Artykuły

Co to teraz znaczy?

Wystawienie każdego, choćby najbardziej opatrzonego komentarzami i subtelnymi analizami, wrośniętego w tradycję dramatu, zmusza reżysera do stawiania pytań konkretnych i jednocześnie trywialnych. Co teraz jego tekst znaczy? Czego będzie się w nim doszukiwał współczesny widz? Co można poprzez ów dramat powiedzieć? Ten krańcowy prezentyzm interpretacyjny, od dawna już uznawany i przez najwybitniejszych reżyserów, i przez większość krytyków za cnotę, jest jednak i smutną koniecznością. Jest prawem i obowiązkiem naszego teatru. Ale jako taki musi też być obciążeniem. Aktualizujący stosunek do tradycji jest oryginalną cechą polskiego teatru. Nigdzie chyba, tak powszechnie i konsekwentnie nie wystawia się i nie interpretuje własnej a nawet i cudzej klasyki. Wynika to oczywiście z historycznej sytuacji zgodnie z którą teatr prawie nigdy nie był tylko przybytkiem muz, a dramaty wystawiało się nie dla nich samych ale "po coś" I od przeszło stu pięćdziesięciu lat przeważnie, tak też je się pisało. Cała niemal historia naszej literatury, od romantyków począwszy, jest ciągłym pasowaniem się pisarzy, z dążeniem z jednej strony do mówienia poprzez dramat o sprawach aktualnych, a z drugiej strony i ambicjami ogarniania szerszych, ogólnoludzkich horyzontów i traktowania literatury jako sztuki, gdzie piękny wiersz jest równie ważny co polityczne lub społeczne treści. Z tym samym dylematem borykał się i Słowacki i Gombrowicz i dzisiaj Różewicz. I ta, dobrze znana cecha naszej literatury, nic dziwnego, że znalazła tak mocne odbicie w polskim teatrze.

Jeżeli weźmie się "mistyczne" dramaty Słowackiego, jak Ksiądz Marek czy Sen srebrny Salomei, to trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że były one sztukami o wydarzeniach z historii wtedy nieodległej - o Konfederacji Barskiej i Koliszczyźnie - czyli o wypadkach sprzed dziewięćdziesięciu lat. Słowacki mógł wówczas napisać jak najbardziej "aktualne" czy aktualizujące historię dramaty mówiące o tragicznym początku końca Rzeczypospolitej jako państwa wielonarodowego, o roku 1768, roku powstania "szlacheckiego ludu" przeciwko Rosji i krwawo stłumionego - wspólnie, przez wojska polskie i rosyjskie - buntu ukraińskich chłopów.

Tak rozumiana, lubiąca się powtarzać historia jest na pewno w, obu dramatach obecna. Wyraża ją najmocniej pytanie o Polskę skierowane w Śnie srebrnym przez Księżniczkę do Wernyhory i jego w odpowiedzi wymowne przemilczenie. Słowacki jednak o czym już bardzo wiele napisano, nadaje w Księdzu Marku i Śnie srebrnym historii sens mistyczny, ze zła wyprowadza dobro, z krwi i pożogi odrodzenie duchowe. Ów nadany opisywanym wpadkom ponadnarodowy czy ponadpolityczny wymiar jest też dla niego najważniejszy. Szczególnie wyraźnie widać to w Śnie srebrnym. W dodatku traktuje on tam bardzo dziwnie fabułę budując swój mistyczno-historiozoficzny poemat na kanwie brukowego niemal melodramatycznego romansu. Pozostając pod wpływem baroku konstruuje całość na zasadzie nieustannych kontrastów, konceptów i pomysłów gdzie tragiczne i okrutne wydarzenia przemieszane z ironią ("czerep rubaszny i dusza anielską"), a także sentymentalizmem innych scen nabierają, niemalże charakteru przeciwstawnych figur stylistycznych. Zarazem, we wspaniałym wierszu tego noematu traktuje najbardziej nawet drastyczne obrazy jak piękną retorykę, gdzie kolor krwi jest równie ważny co jej biologiczne i symboliczne znaczenie.

Jak najbardziej w naszej tradycji uprawniona, prezentystyczna postawa reżysera, w odniesieniu do Snu srebrnego Salomei staje pod dużym znakiem zapytania. (A kiedy tego zabraknie, w naszym teatrze przeważnie robi się coś niedobrego). Naczelna teza Słowackiego o następującej w historii przemianie zła w dobro, może być raczej przedmiotem wiary niż obiektywnego sądu, a duchowe posłannictwo uosobione w postaci niewinnej choć skalanej Salomei wydaje się nie dość mocno uzasadnione, Jeśli spojrzeć na ten dramat nieco wulgarnie psychologicznie i historycznie go interpretując, to ironiczna choć romansowa Księżniczka i trzeźwo myślący, cyniczny polityk. Regimentarz wyrastają na właściwych bohaterów, których antagonistą jest buntownik Semenko, a gdzieś nad nimi, w obłokach - Salusia, jak aniołek pięknie przez poetę opisany, ale z trudem unoszący tezę o moralnym prawie narodu.

Jeśli wbrew Słowackiemu zagrać Sen srebrny jako polityczny dramat, to poety nie zostanie prawie nic, jeśli pójdzie do końca za jego mistyczną myślą, to współcześni widzowie odbiorą spektakl jako anachronizm. Pozostaje więc ów cudowny wiersz, barokowe koncepty, kilka wspaniale zarysowanych postaci, znakomite sceny okrucieństwa, rozpaczy i obłędu i cała niesamowita atmosfera pełna gryzącego dymu i zapachu krwi, którą z lektury tego dramatu najłatwiej się zapamiętuje.

To oczywiście bardzo wiele jak na dobre przedstawienie. Jednocześnie jednak, tak bardzo uwodząca reżyserów materia poematu Słowackiego stawia wyraźny opór. Jak wystawić utwór, gdzie monologi opisujące najbardziej dramatyczne wydarzenia zajmują po kilka stron, gdzie taki Gruszczyński występuje jako żywy człowiek, duch i trup, gdzie tytułowa bohaterka czasem wręcz denerwuje, a ma jednocześnie do odegrania wspaniałe sceny obłędu, i gdzie metaforyka jest ważniejsza niż akcja. Trzeba umieć bardzo precyzyjnie odczytać tekst i jednocześnie usłyszeć całą, muzyczną kompozycję poematu i trzeba też wiedzieć, że dobranie scenerii do przedstawienia jest tu prawie niemożliwe, bo wszystko zostało już przez Słowackiego opisane.

Najmocniejszą stroną warszawskiego przedstawienia Snu srebrnego jest wyczulenie na poetycką kompozycję poematu i podawanie wiersza, który można tu słyszeć i rozumieć. Najsłabsza jest plastyka. Akcja rozgrywa się na trawie. I tak mogłoby być, Ale stawianie na tej trawie krzeseł trąci już tanią "surrealistyczną" estetyką reklamy z ilustrowanych czasopism. Piękne sceny, gdzie tłum ciemnych postaci wyłania się na tle horyzontu, kłócą się z natrętnym efekciarstwem podświetlanych na czerwono dymów, jakby już w samym poemacie tego koloru było za mało. Anioł chodzi z pękiem gęsich piór wsadzonych do cebrzyka uwiązanego na plecach a Kozacy wyglądają jak turonie. Nadrealne traktowanie scenerii mści się szczególnie w scenie sądu, gdzie gubi się zupełnie wspaniały pomysł Słowackiego z trupem Gruszczyńskiego posadzonym za sędziowskim stołem Hanuszkiewicz łączy w jedno trupa i ducha, i całą niezwykłość sytuacji zostaje zaprzepaszczona. Surrealizm i barok, to wbrew pozorom, dwie, zupełnie różne stylistyki.

Najmniej jednak można mieć pretensji do Hanuszkiewicza o to, że brak w jego przedstawieniu wyraźnie zaznaczonej interpretacji tekstu. Trzeba nawet mieć uznanie, że tak "aktualizująco" na ogół nastawiony reżyser pozwolił tym razem słuchać wiersza i doszukiwać się każdemu co się tam w nim gra. Jest to właściwie, jeśli nie najlepsza, to może najbardziej możliwa interpretacja.

Przy ogólnej dyscyplinie i dobrym podawaniu tekstu zespół aktorski razi brakami w obsadzie nawet niektórych czołowych postaci. Niestety i Chodakowska (Salomeą), mimo dwóch udanych scen, zdaje się dopracowywać coraz bardziej maniery niż pełnej sylwetki aktorskiej. Za to świetna jest Grażyna Szapołowska (Księżniczka). Jest w jej grze i wdzięk, i siła, i przede wszystkim świadomość własnych cech psychologicznych zapowiadających aktorkę dużego formatu. Oby tylko grała jak najwięcej i kształtowała siebie a nie dohodowała się paru manier i kompleksów, jak to dzieje się z tylu młodymi aktorami i aktorkami.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji