Artykuły

Lekcja sprzed lat trzydziestu

MAGIA czasu. Magia roku. Jakże podobną wagę mają pewne lata w krajach nawet wówczas odciętych od siebie. Na przykład rok 1956. Zapatrzeni w Październik, pewni jesteśmy, że miał przełomowe znaczenie przede wszystkimi w naszej kulturze, która okazała się szczególnie wrażliwa na polityczną odwilż.

Ciekawe, ten sam rok zaznaczył się przełomem w kulturze, zwłaszcza w teatrze angielskim. A w polityce tego kraju przyniósł klęskę w postaci awantury sueskiej. W owym roku na scenach angielskich zaistniał nowy nurt, nowe pokolenie - "młodych gniewnych", krytyczne - jak to młodym przystoi - wobec tradycji, nie tylko artystycznej, ale i społecznej. Jak pisze Frederick Lumley w "Kierunkach dramatu XX wieku", ten zwrotny punkt nastąpił 8 maja 1956, kiedy na scenie londyńskiego Royal Court Theatre pojawił się Jimmy Porter, główny bohater sztuki Johna Qsborne'a "Look back in anger", polski tytuł: "Miłość i gniew". Gdyby nawet Osborne później już nic nie napisał, dzięki tej sztuce pozostałby sztandarową postacią swego pokolenia.

Od tamtego czasu minie w przyszłym roku 30 lat. Obecnie na scenach warszawskich mamy dwa dramaty głównych przedstawicieli tej fali. W Centrum Sztuki Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza - Harolda Pintera "Dawne czasy", w Teatrze Powszechnymi - właśnie "Miłość i gniew" Johna Osborne'a.

W obu sztukach na scenach niewielka liczba postaci. Rzeczywistość jakby obecna, a zarazem i nieobecna. Właściwie istnieje, ale tylko poprzez odbicie w stanach emocjonalnych bohaterów - czyli są to "powidoki" rzeczywistości, jeśliby użyć znanego terminu Władysława Strzemińskiego.

Obie pisane bardzo oszczędnie, niemal skrótowo. A jednak u Pintera w chwilach retrospekcji bohaterów widać, dla kogoś, kto zna Londyn, cały szlak artystycznej bohemy tego miasta w pewnym okresie, jego atmosferę. U Osborne'a, choć niby o społeczeństwie niewiele się mówi, z krańcowych reakcji Jimmiego wynika jego sytuacja społeczna. Jakże podobne relacje między bohaterami, mimo różnych podłoży. Miłość, i nienawiść. Pożądanie i zwalczanie bezpardonowe zarazem. Pintęr kryje to w niedomówieniach, w wędrówkach w czasie. Osborne przeciwnie - obnaża międzyludzkie piekło, w całym jego bólu.

Ciekawe, jak dzisiaj, po prawie trzydziestu latach, brzmi głos młodych gniewnych? Czy ich dzieło się nie zestarzało?

Trzeba przyznać, że Teatr Powszechny dokonał bardzo trafnego wyboru. "Miłość i gniew" w naszej sytuacji społecznej, dzisiaj, brzmi bardzo współcześnie. Główny bohater, inteligent w pierwszym pokoleniu, absolwent mało znaczącego uniwersytetu, nie ma przed sobą perspektyw. Zarabia na życie prowadząc kiosk ze słodyczami. To forma jego protestu.

Jakże to bardzo przypomina sytuację naszej młodej inteligencja. Sfrustrowanej, bo nie mającej bliskich perspektyw na mieszkanie. Sfrustrowanej, bo zarabiającej mniej od innych warstw społecznych, dystansowanej dodatkowo przez wzrost cen. Z tym, że prowadzenie czegoś w rodzaju kiosku ze słodyczami u nas to nie bunt, a próba walki z ekonomiczną pauperyzacją, próba ochrony poziomu życia własnych świeżo założonych rodzin. Stąd filolodzy-taksówkarze, prawnicy handlujący w budkach z warzywami, inżynierowie zakładający firmy zajmujące się myciem okien, archeolodzy zwalczający robactwo, informatycy malujący ściany czy hodujący barany. Przykłady można by mnożyć. Wszyscy je znamy z bliższego czy dalszego otoczenia, bądź z prasy.

Dlatego frustracja Jimmiego Portera odbija się w widzu tak mocno. Tej mocy dodaje jej aktualność. Jego krańcowe reakcje są bardzo bliskie współczesnym. Ciekawe, że Osborne, przy całym krytycyzmie i swobodzie wypowiedzi unika polityki.

Mogłoby się wydawać zatem, że zagrać Pintera czy Osborne'a jest bardzo łatwo. Tymczasem obserwując to, co dzieje się na scenach obu warszawskich teatrów, można dojść do wniosku, że tak nie jest. Trudności mają aktorzy nawet zaliczani do czołówki. Realizatorzy również.

U Pintera na scenie trójka bohaterów: mąż - Jan Dębno-Krzyżanowski, żona - Ewa Żukowska, jej przyjaciółka z dawnych lat - Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Niestety, odtwórca roli męża nie potrafi zupełnie odnaleźć się w tym skomplikowanym trójkącie, w subtelnych walkach podjazdowych. Utrudnia tym zadanie partnerkom. A zwłaszcza Teresie Budzisz-Krzyżanowskiej, która, znana ze swoich subtelnych środków aktorskich, tu nie bardzo potrafi rozwiązać rolę od strony głosowej. Przeszkadza jej w dodatku bezsensowny kostium. W zamyśle scenografa i reżysera zarazem, Jerzego Grzegorzewskiego, ów kostium miał akcentować pewne męskie cechy bohaterki, lecz aktorka wygląda w nim jak dama z prowincjonalnej dobroczynności. Prawdziwie pinterowską postać stworzyła natomiast Ewa Żukowska, w pełni oddając wieloznaczność istnienia swojej bohaterki. Przyciąga uwagę widza nawet, kiedy milczy. Bowiem jej milczenie jest wymowne, intensywne psychicznie: to dalszy ciąg gry. Dzięki niej właśnie sporo interesująco pomyślanych scen udało się Grzegorzewskiemu zrealizować. Grzegorzewskiemu - poecie światła i cienia.

Podobnie w "Miłości i gniewie". Krzysztof Majchrzak zredukował Jimmiego Portetra do krzyku, strasznie upraszczając tę postać. Małgorzata Pieczyńska w roli przyjaciółki żony Portera, roli wieloznacznej psychologicznie i moralnie, była momentami bezradna, czasami skoncentrowana przede wszystkim na noszeniu pięknej sukni projektu scenografa Andrzeja Markowicza. Natomiast wspaniałą postać Cliffa, prostodusznego przyjaciela głównego bohatera, stworzy! Mariusz Benoit. Cliff nie mówi zbyt wiele. Benoit miał więc ten sam problem do rozwiązania co Ewa Żukowska, grając bohaterkę Pintera. I podobnie jak ona, Benoit potrafił nasycić napięciem emocjonalnym nieme sceny. Jego Cliff, milcząc, wyraża też osąd sytuacji. Bardzo dobrą rolę żony Jimmiego, Alison, zaprezentowała Joanna Żółkowska, akcentując przemiany angielskiej dziewczyny, z middle class, uwieńczone przejmującą scena obnażającą całkowicie wnętrze bohaterki.

Szkoda tylko, że Andrzej Markowicz zbyt usilnie starał się stworzyć za pomocą plastyki komentarz, osadzający bohaterów w społecznym tle. Aż trzy plany scenograficzne to trochę za dużo - rozpraszają uwagę widza.

Ciekawie wypada porównanie dróg rozwoju angielskiej nowej fali w dramacie i jej polskich rówieśników.

Anglicy w Royal Court Theatre powoływali się na tradycje szekspirowskie i czechowowskie. Poszli drogą realizmu.

U nas natomiast przeważyła kontynuacja kreacjonistycznej linii zapoczątkowanej przez Witkacego i Gombrowicza. Z jednej strony groteska Mrożka, z drugiej strony deformacja poetycka Tadeusza Różewicza, stylizacja romantyczna Ernesta Brylla. Zatem zwyciężyła tradycja teatru polskiego jako teatru poetyckiego, ze sporą domieszką groteski. Nurt realistyczny, również obecny u nas, nie miał dokonań na tak dużą skalę i nie zaważył na rozwoju naszego teatru.

I jeszcze jedno. O ile angielscy młodzi gniewni reagowali na sytuację społeczną, o tyle np. wczesna twórczość dramatyczna Mrożka czy Brylla była przede wszystkim głosem na temat pewnych cech systemu politycznego. Natomiast nasi realiści reagowali również na zjawiska społeczno-obyczajowe.

- Bardzo znamienna jest ta różnica specyfik dramaturgii polskiej i angielskiej. Czy zatem kłopoty aktorów nie wynikają po części także i z odmienności tych dwu szkół.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji