Artykuły

Kandyd bez optymizmu

"Candide" w reż. Michała Znanieckiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Martyna Pietras w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Poznański "Kandyd" nie wykorzystuje ogromnego potencjału, drzemiącego w dziele Bernsteina. Szkoda.

Historia Kandyda jest znana. Bohater powiastki Woltera, uczeń optymisty, doktora Panglossa, zakochuje się w Kunegundzie, córce westfalskiego barona. Gdy rzecz wychodzi na jaw, baron wyrzuca go z zamku. Odtąd, włócząc się po kilku kontynentach, młody adept filozofii przeżywa różne przygody. Porzuca optymizm, ale nie poddaje się pesymizmowi.

Po premierze w 1956 roku krytyk "New York Times'a" pisał, że libretto jest zbyt poważne i nie pasuje do muzyki Bernsteina. Po wielokrotnych poprawkach kompozytor zaakceptował wersję wystawioną w 1988 r. w Theatre Royale w Glasgow, którą wykorzystał również Michał Znaniecki, reżyser poznańskiej realizacji. Akcję umieścił współcześnie, na paryskiej stacji metra "Voltaire". Podróżnych zagaduje filozofujący włóczęga (prof. Roman Kubicki), który opowiada historię Kandyda (Leonardo Alaimo). Przygody chłopaka przewijają się wewnątrz baneru reklamowego, jest ich tak dużo, że można się pogubić. W efekcie okazuje się, że świat blichtru, reklamy, "fashion" i "design", w którym żyje ukochana Kandyda - Kunegunda (Ewa Majcherczyk) jest próżny, fałszywy i zły. Nie ma w nim miejsca na optymizm, co oznacza klęskę wszystkich, którzy go wyznawali. Znaniecki z wielowarstwowego przesłania utworu wybrał właściwie jeden aspekt, dotyczący proweniencji i rodzajów zła. Nie ma tu optymistycznego przesłania i "happy endu". Jest za to patos, rezygnacja, brak nadziei i zbiorowe samobójstwo. Bohaterowie śpiewają piosenki i arie "na serio", jak w operze.

A przecież utwór Bernsteina nie jest operą. Jest właściwie musicalem - choć sam autor odżegnywał się od kategoryzowania dzieła w ten sposób. Chcąc złożyć hołd muzycznym tradycjom europejskim i amerykańskim, stworzył dzieło stylistycznie eklektyczne, groteskowe, wypełnione ironią i - przede wszystkim - pastiszem. Widz powinien uśmiechać się, gdy słyszy karykaturalne opracowanie chóru misjonarzy ("Alleluja"), "operową" arię Kunegundy ("Glitter and be Gay", parodię arii z klejnotami Małgorzaty z "Fausta" Gounoda) albo duet Kandyda i Kunegundy ("You were dead, you know"), parodiujący operowe duety kochanków. Przykładów muzycznych można wymieniać wiele - wskazał je zresztą precyzyjnie Piotr Maculewicz w notce zamieszczonej w książeczce programowej. Oprócz muzyki potencjał interpretacyjny daje libretto, które zawiera pokłady ironicznego, czasem gorzkiego humoru. Niemal co chwilę pada tu zdanie, które skrzy się błyskotliwym żartem, a dowcipy sytuacyjne dają możliwość wykrzesania na scenie lekkiej, choć nie pozbawionej tragizmu atmosfery. Jednak dominujące są dystans i prześmiewczość. Znika ona dopiero w finale, który zawiera oryginalne przesłanie Woltera.

Z tego wszystkiego w poznańskiej realizacji pozostało niewiele. Publiczność śmiała się rzadko, czasem było po prostu nudno. Kilka pomysłów reżyserskich można pochwalić (m.in. umieszczenie akcji w metrze, a świata przedstawionego - w reklamie). Ciekawie wyglądały też nowoczesne, oszczędne w kolorystyce, minimalistyczne dekoracje Lugiego Scoglio. Pod względem wokalnym uwagę zwracali głównie Jaromir Trafankowski (Maksymilian/Kapitan), Ewa Majcherczyk i Piotr Płuska (Pangloss/Marcin/Cacambo). Dyrygent Francesco Bottigliero bardzo umiejętnie zadbał o utrzymanie orkiestry w ryzach, zachowując charakter poszczególnych utworów. Mimo to widzowie wychodzą z opery zawiedzeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji