Artykuły

Hej, kto Polak na wiatraki...!

Środkiem widowni, od samej sceny w głąb, biegnie szeroki, drewniany pomost. Monstrualna kukła, spływająca fałdami danej tkaniny z balkonu, zamyka drogę. Ową powtarzającą się w kolejnych inscenizacjach Szajny, importowaną z japońskiego teatru, "ścieżkę kwiatów". Na pomoście siedzi - zastygła w hieratycznych pozach - para starych, złączonych wspólną, zgrzebną szatą, ludzi. Ona powolnym ruchem grzebie palcami w metalowej miseczce, on trwa w tępym, sklerotycznym zasłuchaniu się w samego siebie. Bramę zamykającą scenę zbito z nie heblowanych desek, bezładnie, chaotycznie nałożonych na ramę metalowego stelażu.

Sala zapełnia się powoli, w trochę niepewnym, jakby owadzim krążeniu ludzi między rzędami miejsc, wśród foteli bez numerów i hierarchii biletów. Tłum snuje się niepewien wyboru, zdezorientowany narzuconą mu swobodą decyzji, zmuszony do określenia własnego miejsca. Więc raz po raz ktoś wstaje i przesiada się, wraca, zmienia miejsce, to kręci się szukając po sali swoich krzeseł, lepiej jeszcze usytuowanych. Potem, kiedy robi się już ciaśniej, wszyscy kokoszą się zarówno na wybranych, jak i przypadkowych miejscach, cichsi i jakby zawadzeni własnym wyborem lub wyboru nieumiejętnością. Zerkają ukradkiem na parę aktorów i w pode podestu stojący wózek szpitalny z szarym, bezkształtnym tobołem. Cisza z wolna przechodzi w zasłuchanie. Wtedy zaczynają gasnąć pampatyczne, ociekające kryształami żyrandole.

Kiedy wzrok przyzwyczai się do mroku, zaczynamy dostrzegać za ażurową kurtyną-bramą jakiś ruch. Niezborne przesuwanie się cieni i świateł, ślad dziania się, przenikania, odblaski ognia, smugi koloru, rytm przebiegających postaci. Z głębi narasta szum, przechodzi w wycie wiatru i wtedy, bocznym wejściem, wpada na widownię obdartus przypominający Łazika z Tormesu. Przebiega - dudniąc bosymi stopami - pomost i z łomotem rozwiera wrota sceny. Zapalają się reflektory.

Na proscenium ściana bylejakiej dekoracji. Niechlujna, workowata, płócienna materia, szprajsy, listwy, tył czegoś, co zwrócone w głąb sceny, teatralne "flaki". Jakby z przekory ktoś postawił dekoracje (tyłem do widowni, jakby grał dla aktorów, tworzył swą sceniczną zabawę tylko dla tych, tam, po drugiej stronie, a nie dla mas - biletowych gości.

W prześwitującej tkaninie ściany kilka otworów: okien, czy drzwi, byle jak rozprutych kawałków materii. W zasłoniętej głębi wciąż się coś dzieje, trwa niedocieczona akcja, coś żyje, rusza się, goni, wibruje poświatą. Nagle z okien i dziur zaczynają wypadać książki... księgi... foliały, zeszyty, luźne kartki papieru, manuskrypty, bruliony, teki, szpargały - wszystko, co można zapisać słowem. Migają ludzkie twarze, i ręce i ramiona - a wszyscy rzucają księgi i księgom obelgi. Wyżej strzela za ścianą płomień. To jest właśnie "palenie ksiąg". Z "Don Kichota" Cervantesa.

W inferno zniszczenia, wśród bełkotu słów, histerycznych gestów, paranoicznych inkwizytorów, nagle poławia się ON - tobół ludzki zsuwający się z pomostu na wraku wózka dla paralityków. Cenrantes - lub Rycerz jak chce program - w żołnierskim szynelu tułacza, oberwanym i brudnym, naznaczonym walką i klęską równocześnie. Podnosi się i staje przed wrzeszczącą ścianą zniszczenia. Gdy zaś tamci - szaleni i groźni - nagle znikną w swym ulu, piekielnej termitierze zacznie się powolnym, zmęczonym, chorym pełzaniem wspinać ku górze po lichej, niechlujnej dekoracji. Nieporadnie, potwornie wolno i niezręcznie z chromą ręką, w zbyt wielkich buciorach, bez sił, lecz ze śmiertelnym uporem, ostateczną determinacją. Będzie tak piął się, by przejść ów mur, za którym jest coś. Coś być musi! Powinno...

A kiedy dojdzie do szczytu, ściana zawali się. Opadnie miękko, teatralnie, bezbłędnie technicznie, asekurowana systemem lin, ukazując, że po drugiej stronie także nic nie ma. Ciemność i pustka!

Wszystko było przywidzeniem. I to właśnie jest początek "Cervantesa", ostatniej premiery Szajny. Jego najnowszej (i jednej z najświetniejszych) inscenizacji plastyczno-przestrzennej z "homobilaimi", bo jak inaczej nazwać owe ruchome rzeźby z ludzi, obdarzone głosem, dynamiką i sztuką myślenia? To jest początek kolejnej dyskusji ze światem twórcy przepuszczonego przez piece krematoryjne, próbującego odbudować od początku świat w sobie, ale jakby dla nas. Świat wiary mimo wszystko. Świat akceptacji wbrew doświadczeniom. Świat optymizmu przeciwko prognozom. Świat irracjonalnej akceptacji, szaleńczy świat wyrosły na popielisku i konsekwentnie to popielisko zarastający.

Potem feeria pomysłów: dawnych, obcesyjnie od lat powtarzanych - koza ("Rewizor"), cynobrowe drabiny ("Łaźnia"), rowery ("Śmierć na gruszy") i nowych, jeszcze nie użytych, nie wypróbowanych, a jakże wspaniałych, odkrywczych i nośnych. Więc wielki, drabiniasty koń trojański, którego zabija picador, więc sieć-matnia, w której uwikłany Cervantes-Don Kichot pnie się ku górze, więc wiatrak-karuzela, z którą przychodzi mu walczyć i wraz z tym przyśpieszać wir obrotów, więc nagość ukrzyżowana na pentagramie i inwazja beczek wpełzających na scenę powolnym, niepowstrzymanym dudnieniem najcięższego kalibru czołgów, więc żywy kogut - najdoskonalszy aktor, brechtowski V-Effekt spektaklu, jeden z ironicznych kontrapunktów tego arcypoważnego widowiska, i nadymanie się władzy w balon - brzucho słomiane, i biały gołąb, symbol ulatującej duszy, Parakleta i pokoju, i żywe światło, mnóstwo świec, lustra odbijające nasze, widzów, niespokojne twarze i morze płomieni, a w nim jak Feniks ginący Cervantes. Bohater... błazen... ofiara i tryumfator, w jednej osobie. Śmiech miesza się z grozą, błazenada z męczeństwem, wino i krew - tej świeckiej komunii, wielkie żarcie i wielki post, wersety i slogany, hasła i cytaty, przysięgi z wiarołomstwem, odwaga z lękiem, władza z pokorą. Wszystko to przenika się subtelnie i niepostrzeżenie, jak barwy przechodzące jedna w drugą dzięki bezbłędnej pracy reflektorów. W mistrzowskim operowaniu światłem, którego delikatny walor dla sceny, jakby dopiero teraz, odkrył reżyser. Odkrył na nowo i od razu z absolutnym wyczuciem efektu, jego miary, miejsca i funkcji zastosował.

Szajna zrobił widowisko o Cervantesie. Zrobił, a nie napisał, choć także jego jest tekst, tylko że rzecz dzieje się wysoko ponad tym tekstem, który także tu, jak i w innych inscenizacjach tego niezwykłego artysty, jest najwyżej drabiną, rusztowaniem ułatwiającym aktorowi wspięcie się na plan gry, czy plastycznego "dziania się" szajnowskich wizji. I z chwilą, gdy aktor wdrapie się już na te somnambuliczne szczyty, słowo traci swoje znaczenie semantyczne, uzyskując jedynie wartość muzyczną, dźwiękową. Słowo, które jeżeli dotrze do widza, to w swej niezborności, jak ów kogut-artysta dumnym, królewskim krokiem wędrujący po scenie i widowni, strzepujący skrzydłami, potrząsający pysznym, koralowym grzebieniem, odrywa nas od żywej, autentyczną krwią ludzką pulsującej, plastyki przedstawienia. Plastyki spełniającej tu funkcję nie nadrzędną, ale wyłączną, ostateczną! Wymownej i logicznej w swej pozornej wieloznaczności i przypadkowości różnorodnych środków ekspresji.

Szajna zrobił widowisko o Cervantesie. Dlaczego właśnie o nim?

"Bieda nastaje na honor, prowadzi jednych na szubienicę, innych do szpitala, a innym jeszcze każe wchodzić z uniżonością i błaganiem w drzwi nieprzyjaciół, co jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać nieszczęśliwego" - powiada pewien wynędzniały żołnierz w noweli "Oszukańcze małżeństwo" Miguela de Cervantes Saavedra. W zdaniu tym kryje się nie tyle gorzka refleksja nad życiem, co bolesne doświadczenie pisarza-żołnierza, zebrane na zakurzonych drogach Hiszpanii, w algierskich i madryckich więzieniach, w obozach wojskowych, na morzu i lądzie, w ciągu nieustannych ucieczek przed kolejnym zagrożeniem i powtarzających się klęsk. Cervantes nie jest bohaterem heroicznym, choć i bieg zdarzeń i jego własna wobec nich postawa dawałyby asumpt do takiego potraktowania bitnego wojaka spod Lepanto, niestrudzonego konspiratora w algierskiej niewoli, śmiałego w sądach pisarza. Konieczność ustępstw, kompromisów, nieustannego tłumaczenia się z nie popełnionych win, nędza wreszcie i wynikające s niej podejrzane źródła dochodów - wszystko to razem wzięte uniemożliwia zakucie w spiż człowieka, któremu los niczego co ludzkie nie oszczędził. Tak w złym, jak i w dobrym. W małości, powszedniości, cierpieniu i upadku, lecz również w krótkich, łaskawych, jasnych chwilach wśród przyjaciół, najbliższych, wśród wiernych mu do końca.

Odlany z brązu, ustawiony na wysokim cokole pomnika przy piazza di Espagna w Madrycie, Cervantes - to tyle mistrz pióra o światowej sławie, co utrzymywany przez dwie prostytutki, własną siostrę i córkę, nędzarz, to zarówno dzielny kombatant wojen z Turkami, jak kryjący się przed wierzycielami niewypłacalny dłużnik, to więzień algierskich korsarzy, ale i hiszpańskich sądów ścigających go za bezprawne sekwestry zboża, te antynomie życiorysu można by snuć długo. Można by dobierać coraz to efektowniejsze zbitki sprzeczności, ukazujące nie tyle może szczególną, poplątaną strukturę osobowości i losu Cervantesa, co w ogóle losu człowieczego. Każdego losu oglądanego z bliska i wnikliwie.

Dlatego właśnie wydaje mi się słusznym, iż Szajna podejmując rozprawę z kolejną epoką wyznaczaną wielkością twórcy, już po "Fauście", po "Dantem", używając jako nośnika swych rozważań Cervantesa, podmienił go niepostrzeżenie Don Kichotem. Nie zapominając tym, że wszędzie tam, gdzie powinien by się ujawnić w jego, Szajny, dziele Don Kichot - oglądamy zmęczoną, ludzką i rzeczywistą twarz Cervantesa. Nie jest to przecież proste utożsamienie twórcy i dzieła, lecz perfidny zabieg transplantowania autentycznego losu ludzkiego na fikcyjną postać literacką i osadzanie bohatera hiszpańskiej arcypowieści w żywej tkance biografii pisarza.

I tak oto heroiczne i powszednie splata się niepostrzeżenie w jedność, żyje w nierozerwalnym związku w każdym z nas, jak w Cervantesie - Don Kichocie. Żyje na scenie, wyolbrzymione, skompromitowane powagą i śmiechem, apoteozowane w ogniu, poczwarnych przemianach, puchlinie wielkości, nędzy poświęcenia. Szajna nie ukrywa, że dąży do przywrócenia wartości pojęcia zdewaluowanym praktycznie, choć nadal wypisywanym na transparentach i w modlitewnikach. Pojęciem takim jak: honor, godność, bohaterstwo, szlachetność. Uważa on, że bez powrotu do romantyzmu nie podniesiemy się w naszej epoce nie klęczek, co wygodnego rozparcia. Mówi: "Cervantes jest człowiekiem walki w imię zgody!" Ale dodaje zaraz, że przecie jest dwu Cervantesów: jeden, który bod się śmierci, i drugi, który odchodzi. Jeden świadomy ryzyka klęski i drugi spokojny nie wyrzekający się piekącego kurzu nieprzetartych dróg, oddalający się w nicość z uśmiechem wybaczającym i proszącym o wybaczenie.

Don Kichot - o tym wie każde dziecko - to ten, co walczył z wiatrakami. Walczył z nieistniejącym, wydumanym niebezpieczeństwem. Cervantes - Don Kichot walczył z wiatrakami. Walczył z nieistniejącym, wydumanym niebezpieczeństwem. Cervantes - Don Kichot walczy z wiatrakiem-karuzelą, z "wirówką nonsensu", z obrotami ciał nieczystych: Grabarza, Mnicha, Pastucha, Żebraka... Z jałowym biegiem społeczeństwa wzajemnego posożytowania. I nagle okazuje się jest realnym wrogiem. Nie wyimaginowanym. Wrogiem, z którym należy się zetrzeć.

Z platformy swej sceny zdaje się Szajna spoglądać na mazowieckie równiny, na płaszczyznę całej Polski i ramieniem Don Kichota mędrców wskazywać wiatraki-karuzele obracające puste żarna. Żarłoczną pazerność, abnegację, nadymanie się, pustotę zasad i miałkość celów, głód trawiący niesyte brzuchy, przepastne kieszenie, palący wysuszone gardła. Szajna nie oskarża, nie gromi, nie rozlicza, nie babrze się w śmietniku naszych własnych małości, ale wzywa do walki. Do donkiszoterii pozytywnej. Na wiatraki...! Na wiatraki! Na wiatraki! - zdaje się wołać tym samym głosem, którym Pallada Wyspiańskiego wzywała: Do broni!...

Jest to jakby najprostsza, jedyna odpowiedź na hamletyczne pytanie Sancho Pansy władającego Wyspą Szczęśliwości: "Co tu robić, by nie robić?" Pytanie nazbyt aktualne, żeby uznać je za nonsensowny kalambur, nazbyt gorzkie, aby potraktować je prześmiewczo, nazbyt częste, by pozwolić mu przemknąć boczkiem w gęstwinie niezborności tekstu, lawinie słów-stelaży inscenizatorskich poczynań szajnowskich "homobili". Zabić trojańskiego konia! Wydać wojnę wiatrakom! To program pozytywny, a w swej genezie romantycznej "rozumny szałem" - program Szajny w ustach błędnego rycerza, którego alter ego potrzebuje telewizyjnej kamery dla ukazania własnego oblicza - Don Kichota - Cervantesa i Szajny zarazem. Bo w końcu ta podmiana postaci, owo migotanie osobowości, ten wirujący krąg "ja - nie - ja", prowadzi do postawienia jeszcze jednego znaku tożsamości. Ostatecznego: między rycerzem z La Manchy, hiszpańskim hidalgo Miguelem de Cervantes Savedra i ideą twórcy rzeczywistości przestrzennej, Polakiem, Józefem Szajną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji