Artykuły

Między Jekaterynburgiem a Jedwabnem

XV Konfrontacje Teatralne w Lublinie podsumowuje Grzegorz Józefczuk w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Lubelski XV Festiwal "Konfrontacje Teatralne", który zakończył się w sobotę, miał dwa wiodące programowe kierunki - teatr rosyjski i Holocaust.

To był udany festiwal, bo pokazał nieznane u nas, oryginalne zjawiska dramaturgii rosyjskiej oraz doprowadził do zestawienia różnych sposobów opowiadania o tragedii relacji polsko-żydowskich.

Z pewnością publiczność nie zapomni inscenizacji "Hamleta" [na zdjęciu] i "Wiśniowego sadu" Teatru Nikołaja Kolady z Jekaterynburga. Autor ponad 90 sztuk jest jednym z najpopularniejszych twórców nowej dramaturgii rosyjskiej. Czerpie z życia prowincji i marginesu, z dramatów, jakie niesie codzienność ludzi skazanych na egzystencjalne i emocjonalne bagno - pokazuje społeczny horror podszyty liryką. Ale do Lublina (wracając z występów w paryskim Odéonie) rosyjski dramaturg przywiózł własne inscenizacje klasyki, w których również wyraża się oryginalna estetyka jego teatru, niemająca analogii w Polsce. Jej pierwszym widocznym znakiem jest już sama konwencja zabudowy sceny, powtarzana we wszystkich przedstawieniach - czarne ściany z jasnymi drzwiami pośrodku. Taką właśnie salą teatr dysponuje w Jekaterynburgu, bogatym, największym (1,5-milionowym) mieście Uralu, znanym jako miejsce zamordowania cara Mikołaja II, w ośrodku, z którego wyrósł Borys Jelcyn, a dzisiaj nazywanym "rosyjskim Chicago" z powodu prężnej mafii narkotykowej. Teatr mieści się w małym, parterowym, zabytkowym drewnianym domu w centrum przy Turgieniewa 20. Widownia liczy 60 miejsc, scena ma 6 na 6 metrów.

W tej niewielkiej przestrzeni Kolada gromadzi w każdej ze swych sztuk niebywałą liczbę przedmiotów, a aktorów ubiera w zaskakujące stroje. Postaciom "Hamleta" założył psie smycze, a królowi - kolczatkę jako koronę. Na szyi Hamleta (znakomity Oleg Jagodin) wisi suszona ryba, a swoje sławne "Być albo nie być" królewicz wypowiada, trzymając nie czaszkę, lecz stos wołowych nóg z kopytami. Na scenie kłębi się tłum ludzi w rastafariańskich beretach i barwnych narzutkach jak czadory, z jęzorami na brodach. Tańczą wudu na korkach od wina, tarzają się na poduszkach, obmacują tandetne kopie Mony Lisy. Hamlet patrzy i gryzie palce.

Scena przepełnia się energią ruchu, wirowania, to kipiel, otchłań zmian, synonim dominacji. Oglądamy poniżenie i rozpad cywilizacji europejskiej, ale sugestie, skąd płynie zagrożenie, są dwuznaczne i mogą być mylące, bo w spektaklu dostrzeżemy oczywiste ślady prowadzące zarówno do mentalności rosyjskiej, jak i despotyzmu azjatyckiego. To bestiarium ludzkie, sodoma i gomora odgrywane są początkowo nie wprost, na scenie nic nie dzieje się dosłownie, jakby było żartem. Zarazem jest to parodia manier teatru klasycznego, repertuarowego oraz różnych konwencji gry. Dopiero z czasem dramat gęstnieje - naprawdę pluje się w twarz i ciągnie człowieka na smyczy po ziemi.

Najpierw śmiech, a potem strach i łzy - ta prosta i bardzo skuteczna formuła dramatu, na jaką powołuje się Kolada, jeszcze bardziej widoczna jest w jego "Wiśniowym sadzie". Wszystko sprzedano i dawno przepito, dlatego na scenie żadnego sadu już nie ma, są jedynie tandetne drewniane tralki przyszłych dacz z wetkniętymi w nie brzozowymi witkami. Wszędzie wiszą plastikowe jednorazowe kubki, setkami wysypują się z wiekowej szafy. Bohaterowie tańczą w walonkach, jedzą jajka na twardo, stukając nimi partnerów w czoła, rozpaczają jak w sentymentalnych hollywoodzkich filmach lat 60., co chwila popijając wódkę z butelek. Kiedy w ostatniej scenie samotny Firs znika za kulisami, ciągnie za sobą długi psi łańcuch. I w tej inscenizacji również początkowo jest lekko i śmiesznie, ale kiedy w ruch idzie siekiera drwala - nikt nie ma wątpliwości, jak wielkie emocje, przeżycia i wzruszenia potrafi wygenerować Kolada.

Publiczność Konfrontacji miała też możliwość obejrzenia dwóch najważniejszych, najnowszych spektakli podejmujących temat Holocaustu i relacji polsko-żydowskich - "(A)pollonię" Krzysztofa Warlikowskiego i "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Ond eja Spišáka. Oba przyjęto entuzjastycznie, aczkolwiek w mieście, które żyje w cieniu Majdanka, w regionie, gdzie leżą Bełżec oraz Sobibór i wiele miejscowości, w których do wojny dominowali Żydzi, odbiór tych spektakli jest specyficzny z oczywistych względów. Widzowie muszą dać sobie radę z narzucającym się - nawet jeżeli dzieje się to w irracjonalny sposób - poczuciem dziedziczenia odpowiedzialności, stygmatyzacji. Dlatego być może widz oczekuje po prostu wskazówek, jak zrozumieć to, co się w czasie wojny stało, oraz jakiegoś katharsis, nawet jeżeli jest ono niemożliwe.

Z tego punktu widzenia "Nasza klasa" zawodzi. Wprawdzie spektakl został dramaturgicznie znakomicie skonstruowany, to jednak epatuje mocnymi scenami przemocy, gwałtów i bicia, jakby aktorzy nie mogli znaleźć środków wyrazu, aby podnieść jego napięcie. Jest to biczowanie publiczności, a przecież nie to chodzi. Wszystko, o czym opowiada Słobodzianek, znamy, inscenizacja niewiele do tej prozy dodaje, jakby teatr był bezsilny wobec tego tematu i tekstu.

Inny ton wniósł Rosyjski Akademicki Teatr RAMT z Moskwy ze spektaklem "Remis trwa tylko chwilę" opowiadającym o wileńskim getcie, jednym z niewielu rosyjskich przedstawień o tej tematyce, jakie znamy. Nawiązuje do drastycznych eksperymentów na kobietach i dzieciach, pokazuje, jak silne jest pragnienie życia i godności w obliczu śmierci, czyniąc to subtelnymi środkami teatralnymi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji