Diabeł upija się na Pradze...
"Diabli mnie biorą" w reż. Marka Rębacza w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
...albo w Łodzi, bo w ramach współpracy łódzkiego Nowego i Polskiej Sceny Komediowej powstało owo - grane też w warszawskim Teatrze Praga - kameralne i tanio sklecone przedstawienie. Mniejsza jednak o objazdową ubożyznę dekoracji, główny mankament leży gdzie indziej. Marek Rębacz, weteran bojów o komedię rodzimą, napisał utwór niewymyślny, o konstrukcji trochę sitcomowej, od dowcipu do dowcipu. Niemniej opowiastka o prawiczku, co gnuśnieje w celibacie pod komendą ojcaszka zupaka, póki po jego duszę nie przybędzie sympatyczna diabliczka - gdyby ją podać z wdziękiem - obroniłaby się śród wątłej konkurencji.
Już w samej kpiącej nonszalancji uwodzonego bohatera tkwi komediowy potencjał, a dialogi pary weteranów: tatusia i księcia ciemności, gdy urwali się razem "w Polskę", są miejscami dalibóg popisowe. Tyle że umiejętność prowadzenia pogodnych przekomarzanek sczezła na scenach już na amen. Młodzi Monika Buchowiec i Bartosz Turzyński usiłują wdziękiem pokryć brak wyczucia, ale i doświadczony Krzysztof Kiersznowski jako niewyżyty militarysta sprzedaje żarty blado, bez pomysłu, bez wiary w wywołanie uśmiechu. Za to przytyty Olaf Lubaszenko, kompletnie bezradny w roli Lucyfera, ma niestety w zanadrzu ratunkowy numer: w każde zdanie wrzucane słówko- "Ś -przecinek na "k". Efekt? Z wyżyn jakich takich nadziei na sympatyczne żartowanie pikujemy bez ratunku do piekielnej kadzi, gdzie diabli smażą największą zarazę lekkiego teatru - knajacki rechot.