Artykuły

Jerzy Grotowski o lekturach młodości

Pod koniec roku 1996 Jerzy Grotowski przyjechał do Wrocławia na zaproszenie wojewody wrocławskiego, profesora Janusza Zaleskiego. Celem trzytygodniowego pobytu (23 grudnia 1996 - 13 stycznia 1997) było znalezienie odpowiedniej sali, w której mogłyby się odbyć pokazy "Akcji", czyli "dzieła" ("opus"), będącego rezultatem wieloletniej pracy Grotowskiego w Pontederze we Włoszech. Zamieszkał w ulubionym hotelu Monopol.

Z góry zapowiedział, że nie udzieli żadnych wywiadów. Chciał, aby jego obecności we Wrocławiu nie nadawać rozgłosu. Ale wiadomość szybko się rozeszła i w końcu Grotowski zgodził się na spotkanie z wrocławskimi dziennikarzami. Odbyło się ono 10 stycznia 1997 roku w sali kinowej Ośrodka Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i Poszukiwań Teatralno-Kulturowych. Przeglądam notatki z tego spotkania. Jednym z jego wątków, który nie został szerzej przedstawiony w sprawozdaniach prasowych, była sprawa lektur przeczytanych w młodości. Oto, co Grotowski o nich mówił:

"Te lektury formują nas nie tylko intelektualnie, ale i emocjonalnie. Mają duży wpływ na osobowość. Pozostają na zawsze w pamięci i potem wracają echem w różnych momentach naszego życia. Taką lekturą była dla mnie Ewangelia. Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej w Nienadówce, nie wolno jej było czytać samemu. Poznawaliśmy ją we fragmentach i zawsze z odpowiednim komentarzem księdza katechety. Taka była wtedy praktyka nauczania religii. Kościół katolicki w samodzielnej lekturze Biblii dopatrywał się powodów herezji i sekt. Była więc Ewangelia księgą zakazaną. Ale tym bardziej budziła ciekawość jak wszystko, co zabronione. Chciałem koniecznie przeczytać ją całą. Pomógł mi w tym młody wikary, który w tajemnicy przed proboszczem dał mi na krótko swój egzemplarz. W obawie, aby nikt nie podejrzał, co czytam, schroniłem się na stryszku szopy stojącej na podwórku, a będącej właściwie chlewikiem. Panował tu półmrok, bo światło wpadało tylko przez szpary między deskami. W tych wąskich promieniach wiosennego słońca przeczytałem pospiesznie, jak w gorączce, cały tekst. Wyglądałem przez te szpary w deskach i wydawało mi się, że pobliskie wzgórze to Golgota i że Jezus chodzi po naszej wsi. I że na pewno jest przyjacielem na wpół ślepego konia, okrutnie bitego przez chłopa z sąsiedztwa.

Ewangelia pozostawiła we mnie trwały ślad. Zawsze byłem nią zafascynowany. Ci, którzy oglądali moje przedstawienia, wiedzą, że niemal w każdym z nich, a nie tylko w "Apocalypsis cum figuris", nawiązuję do Ewangelii. Są to cytaty, aluzje, przywołane sytuacje. Pod różnymi postaciami pojawia się też Chrystus. Nie można w naszym kręgu kulturowym odciąć się od tradycji Ewangelii. Ale jednocześnie dzięki mojej matce interesowałem się od wczesnych lat religiami Wschodu. Mam kilka korzeni. I żydowski Zohar. i Ścieżkami jogów Paula Bruntona. Czytałem je u progu młodości.

Zawdzięczam im to, że jestem człowiekiem wielokulturowym. Nie widzę w tym żadnej sprzeczności. Przeciwnie. Warto pamiętać, że wielcy mistycy byli równocześnie ludźmi bardzo praktycznymi. I to się wcale nie wyklucza. My jednak zostaliśmy tak zaprogramowani, że ciągle musimy wybierać w myśl zasady "albo-albo". Ale w ten sposób fałszujemy rzeczywistość. Bo w życiu obowiązuje raczej zasada "i-i", a nie "albo-albo". Poznałem wiele lat temu niezwykłego jezuitę, profesora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, księdza Franciszka Tokarza, który nauczył mnie sanskrytu. Modlił się on w postawie lotosu pieśniami wedyjskimi. Potem wyjechał do jednego z krajów arabskich, aby wykładać... Koran. Sprzeczności mogą się dopełniać, nie muszą się wykluczać.

A moja przygoda z Ewangelią miała bolesne zakończenie. Na lekcji religii pytaniem o rodowód Jezusa zdradziłem się, że czytałem Ewangelię. Ksiądz przy całej klasie wymierzył mi karę: laską uderzył mnie kilka razy po głowie, zapowiadając, że powtórzy cud Mojżesza ze źródłem, które wytrysnęło ze skały po uderzeniu laską. Cudu nie było, bo się nie rozpłakałem. Chyba wtedy nastąpiło moje rozstanie z Kościołem.

Ale nie tylko Biblia jest dla mnie tym dziełem, przez które przemawia Duch Święty. Musiał być też przy Szekspirze i przy Dostojewskim. Autor Zbrodni i kary był miernym dziennikarzem, nie krył zresztą niechęci do Polaków. Ale "Bracia Karamazow" to dzieło absolutne. Ten, kto je stworzył, wiedział o człowieku wszystko. Dostojewski postępuje tak. jakby przeprowadzał sekcję samego siebie. W samopoznaniu doszedł do ostatnich granic. Dalej już nie było można. Nie ma tu jednak tezy, ani założonej idei. Dostojewski wie, że są one zabójcze dla literatury. Dlatego z jednej strony daje obraz świątobliwego Zosimy, a z drugiej - mnicha Fieraponta. Te postaci się dopełniają. Gdyby ograniczył się do ukazania tylko Zosimy, powieść nie byłaby tym, czym jest. Wielkim traktatem o naturze człowieka. Mistrz Eckhart powiada: Bóg nie jest ani dobry, ani zły - Bóg jest. Dostojewski to rozumiał".

Zaraz po przyjeździe z lotniska do Monopolu i rozlokowaniu się w pokoju na pierwszym piętrze. Grotowski zapytał o księgarnie. "Szukam kilku książek, których nie dostałem w Warszawie. Księgarnie zawalone, a ich nigdzie nie ma" - wyjaśnił. Wspólnie z dyrektorem Ośrodka Stanisławem Krotoskim sporządziliśmy szkic najbliższych ulic z zaznaczeniem usytuowania księgarni. Byliśmy przekonani, że chodzi mu z pewnością o nowe wydania Junga, może Eckharta lub innych filozofów i mistyków. Te najłatwiej dostać w księgarni uniwersyteckiej i wskazaliśmy to miejsce na naszym szkicu. Grotowski jednak energicznie zaprzeczył. "To mnie nie interesuje. Szukam czegoś innego". Tajemnica wkrótce miała się wyjaśnić.

W sobotę, 4 stycznia 1997, gościliśmy go w naszym domu na kolacji, która przeciągnęła się do trzeciej nad ranem. Na pytanie, jakich to książek poszukiwał, Grotowski ku zaskoczeniu wszystkich obecnych, a mojej i mego syna radości, odpowiedział:

"Szukałem Karola Maya. Ale nie znalazłem kilku tytułów, na których mi zależało. W Warszawie dostałem nowe wydanie Winnetou, a tutaj "Przez pustynię" i "Przez dziki Kurdystan". Bardzo lubię Maya. To świetny pisarz. Wielu też tak uważa, ale wstydzi się do tego przyznać i czyta go ukradkiem. To doskonały pisarz w tym rodzaju literatury, który uprawiał. Po raz pierwszy czytałem go, mając czternaście lat. W bibliotece rodziców zachowały się przedwojenne wydania w znanej serii Przez Lądy i Morza. Był oczywiście "Winnetou", "Skarb w Srebrnym Jeziorze", "W Kordylierach" i kilka innych. May miał wielką wyobraźnię. Akcję umieszczał w krajach, których na oczy nie widział, a jednak opisywał je z dużą wiernością i rzadko się mylił w szczegółach topograficznych. Zaczął pisać w więzieniu. Trafił tam za osobliwe przestępstwo. Podawał się za urzędnika skarbowego, którego zadaniem było rekwirowanie fałszywych banknotów. Przy okazji rekwirował także prawdziwe. Lubię zwłaszcza te jego powieści, które mają narrację w pierwszej osobie. To ułatwia identyfikację z głównym bohaterem. Jest nim narrator. Oczywiście, najbardziej znane są jego powieści indiańskie, ale ja o wiele bardziej cenię te z cyklu otomańskiego. Tych właśnie szukam. Poznałem je dzięki Zbyszkowi Kubikowskiemu, redaktorowi Odry. Kiedyś (było to już po przeprowadzce Teatru 13 Rzędów z Opola do Wrocławia w 1965 roku) zgadaliśmy się, że May to nasz ulubiony autor. I wtedy Zbyszek wypożyczył dla mnie z Biblioteki Ossolineum "Z Bagdadu do Stambułu", "W wąwozach Bałkanu", "Przez kraj Skipetarów". Ich akcja dzieje się w Turcji i na Bałkanach. Wtedy ich nie wydawano, bo ukazują waśnie i konflikty etniczne na Bałkanach. Czytając dziś Maya można zrozumieć, dlaczego doszło do wojny w Jugosławii. W powieściach indiańskich świat się dzieli na białych i czerwonoskórych. Po jednej i po drugiej stronie są dobrzy i są źli. W cyklu otomańskim te podziały się zacierają2. Nic dziwnego, że narrator, który występuje tu pod nazwiskiem Kara Ben Nemsi, często gubi się w tym gąszczu wzajemnych urazów, nienawiści, zadawnionych krzywd, a także osobliwych obyczajów i praw, z obowiązkiem zemsty na czele. Na szczęście ma - jak Don Kichot - wiernego sługę Hadżi Halefa Omara, którego rady i spryt pozwalają uniknąć im wielu niebezpieczeństw.

Pamiętam, że po lekturze tych powieści zaczęliśmy ze Zbyszkiem swoistą grę. Znając na pamięć wiele powiedzeń Maya, cytowaliśmy je w rozmowach, dodając: Jak mówi nasz Mistrz lub Mistrz powiada. Świadkowie tych rozmów głowili się potem, o którego mistrza chodzi. Czy o Mistrza Eckharta, czy jakiegoś mistrza jogi? To było zabawne. Teraz czytam Maya na nowo. Do lektur młodości wraca się jak do źródła. Znamy je dobrze, a jednak mają swój szczególny urok. I po latach odkrywamy w nich coś nowego. Radzę stanowczo moim komentatorom i badaczom przeczytać Maya, bo go nie znają. Kto wie, czy nie dopatrzą się jego wpływów na moją twórczość. Może warto byłoby im to ułatwić, organizując w Ośrodku mojego imienia sesję naukową o powieściach Maya. Sam na nią nie przyjadę, ale do uczestników napiszę specjalne przesłanie o jego roli w moim życiu. Inną moją ulubioną lekturą był "Hrabia Monte Christo". Dumas stworzył w tej powieści niezwykłą postać, która zafascynowała mnie w młodości i do której często pamięcią wracałem. Nie, nie chodzi o głównego bohatera Edmunda Dantesa, ale o starego księdza Farię, współtowarzysza niewoli w strasznej twierdzy na Morzu Śródziemnym. Ten człowiek, zamknięty w kamiennej celi, potrafił dzięki swojej inteligencji stworzyć wiele przedmiotów, które miały mu pomóc nie tylko w planowanej ucieczce, ale także w napisaniu dzieła o historii Włoch. Kiedy wyjawia Dantesowi swą tajemnicę, wypowiada głęboką myśl, że dopiero dzięki nieszczęściu człowiek może odkryć w sobie tajemne siły i niezwykłe możliwości. Zawsze odczuwałem szczególne powinowactwo z tą postacią. Kilka rozdziałów, opisujących głębokie uczucie przyjaźni, a właściwie niemal miłość ojcowsko-synowską między tym starcem a młodzieńcem, to najpiękniejszy w literaturze obraz Mistrza i ucznia".

Słuchałem tych słów z radością, bo i ja w młodości przeczytałem prawie całego Maya. Przez wiele lat jeździłem z rodzicami na wakacje do uzdrowiska Rabka. W tamtejszej bibliotece zachowały się prawie wszystkie wydania przedwojenne, także cały cykl otomański. Pochłonąłem tych kilkanaście tytułów w ciągu jednych wakacji, a w następnych latach do nich wracałem. I oto teraz okazało się, że Grotowski w młodości czytał te same książki. Nie był to zresztą tylko Karol May. W cudownej krainie naszych młodzieńczych lektur żyją pospołu Dan Barry i inni bohaterowie Maxa Branda, Wielki Wąż i Sokole Oko, hrabia Monte Christo, trzej muszkieterowie i d'Artagnan, Bari i Nepeese, Hucklebbery Finn, Martin Eden, załoga statku płynącego na Wyspę Skarbów, Old Shatterhand i Winnetou, Kara Ben Nemsi i Hadżi Halef Omar.

PS. Kilka poszukiwanych książek Maya (między innymi trzy tomy "W kraju Mahdiego") znalazł Grotowski w księgozbiorze mego syna, który bez wahania mu je ofiarował. "W Kordylierach" i "W wąwozach Bałkanów" udało się zdobyć dzięki pomocy przyjaciół. A na powieści Maxa Branda natrafiliśmy w księgarni z przecenionymi książkami, bo tych świetnych westernów nikt już dziś nie czyta. Niestety, zamiar organizacji sesji o twórczości Maya trzeba było porzucić po śmierci Jerzego Grotowskiego.

1 Skrócony opis tego zdarzenia zamieścił Grotowski w artykule "O praktykowaniu romantyzmu, "Dialog" 3/1980.

2 Do cyklu otomańskiego, oprócz wymienionych tytułów, należą powieści: "Przez pustynię", "Przez dziki Kurdystan", "Szut".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji