Artykuły

We śnie

"Sen o jesieni" w reż. Jana Maciejowskiego w Teatrze Polskim w Szczecinie. Recenzja Artura D. Liskowackiego w Kurierze Szczecińskim.

Długa, żwirowa, a raczej kamienista ścieżka - biały pas przez środek czarnej sceny, podkreślony odblaskową, niebieską linią, której neonowe światło powtarza linia wzdłuż sufitu. W połowie ścieżki cztery ławki, jakby nisze, zblokowane w szary, na pozór kamienny prostokąt - miejsce spoczynku. Ostatecznego?

Ale brak tu klimatu cmentarza. To raczej tunel podziemnego przejścia, poczekalnia. A jeśli tunel: to dokąd? I czekanie: na co?

Ta prosta, a niezwykła scenografia autorstwa Barbary Zawady wycisza, ale i budzi niepokój. Widzowie, siedzący po obu stronach sceny, chłoną jej przestrzeń zanim się jeszcze zacznie spektakl.

Z pierwszych słów rozmowy Mężczyzny (Jacek Polaczek) i Kobiety (Danuta Chudzianka), którzy pojawiają się naprzeciw siebie z obu krańców ścieżki, wynika, że spotkali się po latach, przypadkiem, na spacerze. Realność tego spotkania, dosłowność miejsca, ulegać będzie powoli zatarciu, rozmyciu. Znali się już kiedyś, byli ze sobą czy - dopiero teraz - mogą być razem? Są na cmentarzu, na który on przyjechał żegnać swą babcię, czy może znajdują się w nieokreślonej przestrzeni, której cmentarna aura jest znakiem, symbolem? Sami już umarli czy tylko stoją na progu śmierci, przechadzając się jak cienie wzdłuż tego progu, we śnie, co od wieków jest w kulturze inną śmierci formą?

Ile mają lat? Tyle, co grający ich aktorzy? Mężczyzna skończył czterdzieści (jak powie jego Matka), czy... skończył je liczyć (jak wynika z ironicznego uśmiechu Mężczyzny po jej słowach)? Ich późna, jesienna dojrzałość to metafora zmierzchu, czy ten punkt biografii, w którym podejmuje się próbę bilansu? A może na jedno i drugie nie ma już czasu? Albo inaczej: tylko czasu nie ma,, a życie i śmierć są? Ważne tak samo, więc nieustannie bolesne?

"To niewiarygodne, jak czas szybko mija" - powtarzają postaci tej sztuki. Czas mija, już minął. Ale od niczego nas nie uwolnił.

Ta bezczasowość opowieści o życiu - życiu jak każde pełnym klęsk i zdrad, nadziei i miłości, złudzeń i wiary, cierpienia, które zadajemy, i które inni nam zadają, życiu przesyconym śmiercią - paradoksalnie wyostrza kontury zwykłych międzyludzkich relacji.

Czy "Sen o jesieni" jest więc snem o czyśćcu dla naszych dusz, czy sumień; snem o tym, jak być mogło, czy o tym, jak było? Nieważne, to jedynie słowa. A słowa w sztuce Fosse'a - choć walczą o sens i próbują zastąpić życie - są tylko bezradną, pustą litanią. Powtarzają się, szamoczą, udają, że coś ważnego znaczą: "tak bywa", "wszyscy umrzemy", "każdy jest sam" - to prawdy banalne, pozory dialogu, zaklinanie milczenia, które tężeje między nami.

"Sen..." to także opowieść rodzinna - portret rodziny w zimnym pejzażu. Czy raczej we wnętrzu, zamkniętym kręgu - jak w wielu dramatach Fosse'a? Wszyscy tu za sobą tęsknią, a nikt nie potrafi się zdobyć na bliskość. Są okrutni wobec siebie, bo nie umieją inaczej wyrazić tej tęsknoty. Pokolenia dziedziczą tę skazę i z nią odchodzą. Na cmentarzu, przy pogrzebie babci, o której mówi się już tylko, że miała dobre, bo długie życie - spotykają się więc Kobieta i Mężczyzna, ale też i jego Matka (Kazimiera Nogajówna), Ojciec (Marian Nosek) i była żona Gry (Małgorzata Chryc-Filary).

Nieziemska rzeczywistość bardzo ziemskich spraw wywołuje ich sobie wzajemnie z pamięci, z goryczy i żalu, z niespełnienia.

W nastrojowym przedstawieniu, którego formą przygotował Jan Maciejowski grunt dla ważnych i trudnych pytań, zgrzyta jednak nie tylko żwir pod nogami bohaterów. Zdaje się, iż wynika to z dwóch przyczyn. Po pierwsze: za mocno i w sprzeczności z chłodem dramatu wprowadza się widza w ciepły, melancholijny nastrój. Saksofonista grający - na żywo - liryczne standardy ("Opadają liście"), łatwe, czułostkowe sceny między kochankami, odwracają uwagę od prawdziwego wymiaru "Snu...". Po drugie: różnej rangi, odmienne stylem aktorstwo (od powierzchownej rodzajowości, poprzez dystans, aż do gwałtownej psychodramy) sprawia, że spektakl traci czystość tonu.

Ten "Sen..." śniłby się wymowniej, gdyby był - ujmując rzecz z odrobiną poezji, którą wszak w nim słychać - bardziej milczący. Bliższy nie rolom Kobiety i Mężczyzny, a scenom z parą rodziców - odległym, nieobecnym prawie Ojcem (M. Nosek) i Matką, której głuchy ból i żywą rozpacz umiała w przejmujący, a prosty sposób wydobyć z kilku tanich, pustych fraz Kazimiera Nogajówna. Mimo to "Sen..." zostaje w pamięci - jako rampa ścieżki, którą zbliżają się i oddalają od siebie jego bohaterowie, ich gesty naznaczone daremnością, milczenie skryte za słowami oraz cienka, fiołkowo martwa linia, która opisuje, ale i opasuje, ogranicza nasze życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji