Artykuły

Blask na miarę czasów

"Blask życia" w reż. Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Rosjanie mówią, że dla twórcy piszącego dla teatru najtrudniejsze jest pierwsze trzydzieści lat. Amerykanka Rebecca Gilman zadebiutowała nawet nie przed dziesięcioma laty, ma zatem jeszcze sporo czasu (i pracy), by z czeladnika wyzwolić się na mistrza, "Blask życia", pierwszą sztukę teatralną Gilman, wziął na warsztat Mariusz Grzegórzek i wystawił na Małej Scenie Teatru im. Jaracza w Łodzi. Zdolności reżysera pomogły tekstowi, ale maniera nieco uwikłała sztukę: mieszanina stylistyczna specjalnie spektaklu nie uatrakcyjniła, za to nielitościwie wydłużyła go. Celebrowanie przenikania teatru realistycznego z epickim mogło być ciekawe, gdyby nie było tak męczące. U Brechta chociaż na proscenium śpiewano piosenki, u Grzegorzka na niemo zaledwie wiesza się pranie lub przesypuje mąkę z torebki do miski.

"Blask życia" wpisuje się w sposób oczywisty w nurt dramatu społecznego, w Stanach Zjednoczonych powstającego na zamówienie: oto wydarzyło się coś niesamowitego (szaleniec wystrzelał klientów supermarketu albo seryjny gwałciciel zmuszał kochankę do mordowania ofiar), więc teatr reaguje. Niestety, tekst Gilman, opowiadający o przypadku gwałciciela, jedynie próbuje otrzeć się o strindbergowskie analizy. Psychologia bohaterów "Blasku życia" podana na tacy nie skłania do głębszych przemyśleń, bo bohaterowie co najwyżej dwuwymiarowi, a ich psyche owszem, szalona, ale nadto a priori.

Nie da się dramaturgicznym "chwytem", jaki stosuje Gilman, chcąc wytłumaczyć psychikę bohaterki (pierwsza scena pokazuje otoczenie dziewczyny, na które składa się pijana matka, zawodowo prostytuująca się w jej obecności i klienci), załatwić tego, co w dramacie musi nabrzmieć, by móc eksplodować. W konsekwencji i eksplozje, choć poruszające, to niewiele mają wspólnego z najszlachetniejszą formą dramatu, z tragedią, którą tak bardzo chciała Gilman napisać.

Grzegorzek z tekstu średniej jakości wykreował przedstawienie na miarę czasów, w jakich żyjemy. Z jednej strony epatował krwią cieknącą z nosa i nadgarstka, z drugiej "magicznymi" efektami obcości, z trzeciej , dbaj ąc o realizm zmieniał narzuty na meblach, by akcentować przeniesienie akcji, a jednocześnie pozwalał bohaterom oglądać programy z nieistniejącego telewizora. Mógł sobie jednak pozwolić na wiele, a właściwie niemal na wszystko, bo do dyspozycji miał znakomitych aktorów Jaracza.

Występujący w rolach głównych Małgorzata Buczkowska i Ireneusz Czop stworzyli kreacje wybitne. Nie wiadomo, co bardziej podziwiać: warsztat tych aktorów, umiejętności posługiwania się nim, wrażliwość, prawdę sceniczną, inteligencję, ładunek emocjonalny. Tych dwoje w każdej kolejnej roli postępuje krok dalej, za każdym razem zdumiewa, oczarowuje. Zastanawiam się, jak daleko mogą się jeszcze posunąć w zawłaszczaniu granych postaci i widzów. To niesamowicie utalentowani ludzie.

Na niełatwej drodze ku znakomitości jest też Marieta Żukowska, studentka Wydziału Aktorskiego PWSFTViT, która zaskoczyła dojrzałością, z jaką sportretowała jedną z nastoletnich ofiar niepoczytalnej pary. To imponujący i zachwycający debiut. Przekonująco w mniejszych rolach zaprezentowali się też Kamila Sammler, Anna Sarna, Ewa Beata Wiśniewska, Robert Latusek i Mariusz Siudziński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji