylizacji. Niemiec szukał Wandy, a husaria musiała zejść ze sceny. Step, kłus, rap, Żyd, pot, gej i lot, Spamalot. Graal był już tylko kwestią ("straconego") czasu dla króla Artura, Lancelota, Robina, Denisa Galahada i Bedevera. Dla Macieja Korwina była to także kwestia publicznego przypadku.

Pierwsza obsada gdyńskiego "Spamalota" zgromadziła same znakomitości: był marszałek województwa pomorskiego, licznie reprezentowane władze gdyńskiego magistratu, władze "Solidarności", nie zabrakło także znakomitych aktorów. Jerzy Jeszke z dużą swobodą odnajdywał się w gdyńskiej rzeczywistości teatralnej. Jego Król Artur był leksykalnie pięknie polski, choć sam aktor od wielu lat przebywa za granicą, zdobywając uznanie wśród europejskiej, musicalowej publiczności. Jeszke uchwycił specyfikę arturiańskiego mitu, spopielonego montypythonowsko, pokazując władcę niesamodzielnego, pozbawionego zaplecza i przyszłości, ale także odwagi, posłuchu i zdrowego rozsądku, choć ostatecznie wygrał, dając się uwieść Ginewrze. Z dużą przyjemnością można było oglądać, jak miękko i lekko umie wygrać i wyśpiewać rolę, dbając o szczegóły i kompozycję postaci.

Bardzo dobrze zaprezentowali się bezpośredni, "wariatkowi" partnerzy króla-nie-króla. Jerzy Michalski jako Denis Galahad w sposób niezaprzeczalnie urokliwy stworzył postać rycerza z chłopa o kolektywnych i strukturalnych zapędach. Swojemu bohaterowi nadał koloryt amanta i psotnika. Perfekcyjnie zaśpiewał co najmniej dwa duety z Martą Smuk. Marek Richter w roli Lancelota odkrył prawdziwe oblicze interesując się różowymi zasłonkami i nieheteroseksualnym Herbertem, ostatecznie stając z nim na ślubnym kobiercu po uprzednim sprawdzeniu się w roli dominatora. Richter bawił się grą, przerysowując delikatnie postać. Aleksy Perski udowodnił, że stać go na wyśmienity dystans sceniczny, na parodię pozbawioną wulgarności, bo konsekwentną i w trelach podaną. Tomasz Więcek jako Bedevere stworzył charakterystyczną postać dumnego rycerza, którego nic nie jest w stanie zaskoczyć, chyba, że on sam właśnie. Wesoły zespół wespół z Arturem władcą celtyckim, odegrał kolektywnie i obiektywnie oraz zgodnie z duchem Pytońskim swoje uzasadnione wyłącznie absurdem role.

Na uwagę zasługują na pewno: Marek Kaliszuk za rolę Herberta, delikatnego geja, o powabnej aparycji, Sasza Reznikow, który "trzymał Francuza w rosyjskich ryzach", nadając mu wymiar przekomiczny, Zbigniew Sikora jako ojciec histeryczny, pozbawiony skrupułów i miłości do syna, ale świetnie wyczuwający tempo sytuacyjne. Marta Smuk czarowała nie tylko nadprzyrodzonymi umiejętnościami Pani Jeziora, ale także powabem, kokieteryjnością, swobodą sceniczną i doświadczeniem wokalnym. Porywająca muzyka, momentami wyjątkowe układy choreograficzne i dowcipy rodem z Wierzbięty stanowią o musicalowym zacięciu i sukcesie, o którym lokalnie można wieść nieść. Pojęcie musicalu wyśmienicie poddane zostaje na scenie ewaluacji.

Z jednej strony "Always look on the bright side of life" to afirmacja życiem i wszystkimi jego składnikami (nawet, gdy czas na "Deszczową piosenkę", a królik ocieka krwią naiwnych śmiałków, a absurd dochodzi do zenitu) pasująca doskonale do stylistyki teatru muzycznego. Z drugiej jednak strony słowa zaczerpnięte z filmowej wersji "Żywotu Briana" odsyłają właśnie do obrazoburczej historii pomyłek betlejemskich, przynoszących prawdę o człowieku. Musical zatem włączył się w nurt obalania stereotypów i populistycznych haseł, ubranych w moralizatorskie pancerze, ostatecznie drwiąc nawet z gatunku.

Być może to początek końca gdyńskiego i wszechpolskiego mitu o jedynej, słusznej prawdzie i jej wysłannikach. A może doświadczymy otwartego buntu wobec swobody, z jaką publiczność przyswaja puszczanie oka, groteskę powtarzalnych układów i zachowań, przypisanych najlepszym z nas. Bo przecież Polacy nie mają dystansu do własnej historii, odbrązawianie jest źle przyjmowane, zarezerwowane dla liberalnej inteligencji o rodowodzie pogmatwanym historycznie, a zatem śmiesznej i marginalizowanej. "Spamalot" sprowokować może najspokojniejszych wyznawców jednej linii, bo wzbudza naturalne reakcje na głupotę, chaos i niewiedzę, skrzętnie kolorowane i pudrowane.

Mimo spadku napięcia scenicznego między niektórymi scenami i tracenia dynamiki gdyński "Spamalot" godny jest polecenia dla każdego, kto lubi zgrany zespół teatru, kto ceni gremialny chichot i spektakularną zabawę o kabaretowych korzeniach. Jak za dawnych czasów, można chwytać niuanse i ukryte, choć dostrzegalne gołym okiem, prawdy o nas samych, wpisanych w historię, cielesność i stosowną oprawę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji