Artykuły

Z Operetki Warszawskiej Rose-Marie

No, nareszcie! Po żałosnych pseudo musicalach - wypranych często z dowcipu, po kompilacjach niby rewiowych, po przy ciężkich inscenizacjach niebogatego zresztą repertuaru... wreszcie udana premiera "nowości", która liczy ponad pół wieku... Rudolf Friml, kompozytor i pianista amerykański czeskiego pochodzenia, to oczywiście nie Offenbach, Jan Strauss, czy popularny u nas Lehar, lecz jego "Król włóczęgów" cieszył się i cieszy dużym powodzeniem na scenach polskich, zaś po melodyjną operetkę "Rose-Marie" sięgnął już w 1934 r. Teatr Wielki w Warszawie. Co prawda akcja operetki rozgrywa się pod koniec i XIX stulecia i stanowi piękną baśń o bohaterskiej przeszłości Kanady, jej dzielnych traperów, Indian prawych i skażonych złymi wpływami cywilizacji białych. Lecz tłumacz, znany poeta, Bogdan Ostromęcki całość uwspółcześnił, przesuwając ją na lata powstania utworu.

Tym razem realizatorzy uczynili bardzo wiele, by te "starajcie" - otrzepać z kurzu, podać całość z uśmiechem i humorem, wydobyć piękno melodii i przyozdobić spektakl bogato wstawkami tanecznymi do muzyki bardzo utalentowanego, Romana Czubatego. Jest tych wstawek tanecznych może nawet zbyt wiele, lecz mieszczą się jakoś całkiem dobrze w konwencji operetkowej, a udane układy taneczne znakomicie czującej klimat tej retro-epoki Stanisławy Stanisławskiej przyczyniły się bardzo do gorącego przyjęcia z jakim się spektakl ten spotkał na "premierze prasowej"? Zasługa w tym walna i doskonałych tancerzy, całego zespołu baletowego z niezawodną primabaleriną Barbarą Bittnerówna na czele, dla której choreografka stworzyła wdzięczne układy. Na wysoką pochwałę zasługuje też reżyser, Jan Kulczyński, który umiejętnie wypunktował poszczególne fragmenty widowiska, a pełna smaku i uroku scenografia Małgorzaty Treutler bardzo się podobała.

Nie udało by się jednak Kulczyńskiemu stworzyć to barwne rozśpiewane widowisko bez udziału śpiewaków-aktorów. Nawet debiutująca w roli tytułowej, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, Elżbieta Fuglewicz spisała się na medal, a cóż mówić o takich kreacjach, jak Wandy Polańskiej w roli Lady Jane, utalentowanej Barbary Bela-Wysockiej jako Indianki Atali, świetnego głosowo i aktorsko Janusza Żełobowskiego w roli Jima Kenyona. Jeszcze przekomiczny (lecz nie przerysowany!) Zygmunt Apostoł w roli kochliwego Hermana, Zdzisław Zaczyk dobry jako sierżant Malone, Michał Śląski jako "czarny charakter". Lecz i pozostali soliści reprezentują wyrównany poziom, podobnie jak dobrze śpiewający chór.

Jak miło jest sprawozdawcy, że nie musi być złośliwym, Zoilem, lecz może wreszcie pochwalić zupełnie dobry (warto by tylko przykrócić nieco wstawki i baletowe) spektakl stołecznej Operetki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji