Artykuły

Król naprawdę jest nagi

Zadziwiające, jak wielu artystów miejscem "doświadczeń granicznych" człowieka współczesnego czyni łazienkę, klub go-go, a nawet szalet.

Od kilku tygodni w polskiej prasie toczy się żywa dyskusja wokół nowego spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego. Głos na temat "Oczyszczonych" zabrali nie tylko recenzenci i krytycy teatralni, ale także pisarze i publicyści. Wypowiedziano skrajnie różne oceny. Dla jednych przedstawienie jest dziełem doskonałym i przejmującym (Piotr Gruszczyński, "Tygodnik Powszechny", 6 stycznia 2002), przecierającym nowe szlaki "trudnego humanizmu w teatrze" (Jacek Cieślak, "Rzeczpospolita", 21 stycznia 2002). Dla innych pozbawionym artystycznej wizji kiczem, szokującym widzów sadystyczną wulgarnością, która niewiele ma wspólnego z doświadczeniem młodych twórców (Janusz R. Kowalczyk, "Rzeczpospolita", 21 stycznia 2002, Jerzy Pilch, "Polityka", 30 stycznia 2002). Polemika trwa i jest to sytuacja jak najbardziej normalna, choć tak wielka rozbieżność opinii dobitnie świadczy o tym, że planety, na których żyją piszący o teatrze i sztuce w ogóle, już dawno nie tworzą wspólnej konstelacji.

Strażnik teatralnej poprawności

Zaskakująca, a przez to warta osobnego namysłu, jest postawa jednego z entuzjastów spektaklu. Roman Pawłowski, krytyk silny, bo publikujący w największej polskiej gazecie codziennej, zachwyciwszy się zrazu przedstawieniem Warlikowskiego, ogłosił następnie dłuższy szkic poświęcony Sarah Kane, nieżyjącej już autorce "Oczyszczonych". Wynika z niego, że Anglicy, a wraz z nimi cały świat, doczekali się wreszcie następcy Szekspira i Becketta, choć nie od razu rozpoznali jego wielkość ("Wysokie Obcasy" z 26 stycznia). Byśmy nie popełnili błędu wyspiarzy, Pawłowski skierował swój przenikliwy wzrok na pozostałych piszących o dramacie i spektaklu, w osobnym felietonie wyśmiewając ich argumenty ("Gazeta Stołeczna" z 4 lutego). Recenzent Wyborczej" znany jest ze swojego dobrego samopoczucia, jednak rola, jaką przyjął tym razem, ma całkowicie nowy charakter. Stając niejako tyłem do opisanego już dzieła, przodem zaś do oglądających go widzów, "silny krytyk" czuwa nad poprawnością odbioru twórczości Kane i samego Warlikowskiego.

Ta bezprecedensowa postawa skłoniła mnie do zapisania kilku uwag na temat "Oczyszczonych" - przedstawienia, które w sposób wyrazisty unaocznia, z czego wyrastają i w jakim kierunku zmierzają inscenizacje sztuk tzw. nowych brutalistów.

Nowy brutalny świat

Akcja dramatu Kane dzieje się w dziwnym miejscu, ni to w szpitalu, ni to w ośrodku dla uzależnionych. Trafiają tam i narkomani, i homo-, a nawet transseksualiści, oraz - jak wypada nam się domyślać - wszyscy uznani przez tajemniczy trybunał za "odmieńców". Nie wiemy, kto ich tam zamknął, wiemy, że zamkniętych czeka bolesna "resocjalizacja", która kończy się poniżeniem, torturą i śmiercią. Sposób, w jaki traktuje się tu "pacjentów", cechuje brutalność tak skrajna, że aż absurdalna, bezwiednie przeradzająca się w groteskę (pod tym względem Kane bije na głowę Mariusa von Mayenburga, Marka Ravenhilla czy Brada Frasera). By się jakoś uporać z odrąbanymi rękami, obciętymi językami czy wyssanymi oczami, komentatorzy pisarstwa Sarah Kane mówią o "nietolerancji", "przemocy w rodzinie" czy "straconej generacji X". Wszystko to jednak brzmi mało przekonująco w zestawieniu z tym, co oglądamy w "Oczyszczonych". Jeżeli przyjąć, że dramaturgia "nowych brutalistów" jest reakcją na rzeczywistość w relacji jeden do jednego, ukazywany w niej świat musiałby być odbiciem jakichś wyjątkowych, a zatem niezmiernie rzadkich przypadków. Tymczasem interpretatorzy tych sztuk oraz ich reżyserzy, choć zawsze chętnie mówią o teatrze "społecznej interwencji", nie chcą nawet słyszeć o "społecznym marginesie". Podobnie jak sami "brutaliści", którzy zazwyczaj powołują się na kronikę kryminalną czy "kontrowersyjne" reportaże TV, by jednocześnie z uporem uniwersalizować ukazywaną przemoc, scenom bezwzględnych okrucieństw nadając wymiar wielkiej metafory. W przypadku dramatopisarstwa Kane wyrażać ma ona całe zło współczesności - zło tak ogromne, że porównywalne tylko do zbrodni hitlerowskiej.

Szpital w "Oczyszczonych" do złudzenia przypomina więc obóz koncentracyjny i jako taki staje się tragiczną figurą naszego świata. Istnieje jednak istotna różnica między totalitarnym obozem zagłady a obozem Sarah Kane. Otóż jedyną siłą determinującą życie jego mieszkańców - niezależnie ofiar czy katów! - jest seks. Dla ofiar stanowi on sferę marzeń, wolności i miłości, dla kata, demonicznego "doktora" Tinkera, sferę perwersji i skrajnej przemocy, niemniej wszystko obraca się tu wyłącznie wokół erotyki. "Jest tylko to" - powie jeden z bohaterów spektaklu, ostentacyjnie prezentując swój członek i równocześnie dotykając członka siedzącego obok kochanka. Można go pieścić lub obciąć, można się nim kochać lub gwałcić, ale tylko on jest prawdziwy (nawet jeżeli jest sztuczny, jak w przypadku penisa doszytego transseksualistce). Cała reszta to społeczna hipokryzja, kulturowe role, ideologiczne kostiumy, religijne maski. Człowiek autentyczny to w sztuce Kane człowiek obnażony, dlatego też niemal każda scena z udziałem pary homoseksualistów czy transseksualistki kończy się w tym spektaklu ściąganiem bielizny. Zapięty pod szyję pozostaje tylko kat, który po godzinach torturowania swoich pacjentów biegnie do porno klubu, by obserwować sprośną "tancerkę". To właśnie tam doświadczy swojej egzystencjalnej przemiany - po raz pierwszy obcując z podglądaną do tej pory kobietą.

Może więc, zamiast lamentować nad rozmaitymi dewiacjami mieszczańskiego Zachodu, namiętnie intensyfikowanymi przez młodych "brutalistów", warto zapytać o obsesję seksu, jaka opanowała sztukę współczesną?

Seks i wydzieliny

Zadziwiające, jak wielu dzisiejszych artystów, a za nimi krytyków i odbiorców dzieł filmowych, teatralnych czy plastycznych przyjęło za własną skrajnie naturalistyczną (i po trosze freudowską) koncepcję człowieka jako wiązki popędów napędzających wchłaniające i wydalające ciało. Zadziwiające, jak wielu artystów miejscem "doświadczeń granicznych" ludzi współczesnych czyni łazienkę, klub go-go, a nawet szalet. Ciężarem przytłaczającym bohatera naszych czasów nie jest fatum, los, bezwzględna niewola, wyrok śmierci, ale seksualne i fizjologiczne tabu, nakładane na niego przez tradycyjne normy kulturowe z Biblią u ich źródeł (opowieści o młodych "brutalistach", na czele z Sarah Kane, z reguły zaczynają się od opisu ich religijnych złudzeń dzieciństwa). Skrajne cierpienie wywołuje cielesny zakaz - w przedstawieniu Warlikowskiego kat skalpelem i siekierą kaleczy, a nawet ćwiartuje swoje ofiary! - jego złamanie zaś daje fantastyczne poczucie wyzwolenia i transgresji - w przedstawieniu symbolizuje je wyświetlany na ścianie lot wielkiego ptaka. Komentatorzy takich manifestacji artystycznych, jak "Pianistka" Michaela Haneke (wyjątkowo "odważne" sceny autoerotyzmu) czy "Łaźnie" Katarzyny Kozyry (złamane tabu intymności) z reguły mówią o nowej, postmodernistycznej "świadomości ciała", zmianie "kulturowego paradygmatu płci" czy "ambiwalencji seksualnej". Te i podobne im hasła coraz częściej pojawiają się w programach i omówieniach przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego.

Tymczasem o wiele bliższym kontekstem dla "Oczyszczonych" wydaje się być współczesna kultura masowa, stale odwołująca się do erotyki i seksu. Nachalne urabianie wyobraźni klientów supermarketu za pomocą dość prostego systemu skojarzeń pozostawia swój mocny ślad. Po pewnym czasie erotycznie zaprogramowanymi "klientami" pozostajemy także w domu, na ulicy, w kinie. Dlaczego więc nie w teatrze? Warlikowski wielokrotnie deklarował chęć mówienia, zwłaszcza z młodszą częścią teatralnej publiczności, językiem dzisiejszej kultury masowej i popularnej. Składa się nań nie tylko kod seksualny, jednak to właśnie on zdominował jego inscenizacje. W "Poskromieniu złośnicy", "Hamlecie", "Bachantkach" reżyser konsekwentnie sterował ku coraz bardziej dosłownej erotyce na scenie, z upodobaniem rozbierając (względnie przebierając) swoich aktorów. Świadomie mówię o aktorach, a nie bohaterach sztuk, gdyż rzecz dotyczy estetyki reżysera, a nie języka artystycznego inscenizowanych dzieł. W przypadku "Oczyszczonych" doszło jednak do szczęśliwego uzgodnienia gustów reżysera i dramaturga, w wyniku czego stajemy się świadkami pozorowanych wprawdzie, zarazem jednak wulgarnych aktów.

Piękni obnażeni

"Naturalny", jakby "zakulisowy", a przy tym żenująco minoderyjny styl gry ulubionych aktorów Warlikowskiego świetnie koresponduje z projektowanym przez Kane "efektem obcości" nowego typu, który polega na umiejętności obnoszenia swojego nagiego .ciała niczym plastikowego manekina. Mimo że tak wyzywająco naturalistyczni w swojej afirmowanej i destruowanej cielesności, aktorzy Warlikowskiego są zarazem niezwykle sztuczni sztucznością herosów haute couture i reality show, namiętnie pochłanianych przez współczesnego widza. Dwa najczęściej zadawane pytania przez odwiedzających stronę internetową telewizyjnego "Big Brothera" brzmiały: "kiedy ją przeleci?" i "kiedy pokażą ją na klozecie?". Obawiam się, że repertuar kilku ważnych teatrów w Polsce, które specjalizują się w wystawianiu sztuk w typie "Shopping and Fucking" Marka Ravenhilla, dumnie podkreślając swoją misję wobec zdegradowanej rzeczywistości społecznej, budowany jest na podobnym, choć niedeklarowanym wprost zespole oczekiwań. Ulubieni aktorzy Warlikowskiego świetnie zdają się rozumieć swoje zadanie. Nie pokazują bohaterów - pokazują siebie. Piękni i odrażający, z upodobaniem zbliżają się do krawędzi sceny i, głęboko patrząc nam w oczy, wypowiadają swoje wielkie przesłanie: JESTEŚCIE TYLKO TYM.

Centralnym problemem "Oczyszczonych" wcale nie jest seksualna odmienność. Jest nim sama seksualność ukazana tu jako naczelna zasada człowieczeństwa. Ale może warto machnąć ręką na fatalne uproszczenia obrazu człowieka w ogóle i skupić się na konkretnym dramacie kobiety, która poczuła się mężczyzną, tudzież mężczyzny, który chciał pobrać się z kolegą? Otóż, wbrew pozorom, jest to w teatrze Warlikowskiego bardzo trudne zadanie. Drwina "silnego krytyka" uderza najczęściej w tych, którzy zarzucają reżyserowi i autorce "Oczyszczonych" nieobyczajność, zamykając się na właściwy dramat bohaterów dramatu. Recenzent nie zastanowił się jednak nad tym, że to właśnie nachalna golizna i absurdalna jako się rzekło brutalność mogą tępić wrażliwość odbiorców przedstawienia.

Niemożliwa empatia

Przynajmniej dwie długie sceny spektaklu w taki sposób zostały skonstruowane, byśmy, obserwując obnażonych aktorów, wysłuchali w skupieniu relacji z niby to odbywanego właśnie aktu (homoseksualny gwałt i stosunek z prostytutką). Owszem, obie sceny mają swoje miejsce w dramaturgii całego utworu, zarazem jednak są tak drastyczne, że w trakcie ich trwania teatr jakby znika, a w jego miejsce pojawia się coś zupełnie innego.

Co? Sala tortur? Podejrzany klub? Wchodząc do Teatru Rozmaitości, siadając w rzędach, przez chwilę jesteśmy widzami, ale już wkrótce stajemy się kimś innym. Kibicami? Podglądaczami? Powie ktoś - tak ma być, tak działa sceniczna iluzja. Otóż nie! Istnieje taka sfera zachowań aktorskich na scenie, której naruszenie powoduje, że teatr przestaje być teatrem, a staje się ringiem, wybiegiem, areną. Ta sfera dotyczy ludzkiego ciała i wiąże się właśnie z agresją, erotyką i fizjologią (czyli ulubionymi "obszarami penetracji" Sarah Kane). Prawdziwy ból, prawdziwe wydalanie i prawdziwy seks łamią konwencje teatru, czy się to akceptuje, czy nie. Striptizerka różni się od aktorki grającej striptiz, bokser różni się od aktora boksującego na scenie, człowiek oddający mocz itd. Jeżeli nie, znaczy to, że już nie jesteśmy w teatrze, że teatr zamienił się w nocny lokal, arenę bokserską czy szalet, choć jego twórcy wydaje się, że to tylko nowy rodzaj artystycznego "doświadczenia".

Powiecie, że tendencyjnie dobieram przykłady, bo nie wspominam np. o aktorach Jerzego Grotowskiego, których cielesne praktyki przekraczały teatralność, zbliżając ich do doświadczeń biczowników czy charyzmatyków. Otóż także "akt całkowity" aktorów Grotowskiego, jeżeli był prawdziwy, nie był teatrem i mógł być dla obserwatorów równie szokujący jak to, co się dzieje na scenie u Warlikowskiego. W tym sensie nie myli się Janusz Majcherek, porównując kreację Stanisławy Celińskiej do "aktu całkowitego" (jak się domyślam, chodzi o kreację Ryszarda Cieślaka w "Księciu Niezłomnym") ("Teatr" nr 1-2, 2002). Zgodzimy się jednak - o ile nasze planety nazbyt się od siebie nie oddaliły - że samoudręczenie i niemal mistyczna ekstaza na scenie są czymś zdecydowanie innym niż obnażanie własnej cielesności w rytm porno deklamacji.

Żeby było jasne: Warlikowski nie przekracza granicy, poza którą zaczyna się porno klub, szalet czy jatka, jego aktorzy nie onanizują się wzajemnie, a jedynie dotykają, nie wydalają, a jedynie udają wypróżnienie, nie kaleczą siebie i innych, a jedynie ociekają farbą, skręcając się w takt uderzeń pięści (w bokserski worek) czy siekiery (w podłogę). Nie przekracza więc, ale zbliża się do niej na tyle, że czujemy, iż w każdym momencie może się to stać. I na tym polega sedno tego procederu: wyreżyseruję ich tak, byście myśleli, że za chwilę to zrobią naprawdę, byście się tego bali i na to czekali jednocześnie. Byście o tym pomyśleli! Taki plan to świadomie zastawiona pułapka, tradycyjnie nazywana zgorszeniem, ale w dzisiejszych czasach nie wypada używać takiego słowa.

Szantaż zamiast oczyszczenia

Nie godząc się na przekroczenie konwencji teatralności, nie potrafię współczuć bohaterom przedstawienia. Tymczasem wydaje się, że tego przede wszystkim domaga się ode mnie reżyser, przekonując niejako, że nigdy nie zrozumiem, czym jest poniżenie homoseksualisty, jeżeli niemal fizycznie nie doświadczę bólu rozrywanego odbytu. Warlikowski jeszcze nie wciąga nas na scenę, nie bije nas po twarzy, nie opluwa i nie lży (co zdarza się w niektórych niemieckich teatrach, gdzie nasz reżyser uchodzi za poetę subtelności). Nie wykonuje kroku ostatecznego, chociaż zdaniem "silnego krytyka" razem z Kane uczynił on coś, o czym nie śniło się innym reżyserom. Co takiego?

Jest taka scena w "Oczyszczonych", kiedy przy "naturalnie" zapalonych na scenie światłach (jak do braw) aktorzy Warlikowskiego śmieją się z widzów. Ten śmiech ludzi skrwawionych, roznegliżowanych i całkiem nagich zawstydza i upokarza (pewnie podobnie czują się widzowie opery wyreżyserowanej przez Warlikowskiego na małej scenie Teatru Wielkiego, którzy wychodząc w połowie przedstawienia, żegnani są śmiechem aktorów). Dzieje się tak dlatego, że zamienieni w sprośnych podglądaczy (i podsłuchiwaczy), "zgwałceni" słowem i obrazem, a zarazem niezgadzający się na proponowaną przez reżysera drogę empatii, zostajemy zdemaskowani jako winni cierpienia bohaterów dramatu. Winni i natychmiast postawieni w stan oskarżenia.

I o to w gruncie rzeczy toczy się tu gra, jednak jej reguły są fałszywe. Zapewniam "silnego krytyka", że potrafię współczuć kobiecie, która źle czuje się w swojej skórze czy też mężczyźnie, który cierpi z powodu zdrady swojego ukochanego. Choć nie znam fascynacji homoerotycznej, znam litość. Ale ani nie jestem kimś, kto spuściwszy spodnie powie otwarcie: "to jest człowiek", ani też kimś, kto natychmiast chciałby zniszczyć obnażającego się człowieka, obcinając mu członki. Tymczasem innych ról tu dla mnie nie przewidziano! Albo ofiara, albo kat. Nic z tego, nie mogę utożsamić się z kimś, kto "oczyszcza" mnie ze wszystkiego co ludzkie, by potem wmawiać, że droga do raju zaczyna się od kazirodczego stosunku. Mogę mu współczuć, że tak myśli, ale wtedy natychmiast zostaję przypisany do kategorii katów latających z zakrwawioną siekierą. Bo albo jesteś gwałcony, albo gwałcisz - w tym świecie to jedyna alternatywa.

Więc odmawiam udziału w tej grze. Nie zgadzam się na wizję człowieka proponowaną przez Krzysztofa Warlikowskiego, nie zgadzam się na obecne w jego spektaklu przekroczenia teatralności, nie zgadzam się na stosowany przez reżysera szantaż moralny w typie "kto nie z nami, ten przeciwko nam". Nie zgadzam się i wierzę, że moje argumenty przydadzą się jakiemuś widzowi, który, zahipnotyzowany wzrokiem "silnego krytyka", nie ma odwagi wyjść w trakcie tego długiego i niemożliwie nudnego spektaklu. Proszę się nie bać, ten król naprawdę jest nagi.

Jacek Kopciński (ur. 1965), adiunkt w Instytucie Badań Literackich i redaktor miesięcznika "Teatr". Autor książki poświęconej dramaturgii Mirona Białoszewskiego. Wkrótce nakładem oficyny wydawniczej "Errata" ukaże się tom jego szkiców teatralnych zatytułowany "Którędy do wyjścia?".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji