Artykuły

Kraków. Portrety niezwyczajnych krakowian

- Dorota Segda. Kobieta kameleon, jej twarz często się zmieniała. Wystarczyło, że umalowała usta szminką, i wyglądała zupełnie inaczej. To samo było z włosami - mała zmiana fryzury i była inną Dorotą Segdą - opowiada Karolina Świdecka, autorka 38 portretów znanych krakowian, które oglądać można od piątku, 18 marca, w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa.

Renata Radłowska: Dzień dobry. Chciałabym zamówić u Pani swój portret.

Karolina Świdecka: Nie ma sprawy.

Wiem, wiem, dla ciebie nie ma sprawy, ale przecież nie każdy ma odwagę złożyć takie zamówienie. To może załóżmy, że już się zdecydowałam i umówiłam się z tobą na pierwsze spotkanie. Przychodzę i...?

- Rozmawiamy. Najpierw zapytam cię, jak wyobrażasz sobie ten portret. Czy masz jakieś oczekiwania.

Zawsze studiujesz wtedy twarz portretowanego? Patrzysz, co się na niej dzieje?

- Tak. Zaczynam jednak od zrobienia zdjęć. To taki trik z mojej strony. Nie chodzi o to, że te zdjęcia będą przy malowaniu odgrywały jakąś szczególną rolę (no, może czasem korzystam z nich przy dopracowywaniu szczegółów garderoby), ale o to, żeby zobaczyć, jak osoba portretowana pozuje. Sposób pozowania dużo mówi o człowieku.

To ludzie inaczej pozują do zdjęć, a inaczej do portretów?

- Oczywiście! Zrobienie zdjęcia to zaledwie moment. Każdy może znieść taką chwilę obserwacji. Malowanie portretu nie jest taką krótką chwilą. Sadzam ludzi na podium, na fotelu. Przez pierwsze pół godziny siedzą sztywno, pamiętając, żeby pilnować wszystkich grymasów i nie zgubić przybranej miny, ale potem - po godzinie, dwóch... Wszystko ucieka, człowiek oswaja się z sytuacją. To jest ten czas, kiedy portrecista zaczyna widzieć pewną prawdę w człowieku. U mnie modele nie muszą siedzieć nieruchomo. Więcej jestem w stanie zaobserwować, kiedy ktoś gestykuluje i rusza się. Ruch wydobywa z człowieka osobowość.

Podobno zdjęcie nigdy nie jest prawdziwe, nigdy nie wyglądamy na nim tak jak w rzeczywistości - bo przybieramy sztuczne miny, upiększamy się. Ale w portrecie chyba nie da się skłamać?

- Trochę jest w tym prawdy. Dlatego zawsze na początku robię zdjęcia: człowiek przed obiektywem aparatu zdradza, jakim chciałby być albo jakim chciałby być widziany przez innych. Zrobienie portretu aparatem fotograficznym jest niezwykle trudne i myślę, że niewielu fotografików potrafi na zdjęciu uchwycić prawdziwy charakter człowieka. Portret daje czas - na rozmowę, poznawanie się. Portret jest sumą wszystkich min, które człowiek zrobił świadomie lub nieświadomie, wszystkich ruchów, spojrzeń. Wydaje się, że to rzecz ulotna, ale trzeba po prostu pozwolić człowiekowi być sobą.

Trzydzieści osiem portretów znanych krakowian to chyba wielkie wyzwanie?

- Nie byłoby ani jednego portretu, gdyby nie Maria Zientara z Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, którą poznałam przypadkiem. I tak od słowa do słowa... Poprosiła, żebym przyniosła swoje portfolio, co też zrobiłam. Spodobało się jej i zaproponowała, żebym namalowała portrety współczesnych, znanych krakowian. Powstawała lista, na początku było na niej prawie dwieście nazwisk. Prawdopodobnie do końca życia nie skończyłabym tego zadania. Dyrekcja Muzeum Historycznego wybrała kilkadziesiąt osób i zaczęły się "portretowe podchody". Najpierw każdy "namierzony" dostawał list z muzeum z prośbą o pozowanie i jeżeli się zgodził, umawiałam się z nim.

Były jakieś kryteria doboru? Bo że znany krakowianin - lekarz, polityk, artysta, sportowiec - to rozumiem, ale na przykład kryterium estetyczne? Co, jeżeli znany krakowianin był szczególnie szpetny?

- Nie ma szpetnych ludzi, tak jak nie ma nieciekawych twarzy. Prawdą jest, że malowanie osób starszych jest łatwiejsze od malowania osób młodych. W moim przypadku jest tak, że w osobie, którą mam sportretować, szybko dostrzegam wiele cech fizycznych, które mnie zachwycają, na przykład pięknie zarysowane usta, ładny nos albo owal twarzy.

Portretowałaś niezwyczajnych ludzi. To łatwiejsze niż malowanie ludzi anonimowych?

- Moi znani krakowianie mieli jedną wspólną cechę: niezwykle silną osobowość. To ludzie otwarci, spostrzegawczy, wszystkiego ciekawi. Na początku wydawało mi się, że będzie mi bardzo trudno pracować z nimi, bo wiele z nich to ludzie dużo starsi ode mnie, z życiowym doświadczeniem, ze zrealizowanymi ambicjami zawodowymi. A tutaj okazywało się, że jednak gdzieś się spotykamy, że nie ma między nami udawania, wymądrzania się. Jedni potrafili mówić przez cały czas, inni, kiedy tylko siadali w fotelu zaczynali "odpoczywać po ciężkim dniu", zapadali w stan przyjemnej hibernacji, relaksowali się. Jedna z pań, niestety, nie mogę powiedzieć która, bo może miałaby do mnie żal, zaproponowała: "Dobrze, to ja teraz odpoczywam i zamykam oczy". Pozwalałam jej na to, ale nie na długo. Musiałam widzieć jej oczy - trudno byłoby mi namalować dobry portret, nie patrząc modelowi w oczy.

Żeby namalować portret, musisz poznać człowieka. A w tym przypadku... No skoro znani krakowianie, to wszyscy ich znają i każdy coś tam wie na ich temat. Wyczytał w gazecie, widział w telewizji...

- Ich wizerunek medialny nie był dla mnie obciążeniem. Najważniejsze dla mnie było to, jak ja widzę daną osobę i jak ona sama chciałaby być widziana przeze mnie i przez tych, którzy będą oglądać później jej portret. Jeżeli ten wizerunek mi ciążył, to na samym początku, zanim usiedli przede mną i zaczęli pozować. Później nie miało to znaczenia, zapominałam o tym; moi znani krakowianie pokazywali siebie z zupełnie innej strony, niemedialnej. Mogłam oczywiście przejmować się tym, że na wernisażu ktoś zobaczy portret prezydenta Jacka Majchrowskiego i powie: "A ten pan to kto? Tego pana chyba nie znam". U mnie był Jacek Majchrowski-zwyczajny człowiek, a nie Jacek Majchrowski-prezydent. Jeżeli ludzie go nie rozpoznają, to dlatego że znają tylko wizerunek Jacka Majchrowskiego-prezydenta.

Kto był pierwszym portretowanym?

- Profesor Franciszek Ziejka. Akurat tak się złożyło, że był pierwszą osobą, która się zgodziła i która miała czas.

I co? Siadł na fotelu i...?

- Wcześniej przygotowałam sobie płótno, zdecydowałam o jego formacie. Bo jest tak, że do każdego człowieka pasuje inny format - jednym "jest dobrze" w kwadracie, innym w prostokącie. Intuicyjnie wiem, w czym komu będzie dobrze.

A owal? Co jeżeli komuś świetnie byłoby w owalu?

- Nie namalowałam jeszcze nikogo w owalu. To chyba skomplikowane technicznie, bo trzeba byłoby specjalnie zamawiać owalne podobrazie. Ale wiesz, pomyślę o tym.

Profesor się stresował?

- Absolutnie nie. On był jedną z tych osób, które natychmiast same zaczynały coś opowiadać. Ale były takie osoby, które długo się namyślały, zanim zgodziły się pozować. Wymawiały się brakiem czasu, zmęczeniem.

Może się krygowały?

- Może. Często proponowały, żeby namalować je ze zdjęcia. Musiałam tłumaczyć, że nigdy tego nie robię; bo to wtedy już nie jest portret, ale kopia.

Ludzie różnie myślą o posiadaniu swoich portretów - jedni są zachwyceni, inni się boją, że taka rzecz zostanie odebrana jako przejaw megalomanii.

- Prawda jest taka, że każdy chciałby mieć swój portret; no może prawie każdy. I to nie namalowany przez jednego artystę, ale przez kilku. Ludzie chcą się dowiedzieć, jak inni na nich patrzą. Znani krakowianie to, jeżeli chodzi o pozowanie, profesjonaliści, są przyzwyczajeni do sesji fotograficznych (zamierzonych albo przypadkowych), do filmowania.

A ci, którzy nie są znanymi krakowianami, czego boją się w portretowaniu?

- To panie się boją. Panowie mają jedynie obawy. Trudniej maluje się panie, ponieważ im bardziej zależy na tym, żeby wyglądać dobrze (proszą, żeby wygładzić zmarszczki), więc opierają się, coś ukrywają. Wszystkie znane krakowianki, które malowałam, zanim usiadły w fotelu, chciały poprawić makijaż i fryzurę. Niektóre przynosiły nawet ze sobą coś do przebrania, ponieważ chciały poeksperymentować z wizerunkiem, czyli wybrać to, w czym prezentują się najlepiej. Z reguły były to kreacje wieczorowe. A panowie? Jeden z panów (znany aktor) już w progu zapytał: "Przepraszam, a gdzie jest łazienka z lustrem?". Zaprowadziłam go i czekałam, aż wróci. Nie było go dość długo, poszłam więc sprawdzić, co się dzieje. Drzwi łazienki były uchylone i zobaczyłam, jak mój model pracowicie układa fryzurę. Potem starałam się ją namalować dokładnie taką, jaką sobie wcześniej ułożył.

Podobno znani krakowianie mogli wybrać sobie tło, na którym ich namalowałaś?

- Tak. Najczęściej decydowali się na pejzaże: łąki, polany... Ale byli też tacy, którzy mówili, że najlepiej czuliby się w pejzażu miejskim - domy, ulice, samochody. Robert Korzeniowski widział siebie tylko na tle miasta, i takie tło namalowałam.

To łatwe: łąki to romantycy, miasto to ludzie dynamiczni. Tło, które portretowany sobie wybierze, dużo o nim mówi. Nie dziwi mnie wybór Roberta Korzeniowskiego. Czy malowałaś go w ruchu, a raczej w "chodzie"?

- Nie, ale rzeczywiście trochę niecierpliwił się podczas pozowania.

Mówiłaś, że w trakcie malowania ważna jest rozmowa. Co się wtedy dzieje między portretującym a portretowanym? Jaka to więź?

- Malując, staram się jak najlepiej poznać portretowanych. Czekam, aż przestaną się ukrywać za czymś nieprawdziwym. Muszą mi więc zaufać. Nigdy nie nadużywam tego zaufania. Ściany mojej pracowni wiele słyszały - różnych anegdot, czasem smutnych historii. One nigdy stąd nie wypłyną, zostaną tu. Moi modele muszą czuć, że nie podkreślę w portrecie tego, co starają się ukryć.

Portret namalowany i trzeba pokazać go portretowanemu...

- Mam taką zasadę, że nigdy nie pokazuję portretu w trakcie malowania. Bo ktoś zobaczy obraz w połowie pracy i będzie rozczarowany, a przecież inna byłaby jego reakcja, gdyby zobaczył efekt końcowy. Portret się zmienia, nie wygląda od początku tak samo. To przecież wiele godzin, podczas których człowiek miewa różne nastroje. To widać na obrazie. Po pokazaniu portretu zwykle jest chwila milczenia, potem lekki uśmiech i... można już zacząć przyzwyczajać się do swojej podobizny.

A więc żaden ze znanych krakowian nie rwał włosów z głowy, kiedy pokazałaś gotowy portret?

- Oczywiście, że nie. Większość była zadowolona. Widziałam to u profesora Ziejki, od razu wiedział, że portret jest trafiony; uścisnął mi rękę i podziękował.

Portret kojarzy się z XIX wiekiem. Dlaczego współcześni artyści nie lubią i nie chcą, malować portretów?

- Bo to może zbyt tradycyjna metoda przedstawiania człowieka. Współczesna sztuka skupiona jest bardziej na emocjach, a te przekazuje się innymi materiałami niż farby i pędzle. Teraz robi się instalacje, performance i jeszcze komputery... Portret, namalowany metodą tradycyjną, wymaga poświęcenia, dyscypliny. Narzuca też pewne ograniczenia - owszem, można poszaleć, ale artysta musi pamiętać o zachowaniu takich rzeczy, jak: fizyczne podobieństwo, proporcje ciała... Nie dla każdego takie granice są atrakcyjne.

Spotkałaś się też z Dorotą Terakowską, Czesławem Miłoszem i Markiem Stachowskim. Zdążyłaś, zanim odeszli.

- Kiedy dowiadywałam się o ich śmierci, to zupełnie inaczej patrzyłam na ich portrety. Wtedy szczególnie dotarło do mnie, że to co robię, ma sens. Te portrety są cenne, bo nigdy więcej już nie będę miała okazji powtórzyć z nimi tych sesji; już nigdy więcej się z nimi nie spotkam.

A swój portret już namalowałaś?

- Hm... Z tym jest problem. Zabierałam się za to wiele razy. Mam kilka autoportretów w piwnicy, ale nikomu ich nie pokazuję.

Bardzo ciekawe.

- Bo nie jestem podobna do siebie. Wychodzę na nich, jakby to powiedzieć... nieatrakcyjnie.

Na zdjęciu: portret Doroty Segdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji