Artykuły

Tomasz Mann nauczył mnie dystansu

- Każdy młody reżyser chce robić sztukę, jakiej nie robił nikt przed nim. Ale gdy się kończy 50 lat, to się już nie ma wariactwa na zrobienie wielkiej rewolucji w teatrze - mówi EWA IGNACZAK, założycielka sopockiego Teatru Stajnia Pegaza, obchodząca 30-lecie pracy artystycznej.

Rozmowa z Ewą Ignaczak [na zdjęciu]:

Mirosław Baran: Masz jakiś swój bezkrytycznie ulubiony spektakl?

Ewa Ignaczak: Tak bezkrytycznie? Bardzo dziwnie pytanie... Najbardziej lubię spektakle, które wywarły na mnie duży wpływ - albo mnie rozwinęły, albo jest w nich dużo moich historii i przemyśleń. Które to? Nie powiem, bo będzie to zbyt czytelne. Jest jeden szczególnie ważny dla mnie spektakl, którego tak naprawdę nikt nie widział. W okolicach 1993 roku pracowałam nad "Ślubem" Witolda Gombrowicza. Miałam naprawdę świetną grupę; zespól, który pracował już ze mną od pięciu-sześciu lat. Między innymi Henryka grał Maurycy Miedziewski, syn Stanisława [czyli reżysera słupskiego Teatru Rondo - red.], w rolę Ojca wcielał się Krzysztof Rekowski [obecnie reżyser teatralny, w Teatrze Wybrzeże przygotował ostatnio "Szefa wszystkich szefów" Larsa von Triera - red.]. Po dwóch latach ciężkiej, naprawdę intensywnej pracy w końcu nie doszło do premiery. Czasem tak się zdarza. Od tego momentu jestem zakochana w Gombrowiczu. A tekst "Ślubu" mnie prześladuje. Co roku chcę go zrobić na scenie. I co roku, z różnych powodów, w końcu nie robię.

Inspirację większości twoich spektakli stanowi wielka literatura; nie tylko Gombrowicz, ale Dostojewski, Czechow, Grass czy Mann. Dlaczego? W końcu wielu twórców teatralnych - nie tylko offowych - uważa, że literatura i teatr do siebie nie przystają.

- Faktycznie. W szkole uczono nas, że literatura zabija teatr. Od początku swojej pracy w teatrze robiłam literaturę, a nie dramat, który był dla mnie dziełem zbyt zamkniętym. A literatura pozwalała na dokonanie adaptacji, czyli przefiltrowanie tekstu przez siebie i napisanie scenariusza poprzez własne przemyślenia, pytania i wątpliwości. Złośliwi mówią, że się podpieram nazwiskiem. Ale czemu nie korzystać z tego, co jest najlepsze, co też mnie czegoś uczy o człowieku? Od paru ładnych lat mam takiego swojego konika; bardzo mnie interesuje kondycja artysty. Zresztą sama zadaję sobie pytanie, dlaczego się zajmuję teatrem. Pytają mnie też dziennikarze, jak to się stało, że wybrałam teatr...

A więc: jak to się stało?

- No właśnie, to się w ogóle nie stało. Tak po prostu jest. Nie potrafię tego do końca wytłumaczyć, ale to się nigdy nie zaczęło. To po prostu zawsze we mnie było. Sama szukałam w sobie takiego momentu. Bacznie obserwowałam swoich rodziców, kiedy jeszcze żyli. Zastanawiałam się nad ich talentami, marzeniami. Czy teatr przenosi się w genach? Kompletnie nie wiem. Mój tata był osobą bardzo uzdolnioną manualnie; rysował, rzeźbił, zajmował się metaloplastyką, grał na akordeonie. Jak byłam mała, to sam robił mi instrumenty... Teraz szukam takich odpowiedzi u wielkich pisarzy. Studiuję to, o czym piszą, jak piszą; próbuje się dowiedzieć, jak to było z nimi. Szukam, co jest u nich lękiem, co kompleksem. Jest to tak naprawdę odkrywanie innego człowieka, artysty. Jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu mocno interesowałam się psychoanalizą. Za tekstem szukałam więc człowieka. Ciągle zresztą to we mnie siedzi. Nawet teraz, jak pracowałam nad ostatnim spektaklem "Ja/Marylin", to wiedza psychoanalityczna bardzo mi pomagała.

Co jeszcze dała ci literatura?

- Nauczyła mnie dystansu. Najpierw Bruno Schulz nauczył mnie nie bać się tajemnicy w sobie, tego, co w człowieku nieświadome. Akt tworzenia był dla mnie w duchu "schulzowski", miał uruchamiać mit, niepamięć. Wierzyłam w to. Mając już koło czterdziestki zaczęłam pracę nad "Tonio Krogerem" Tomasza Manna. Robiąc spektakl byłam w totalnej niezgodzie z tym tekstem. Ale to właśnie Mann pokazał mi, że to wszystko, co jest poza kontrolą umysłu, może być chore i niebezpieczne. A w teatrze trzeba mieć dystans. Od tego czasu zaczęłam inaczej pracować z aktorem; przestałam rozbierać go na czynniki pierwsze, nie "grzebałam" już w nim aż tak głęboko. Terazjuż wiem, że nie potrzebuję takiej wiedzy o aktorze, by zrobić spektakl. Mogę tworzyć teatr nikogo przy tym nie kalecząc i nie rozwalając emocjonalnie.

Jakie widzisz miejsce dla teatru offowego w dzisiejszych czasach?

- Teatr offowy trochę teraz zmienia znaczenie. Teatr niezależny jest w Polsce ciągle tworzony przez ludzi związanych z PRL-owską alternatywą. Wystarczy spojrzeć na Teatr Ósmego Dnia, Provisorium, czy na moją Stajnię Pegaza. Te wszystkie grupy prowadzą liderzy z tamtych czasów. A zadanie alternatywy przed laty było zupełnie inne; teatr był wtedy narzędziem walki, sposobem docierania do ludzi. Jak zatem off ma funkcjonować teraz? Ewa Wójciak z Ósemek powtarza, że dziś też są powody do walki. Zmienia się system, ale tak samo ludzie głodują, prawo jest niedobre, ludzie rządzący bywają źli. Czyli zawsze da się znaleźć to, co jest czarne i szare. Ale ja straciłam serce do takiego podejścia. Co prawda tematy społeczne powracają u mnie co jakiś czas, chociażby w "Gazie", "Wstydzie" czy "Była Żydówka, nie ma Żydówki". Z drugiej strony mam wrażenie, że teatr offowy coraz mniej mówi o rzeczach ważnych. Mnie nie razi, jeśli 20-latkowie mówią, że tata ich nie kochał albo mają wątpliwości, czy Bóg istnieje. Ale nawet uznane teatry łapią się "taniości", szukają czegoś, co chwyci. Wszyscy teraz sami sobie piszą testy i pracują przede wszystkim na improwizacji. Teatr społeczny jest w porządku. Ale ja bym go zrobiła na literaturze. Dziś umiera dialog, ludzie przestają ze sobą rozmawiać, tylko nawzajem się atakują. A teatr jest dialogiem. W połowie lat 90. zarzucano mi, że w moim spektaklu grają aktorzy profesjonalni. Usłyszałam, że alternatywa to powinna zajmować się problemem, a nie dbać o jakość teatru. Byłam zszokowana. Nie maj uż odpowiedzialności wobec widza?

A jaką pozycję powinien przyjąć off wobec teatru zawodowego?

- Dziś wszystko się wymieszało. Teatr instytucjonalny mocno przeniknął w nasze przestrzenie. Na przykład nowa scena kameralna Wybrzeża w Sopocie nie ma klasycznego podziału na scenę i widownię. To właśnie taka przestrzeń, w której my się wychowywaliśmy i my graliśmy. W efekcie teatry repertuarowe "wrzuciły" nas z powrotem na scenę. Aktorzy zawodowi nie mają problemu z grą na scenach niezależnych. I odwrotnie: na sceny repertuarowe - a jeszcze szerzej do telewizji i seriali - coraz częściej trafiają kompletni amatorzy. Nie zmienia się ciągle jedno: teatr repertuarowy to duże pieniądze i żelazny podział ról. Nam jeszcze nikt nie powie, co mamy robić, jak dobrać obsadę. Zostaje schemat wspólnej pracy jako obopólnej umowy, a nie wymogu. Każdy niezależny teatr to ciągle taka mała wspólnota. Nie robimy spektakli dla pieniędzy, ale z pasji, chęci rozwoju, poznania samego siebie. Za to na Zachodzie to wygląda jeszcze inaczej.

Jak?

- W Niemczech czy Skandynawii silny jest kierunek socjalno-społeczny. Teatr staje tam się terapią dla bezrobotnych, narkomanów czy więźniów. W Trójmieście Marek Brand swój Teatr Zielony Wiatrak założył w noclegowni dla bezdomnych [błąd, teatr powstał w Towarzystwie Zapobiegania Patologiom Społecznym Kuźnia w Gdańsku - przyp. e-teatr.pl]. Jest to ruch zdecydowanie amatorski. Z drugiej strony prawdziwy off na Zachodzie mocno się profesjonalizuje. Gdy graliśmy na festiwalu w Awinionie, to wszystkie występujące tam grupy były zawodowe. Niezależne, ale w pełni zawodowe. Powoli przenika to też do Polski. Kiedyś było nie do pomyślenia, że dostajesz honorarium za występ na festiwalu. A teraz każdy z teatrów ma swoją cenę. I to obojętnie, czy gra młodzież licealna, czy ludzie pięćdziesięcioletni. Stawki są mniej więcej takie same. Trochę mnie to niepokoi.

Jaka będzie twoim zdaniem przyszłość niezależnego teatru?

- Nie mam pojęcia. Naprawdę,

A przyszłość Stajni Pegaza?

- Każdy młody reżyser chce robić sztukę, jakiej nie robił nikt przed nim. Ale gdy się kończy 50 lat, to się już nie ma wariactwa na zrobienie wielkiej rewolucji w teatrze. Na pewno będę starała się robić teatr dobry i ciągle się uczyć. Ale wiem, że nie zrobię już wielkiej reformy. Z czasem zauważyłam, że chcę coraz więcej oddawać. Stąd w programie Off de BICZ "Lekcje teatralne" i projekt "Teatr zajechał" - czyli granie spektakli w małych miejscowościach naszego województwa.

Twoje najbliższe plany artystyczne?

- Chcę robić teatr dokumentu. To moje marzenie na przyszły rok. Jestem rodowitą sopocianką, znam historię tego miasta, wiem, ilu ludzi jest tu napływowych. Na przykład moja mama pochodziła z Warszawy, a tata był Kaszubem. Losy ludzkie są tak pogmatwane. Chciałabym zrobić spektakle na podstawie losów zwykłych ludzi, którzy mieszkają w Sopocie od dawna. I chcę, żeby moi bohaterowie byli na widowni. Obejrzeliby swoje życie na scenie, które jednocześnie stanie się doświadczeniem dla widzów. Bardzo mnie to interesuje, choć kompletnie jeszcze nie wiem, jak się do tego zabrać. Druga rzecz to nowy tekst Mariana Pankowskiego. Pisarz widział nasz spektakl "Była Żydówka, nie ma Żydówki" i sam przysłał mi nowy scenariusz. Uważa, że to idealny tekst pod naszą stylistykę. Rzecz tym razem dotyczy Rosjan. Chcę także wystawić "Elektrę" jako studium nienawiści. Wydaje mi się, że to dobry czas na to; wszystko dookoła nas krzyczy, jest brudne i pobryzgane. I poza tym to powrót do słowa. Bo słowo jest pojednaniem. Wracając do pytania o literaturę - nie piszę sama swoich tekstów, nie mam takiego daru. Dlaczego zatem nie mówić na scenie tym najlepszym słowem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji