Artykuły

Pozerstwo

Coraz mocniejsze staje się zapotrzebowanie na teatr społeczny, taki, któremu nie będą obce przemiany, jakim podlega nasze społeczeństwo (w wariackim zresztą tempie). Nikt nie ma jasnego wyobrażenia, jak teatr taki miałby wyglądać. Wiadomo tylko, że powinien raczej opowiadać się po stronie tych, którzy nie wytrzymują tempa i lądują gdzieś na poboczach i marginesach.

Może pokazywać niedole ich życia i wrogość do konsumpcji, od której oddziela gruba pancerna szyba braku pieniędzy. Może też pokazywać radość życia człowieka, który nie bierze udziału w wyścigu szczurów, albo zajmować się tegoż wyścigu ofiarami, pozornie zadowolonymi z zajmowanego w niemiłosiernym peletonie miejsca. Jedno wiadomo na pewno: teatr nie może pozostawać ślepy i głuchy na to, co się dzieje tu i teraz. Udawać, że nie dzieje się nic. Można sobie wyobrazić, że taki teatr będzie prymitywny i ułomny artystycznie, ale siła wyrazu i zaangażowanie w podjętą tematykę okażą się istotniejsze od rezultatu teatralnego. Oczywiście lepiej i piękniej byłoby, gdyby takiemu teatrowi udało się osiągnąć najwyższe loty artystyczne, stworzyć nowy język teatralny, bo tylko wtedy zamierzony efekt społeczny mógłby być całkowity.

ZBURZYĆ ŚWIĘTY SPOKÓJ

Od kilku lat w Europie grana jest sztuka Marka Ravenhilla "Shopping and Fucking", zaliczana do ważnego i odważnego nurtu dramaturgii społecznej, nazwanego "Cool Britannia". Sztuki z tego nurtu powstały wokół londyńskiego Royal Court. Od razu pojawiły się wątpliwości, czy nowe teatralne teksty nie są przypadkiem jedynie nową teatralną modą, co oczywiście znacznie obniżałoby ich wartość. Prawdą jest, że dobrze się sprzedawały, trafiały na pierwsze strony gazet.

"Cool Britannia" promowała się sama, także dzięki skandalowi, jaki wywoływały kolejne sztuki. Scena nagle zaroiła się od narkomanów, homoseksualistów, ludzi żyjących w związkach wielokrotnie złożonych. Przede wszystkim zmienił się jednak język, jakim mówili aktorzy, stał się ostry, wulgarny, pełen słów uważanych powszechnie za nieprzyzwoite. "Cool Britannia" chciała być jak najbliżej rzeczywistości, dlatego dramaty tego nurtu są właściwie sztukami hiperrealistycznymi czy wręcz naturalistycznymi, choć pozbawione są naturalistycznego determinizmu. Z całą pewnością nie traktują o problemach urojonych, o ludziach nie istniejących: opisują świat z ulicy, na którą wychodzi się z teatru. Nie powstały po to, by epatować sytego bourgeois, ale żeby nim potrząsnąć, zburzyć jego święty spokój i zmusić do myślenia. Pokazują świat bez upiększeń, trochę tak jak obowiązkowe dzisiaj filmy grupy Dogma.

Na polską premierę "Shopping and Fucking" czekałem z niecierpliwością i, nie ukrywam, z nadzieją, że nurt społeczny w polskim teatrze będzie coraz silniejszy i bogatszy. Przygrywką, bardzo udaną, do przedstawienia był spektakl poznańskich Porywaczy Ciał "I love you", piętnując nadużycia konsumpcji, wywołującej afazję uczuć i definitywną śmierć ducha.

Dobrym początkiem były na pewno znakomite "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" wyreżyserowane przez Grzegorza Jarzynę na podstawie sztuki Kanadyjczyka Brada Frasera. Spektakl Pawła Łysaka i Towarzystwa Teatralnego na gościnnej scenie Teatru Rozmaitości (prowadzonego artystycznie przez Grzegorza Jarzynę właśnie) jest wszechstronnym niepowodzeniem i właściwie jedyna zasługa tej premiery to przybliżenie polskiej publiczności tekstu Ravenhilla. Można nawet snuć ponure przypuszczenia, że Łysak chciał po prostu zdyskontować sukces Jarzyny i "załapać się" na to, co się teraz w teatrze nosi, choć manifest Towarzystwa Teatralnego sugeruje głębokie zaangażowanie w sprawy społeczne.

SAMO ŻYCIE

"Shopping and Fucking" zajmuje się dwoma fetyszami współczesnej kultury masowej: kupowaniem (sklepy, pieniądze, telewizja, media) i seksem. W sposób niewyszukany, ale za to wartki i przekonujący demonstruje, jak wszechogarniająca konsumpcja zamienia ludzkie mózgi w zidiociałe monady. Bohaterami są młodzi ludzie uwikłani w narkomanię i świat przestępczy. Trzech z nich to homoseksualiści, choć każdy reprezentuje radykalnie odmienne podejście do homoseksualizmu i związanych z nim uczuć i namiętności. Ich towarzyszką jest Lulu - dziewczyna usiłująca żyć normalnie, zrobić karierę w telewizji, jak wszyscy. Zresztą marzenie o stabilizacji jest główną tęsknotą wszystkich bohaterów "Shopping and Fucking". Przypomina to głęboką ironię kultowego filmu "Trainspotting". Na razie jednak o stabilizacji nie ma mowy. Są dorywcze zajęcia, takie jak handelek prochami, sprzedawanie buł w fastfoodzie czy seks na telefon. Dodatkowym źródłem dochodu są kradzieże w supermarketach (kradnie się podłe żarcie, gotowe porcje do odgrzewania w mikrofalówce). Wszyscy bohaterowie prowadzą poza tym skomplikowaną grę psychoseksualną, która kończy się śmiercią jednego z nich.

Ravenhill nie omieszkał wywatować swojej sztuki efektownymi odwołaniami literackimi i kulturowymi. Pierwszy, najbardziej natrętny trop to teoria głosząca upadek wielkich narracji. Stąd od samego początku w bohaterach rozpaczliwa potrzeba opowieści. Choćby najbardziej błahej. Ale opowieści spełzły idiotycznie i bezboleśnie do krainy narracji debilnych. Co z tego, że ulubiony przez jednego z bohaterów disneyowski "Król Lew" może od biedy przypominać szekspirowskiego "Hamleta" lub nawet Jezusa Chrystusa, skoro nikt już nie wie, co to "Hamlet" i kto to Szekspir, a Jezus Chrystus też niekoniecznie jest postacią powszechnie znaną. Zresztą przede wszystkim zanikła zdolność interpretacji. Co z tego, że przygotowująca się do castingu dziewczyna recytuje przed zwyrodniałym producentem fragment roli Iriny z "Trzech sióstr", skoro nikt nie słucha o czym jest ta mowa, nawet egzaltowana recytatorka. Tropy biblijne prostytuują się tu na ołtarzach kultury masowej. Wrażliwość na sztukę miesza się ze skrajnym okrucieństwem, mordercy mają czułe serca, a ludzie o czułych sercach stają się mordercami. Samo życie.

NUDA

Mimo wszystkich różnic dzielących Polskę i kraje Europy Zachodniej nie można powiedzieć, że "Shopping and Fucking" to dramat, którego akcja rozgrywa się na księżycu. Nie jest to przedstawienie o mutantach popromiennych czy zwyrodnialcach. Tacy ludzie jak bohaterowie Ravenhilla żyją wśród nas, poniekąd wszyscy jesteśmy w "Shopping and Fucking" uwikłani, pogrążając się z czułym uśmiechem aprobaty w świecie agresywnej konsumpcji. Z tego powodu wystawienie tego dramatu powinno stać się ważnym faktem społecznym. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że sztuka grana w "Rozmaitościach" stanie się głównie skandalem obyczajowym. Winę za to ponosi nie sztuka, ale reżyser. Zastrzec trzeba bowiem od razu, że skandal obyczajowy nie był nadrzędnym celem Ravenhilla. Ewentualnie mógł być środkiem prowadzącym do celu, czyli do wstrząsu, ale nie celem samym w sobie. Tekst nie jest gorszący, gorszący jest świat, który został w nim opisany.

Kiedy na scenie trzeba pokazywać rzeczy drastyczne, kiedy trzeba być hiperrealistycznym, kiedy trzeba rozmawiać pełnym głosem o najintymniejszych sprawach - nie można tego zrobić po prostu. Najpierw trzeba znaleźć odpowiedni język, sposób mówienia, uruchomić odpowiednie możliwości w aktorach. Stworzyć odrębną poetykę. To właśnie udało się Jarzynie w "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich". Tymczasem Paweł Łysak wpuszcza na scenę swoich aktorów i mówi im: "Grajcie". Efekt jest straszny. Nieudolność reżyserska powoduje powszechną niemoc aktorską. Aktorzy odgrywają swoje role nie kierując do widowni żadnych emocji. Wszystko staje się udawaniem, zgrywą i pozerstwem. Zamiast poruszać, szybko zaczyna nudzić, nawet najbardziej skorych do moralnego oburzenia widzów. Brakuje uwewnętrznionych emocji. Zastępuje generowane powierzchniowo drgawki i podrygi. To, co oglądamy, nie jest ani straszne, ani pociągające. Dzieci z dobrych domów epatują swoich sąsiadów (którzy w sposób całkowicie logiczny też są z dobrych domów). To zadziwiające, że można się nudzić, patrząc na całkowity rozpad świata. W najlepszym wypadku z przedstawienia przebija banalne przesłanie o tym, że ludzie z natury są dobrzy i skorzy do miłości, tylko świat, w którym żyją, jest zły i nie pozwala na realizację wzniosłych ideałów.

Niespodziewanie okazało się, że "Shopping and Fucking" jest nam kulturowo zupełnie obcy. Takie przynajmniej należy wyciągnąć wnioski z przedstawienia Towarzystwa Teatralnego, choć pewnie obraz taki nie ma nic wspólnego z prawdą. Z tego punktu widzenia premiera Pawła Łysaka okazała się teatralnym spalonym. Nie przekonuje ani jedna postać z pięcioosobowego zespołu aktorów gotowych na wszystko. Od Lulu Marii Seweryn poczynając, skończywszy na Garym Marka Żerańskiego, jeszcze studenta warszawskiej Akademii Teatralnej. Słabość postaci też jest wynikiem niewyznaczenia aktorom odpowiednich zadań, które mogłyby zawładnąć rozedrganą histerią. Do klapy przyczynił się też przekład. Tekst zatrzymuje akcję i aktorów. Powinien także być napisany nowym, odrębnym językiem. Potoczystym i mocnym slangiem, a nie podwórkową mową wyrostków. Zamiast przedstawienia, na którym wszyscy będą się bać, powstał spektakl, gdzie wszyscy ziewają w rytm najostrzejszych przekleństw.

MARK RAVENHILL, "SHOPPING AND FUCKING", reż. Paweł Łysak, scen. Paweł Wodziński, prapremiera polska 16 kwietnia 1999 na scenie Teatru Rozmaitości w Warszawie, w wykonaniu Towarzystwa Teatralnego.

PS. W poprzednim "TP", recenzując "Zmierzch" Babla wystawiony we wrocławskim Teatrze Współczesnym, zagalopowałem się i uczyniłem z Babla pisarza mającego na koncie tylko jeden dramat, za co wypada mi przeprosić nieżyjącego autora i wszystkich czytelników.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji