Artykuły

Inny

SZTUKA jest niczym wobec natury. To najpierw przeczyta widz i będzie na ten napis spozierał stale, podczas całego przedstawienia. Tyle, że z upływem kwadransów przestanie sarkać, że to truizm. Bo przeżyje wstrząs. I dozna prawdziwego oczyszczenia w teatrze. Nieczęsto siła sztuki bywa taka. Jest tym razem. Dzięki naturze, dramatopisarzowi i scenie.

Osnową tego dramatu, od 6 lat triumfalnie kroczącego przez kontynenty (choć nie wiem, czy gdziekolwiek mógł zyskać kształt tak doskonały), jest autentyczna historia. Życie człowieka-słonia, dotkniętego nieuleczalną chorobą Recklinghausena, która zniekształca w potworny sposób ciało i skórę. Dość rzec: Quasimodo, człowiek-potwór.

Ten człowiek nazywał się John Merrick i jako potwór właśnie był wystawiany na jarmarkach, zanim z tego upodlenia nie wyrwała go medycyna. Potem przebywał aż do śmierci w szpitalu londyńskim, stając się obiektem naukowych' dociekań lekarza królowej Wiktorii, obiektem filantropii wyższych sfer. Zmarł w 1890 r. pozostawiając żywy dowód przynależności do gatunku homo sapiens - owoc własnej twórczości - tekturowy model kościoła św. Filipa. Można więc było nadal mówić o nim: człowiek.

Pomerance, dziś czterdziestotrzyletni dramaturg amerykański, zainteresował się życiorysem człowieka-słonia nie dla taniej sensacyjności. Przeciwnie - zobaczył w nim problem centralny dla dwudziestowiecznej cywilizacji - problem Innego.

Zhomogenizowany świat kultury masowej, apokaliptyczne tempo przekazywania wiadomości, uniformizacja gestów i zachowań - wszystko to prowadzi do budowania coraz uboższych systemów wartości. Coraz mniej w nich miejsca dla indywidualności, dla odmienności, dla Innego. A skoro tak - coraz częstsze muszą być reakcje na tę inność - agresja, odrzucenie, karcący śmiech, a po przeciwnej stronie - miłosierdzie, współczucie, filantropia. Nie wiadomo, co gorsze... Jednocześnie na naszym świecie Inny musi istnieć - bo któż by potwierdzał nasze dobre samopoczucie, naszą zgodność z normą?

Podobnie było z Merrickiem. Był Inny. Nie tylko psychicznie. Był potworem. Tresowany w jarmarcznej budzie z trudem wysuplywał jakieś słowa-jęki. Prawa ręka zwisała bezkształtnie, choroba biodra psuła proporcje sylwetki. Miał martwą, nie wyrażającą żadnych uczuć twarz. I takim, dokładnie takim gra go, robiący na scenie Współczesnego milowe kroki Adam Ferency (nie tak dawno był wspaniałym Pukiem w szekspirowskim "Śnie").

Rola Merricka, przemyślana w najdrobniejszym szczególe, mogłaby żyć własnym życiem, tak jest konsekwentnie budowana. Oszczędnie. Tylko ciało i głos. Nic więcej. Tu i tam deformacja. Nie jedna, seria ewolucji tych zniekształceń, bo psychika Merricka się zmienia. Do tego martwa twarz; przerażająca precyzja i logika, a także takt w prezentowaniu swoistego, scenicznego ekshibicjonizmu. Wielka rola.

Natrętnie nasuwa się porównanie - Łomnicki. Arturo Ui tu właśnie, we Współczesnym. A ostatnio Goya, Galileusz, Salieri na Woli, gdzie Ferency mógł (nie wiem czy tak było) mieć w Łomnickim mistrza-idola, trzeba by powiedzieć dzisiaj. Chcę, by to zabrzmiało jako wyraz głębokiego uznania, a nie "Łomnicki numer dwa". Ferency, chce czy nie chce, jest spadkobiercą takiego myślenia o sztuce aktorskiej, jakie u Łomnickiego owocowało niezapomnianymi kreacjami.

Inscenizacja tego dramatu ma słusznie ascetyczny kształt. To już prawie rapsodyzm. Marcel Kochańczyk wykazał, że ma czułe ucho, łowił nim sens, nie sensacyjność. Tę historię z XIX wieku umieścił na niemal pustej scenie, której centralnym sprzętem staje się wielofunkcyjny, zbity z desek podest. Czerń (reforma daje znak - część dekoracji wzięto ze "Snu"), szarość.

Jako leitmotiw, ironiczny komentarz pojawia się w cudownej dysharmonii katarynkowo rozkoszna, cyrkowo frywolna powracająca melodyjka Koniecznego, drążąca uszy i serce.

Tak. Miejsce jest tylko dla słów i ich intonacji, zdradzającej stosunek postaci do człowieka-słonia. Agresywny impresario (Kowalewski), władczy policjant (Troński), fałszywa samarytanka (Stawińska), cyniczny dyrektor szpitala (Wołłejko), mieszczańsko współczująca Księżna (Drapińska)... Wreszcie główny partner pacjenta, dr Treves, przeżywający rozterki i olśnienia. Rysunek tej postaci wyraziście, stylowo, kreśli Krzysztof Kolberger. Wreszcie, choć nie na ostatek, Maja Komorowska, aktorka, która samym wejściem ekscytuje publiczność. I nagradza ją sowicie. Nawet żartem - bo zaczyna od wariacji na temat powiedzenia: "Było mi bardzo miło poznać Pana, Panie Merrick". Gra aktorkę, więc może sobie pozwolić na 4 wersje tego pożegnania. Każdą inną.

Jest to spektakl, o którym chciałoby się nieskończenie. Udany wybór (tradycja prapremier dochowana), udany kształt artystyczny. Czy jest bez wad? Niezupełnie. Z tekstu (dodajmy, w pięknym przekładzie Szymanowskiego) dałoby się usunąć to i owo (długawe sceny z biskupem). Można by inaczej zbudować finał. Ale - zacytujmy ludzkie zdziwienie z tej sztuki o ludziach "czy wszystko musi być tak arbitralne?..."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji