Artykuły

Rachunek sumienia

- Nie przyjęłam propozycji zagrania w sztuce "Drzewa umierają stojąc". Z pewnością nie obeszłoby się bez porównań Z Ćwiklińską, ale mało kto pamięta, jak ona ją grała. To by mi nic nie dało - mówi HANKA BIELICKA.

Hanka Bielicka [na zdjęciu], 15 listopada skończy 90 lat. Urodziła się pod znakiem Skorpiona i w trzech czepkach. To dzięki temu, na 10 minut przed końcem wojny, skończyła studia (aktorskie i filologię romańską), na 10 minut przed wojną wyjechała do Wilna i uratowała się przed wysłaniem do Kazachstanu. Dzięki temu została artystką, której żywiołem jest estrada, a monolog znakiem firmowym. Na estradzie spędziła 65 lat! Mimo sędziwego wieku, starość nie jest dla niej obciążeniem psychicznym i wcale na nią nie narzeka. Nie boi się śmierci, jest przygotowana na wszystko i dlatego dzielnie zniosła poważną operację, a dzień przed spotkaniem ze mną pojechała na spotkanie z publicznością.

Zapewne wszyscy odwiedzający pytają: jak pani się czuje? Co wtedy pani odpowiada?

- Mówię, że upadłam i umarłam. Patrzę, otwiera się brama niebieska, a święty Piotr pyta: - A kto to tam leży? - To ta Bielicka z Polski. Na to zdziwiony św. Piotr: "Bez kapelusza? Ej, kochana, wracaj na dół, włóż kapelusz i dopiero wtedy cię wpuścimy". Dlatego wróciłam na ziemię. Odwiedzającym mnie mówię, że czuję się dobrze i nadal żyję. Tak naprawdę to udawałam, że nic mi nie jest.

Teraz mówi pani ludziom prawdę, czy nadal udaje?

- I tak, i nie, bo ludzie nie muszą wiedzieć o mnie do końca wszystkiego, oni nie chcą widzieć Bielickiej pokrojonej, pozszywanej, chorej..., tym bardziej że mimo wszystko wyglądam jako tako, nie straciłam głosu i chrypki, nie poszło na płuca.

Szeptano, że po operacji straciła pani głos...

- Ależ skąd, nadal mam taki głos, jaki miałam. Wychodzę na estradę, opowiadam dowcipy i ludzie zapominają o tym, że byłam chora i zaczynają się dobrze bawić i głośno śmiać.

Co z pani legendarną energią?

- Mam ją jeszcze, chociaż trochę udaję, ale całe aktorstwo na tym się opiera. Zresztą ludzie nie chcą do końca znać prawdy. Oni chcą, żeby ich ulubieńcy zawsze czuli się OK. Ludzie pamiętają ostatnie momenty życia artystów, a nie zamierzchłe czasy i największe sukcesy sprzed lat. Dlatego wyznaję zasadę: uśmiechaj się wbrew wszystkiemu i pamiętam słowa ojca: "Zamknij serce, niech się studzi, a unikaj czułych ludzi, bo cię zjedzą".

Wczoraj występowała pani w Chełmie. Czy nie za wcześnie na wyjazdy?

- Wyjeżdżam w niedzielę, a następnego dnia długo śpię i regeneruję siły. Codziennie przychodzi rehabilitant i trochę nade mną pracuje. Niech pan nie zapomina, ile ja mam lat, że stare, leżące bez ruchu ciało musi się ruszać. Jak na dzisiejszą epokę, to nie jest tak dużo, bo mam parę starszych koleżanek, które nie przyznają się do swojego wieku, ale ja nigdy go nie ukrywałam. Od paru dni zaczynam wychodzić na podwórko, na ulicę, żeby oddychać innym powietrzem, chociaż w Warszawie nie jest ono zdrowe i wokół same spaliny. Pewnie znów pojadę do Ciechocinka, bo tam dobrze leczą reumatyzm.

Witam panią w południe, a pani w pełnym makijażu, w lokach, w pięknej bluzce, spódnicy do ziemi, jakby zeszła prosto ze sceny...

- Jeżeli bym się nie umalowała, nie zrobiła fryzury, nie wystroiła, to widząc mnie taką, spadłby pan z wrażenia ze schodów.

Nałożyła pani nawet kapelusz. Czy zawsze ma go pani na głowie?

- Zawsze. Uzbierało się ich trochę, kilkadziesiąt. Byłam taką zapaloną fanatyczką coraz to nowych kapeluszy, że wszystkie zarobione pieniądze ładowałam w kapelusze. Mamusia pytała: "Haniu, gdzie są twoje pieniądze?" - Tam, mamo, w tej szafie z kapeluszami - odpowiadałam. Umarła moja kapeluszniczka, umarła stała krawcowa, umarł szewc... Kiedy żyje się tak długo, trzeba być na to przygotowanym. Na pośmiertnej porcelanowej fotografii też będę w kapeluszu, uśmiechnięta, niecodzienna. Już dawno zrobiłam przymiarkę do odejścia z tego świata, spenetrowałam szafy, aby usunąć z nich to, co jest lub nie będzie mi już potrzebne.

Co pozostało w tych wielkich szafach?

- Dwadzieścia parę kapeluszy, 30 sukien estradowych, trochę bucików, ale niech pan mnie dalej nie pyta, co ja mam w szafach, bo ja mam prawie 90 lat i taka stara osoba jak ja, nie powinna się tak często przebierać. Dzisiaj liczy się młodość i żeby jak najwięcej odsłonić, jak np. ta nasza piosenkarka Górniak, której widać było majtki.

Jak ze wzrokiem, z którym miała pani swego czasu problemy i przeszła dwie operacje katarakty?

- Może nie powinnam tego ujawniać, ale ja już prawie nie widzę. Nie czytam ulubionych pism, okulary nie pomagają. Profesor okulista powiedział do mnie: - Pani Haniu, 70 lat patrzyła pani prosto w reflektory i teraz nie powinna się pani dziwić, że niedowidzi. Nie mogę rozwiązywać krzyżówek, poczytałabym nowe, ciekawe powieści, których ostatnio sporo się ukazało. Niestety... Za to zrobiłam się politykiem i szalenie wyrobiłam się politycznie. Znam dobrze 4 języki i mogłabym przydać się w Europie, ale na to za późno, tym bardziej że nie mogę czytać i pisać. Na półinteligenta i panią od podawania kawy lub herbaty nie chcę się zgodzić. Miałam czas i zrobiłam rachunek sumienia. W nim przyznałam się, komu za dużo nagadałam, co tam niepotrzebnie chlapnęłam. Całe swoje życie przemyślałam i to kilkakrotnie.

Kłopoty ze wzrokiem chyba nie spowodują, że pewnego dnia zejdzie pani na zawsze z estrady i zadowoli się tytułem drugiej Mieczysławy Ćwiklińskiej, która umarła na scenie w sztuce "Drzewa umierają stojąc"?

- Ona też słabo widziała i była wprowadzana na scenę, a właściwie wnoszona.

Doprowadzi pani do tego, żeby również była wnoszona na estradę?!

- Z Ćwiklińskiej żyli wszyscy aktorzy, którzy grali z nią w sztuce "Drzewa umierają stojąc", dlatego ją wnosili, bo zależało im na tym. Niedawno zaproponowano mi zagranie tej samej roli w tej samej sztuce. Nie przyjęłam propozycji, bo uważam, że nie powinnam tego grać. Ćwiklińska została w pamięci ludzi jako Babcia ze sztuki "Drzewa umierają stojąc". Z pewnością nie obeszłoby się bez porównań, ale z kolei mało kto pamięta, jak ona ją grała. To by mi nic nie dało. Mam swój program estradowy i on mi wystarczy.

Czyli, nadal będzie pani Dziunią Pietrusińską, która żyje dzięki pani i jest pani estradowym alter ego?

- Dziunia twierdzi, że życie mało się zmieniło. Jeżeli nie będzie się trzymać chłopa w garści, to nic z tego nie będzie. Musi być tak jak przed laty, jak jest dobra baba, niech trzyma chłopa, jak jest dobry chłop, niech tak się gimnastykuje, żeby wybranej nie robić krzywdy, a jak potrzebuje mieć coś na boku, niech skacze póki może.

Wścibska Dziunia zapewne była ciekawa, jak pani wygląda na łóżku szpitalnym i odwiedzała panią w Końskich, a później w Warszawie. Czy teraz będzie o tych wizytach opowiadała publiczności?

- Nie. Za to ja powiem panu, jak to było ze mną, bo ludziom wydaje się, że ja się przewróciłam na korytarzu i nic takiego się nie stało. Spadłam z kilku schodków, zemdlałam i leżałam przez 5 godzin nieprzytomna w hotelu do rana. Znalazła mnie organizatorka imprezy. Tymczasem wszystko we mnie popękało. Już wcześniej miałam zator tętnicy krezkowej, pęknięty uchyłek jelita i zapalenie otrzewnej, byłam o krok od śmierci. Dr Sosnowski zaryzykował i ciachnął, a później sam nie wierzył, że udało się mnie uratować. Po operacji jako pierwszy obudził się umysł, a nie ciało. Patrzę na ludzi w białych fartuchach wokół mnie i pytam - znacie ostatni dowcip o blondynkach? - Jaki? - pytają zaskoczeni. - Leży blondynka z amantem w łóżku, wpada mąż i krzyczy: - Co wy tu robicie. Na to blondynka - a nie mówiłam ci, że to idiota, on nie wie, co my robimy.

Jak zareagowali lekarze i pielęgniarki?

- Nie chcieli uwierzyć, że ja jestem żywa i jeszcze dowcipkuję. Teraz widzę, że zrobiłam w życiu jedno poważne głupstwo, bo wydawało mi się, że jestem tak zdrowa i tak mocna, że występowałam na imprezach plenerowych. Mówienie do kilku tysięcy ludzi na powietrzu wymaga innej pracy aparatu mowy i innego sposobu oddychania. W końcu to wszystko nie wytrzymało i pękło, bo ledwie wisiało.

Czy choroba nie zmieniła pani wewnętrznie?

- Z natury jestem wielką samotnicą i zawsze taka byłam. Choroba, operacja przewartościowały moje myślenie. Teraz pochyliłam się nad sobą, a wcześniej nie miałam na to czasu ani ochoty, nie było mi to potrzebne. Teraz zrozumiałam, że w życiu są także inne wartości. Ale nadal pozostałam samotna, bo w takim stanie czuję się najlepiej. Nie bawią mnie spotkania nawet z rodziną, w czasie których niewiele mam im do powiedzenia.

Ale miała pani męża i to ongiś pierwszego amanta polskiego kina?!

- Z Jerzym Duszyńskim związałam się węzłem małżeńskim tylko dlatego, że jako mężczyzna był bardzo pasywny i dzięki temu wytrzymał ze mną aż 20 lat. Podejrzewam, że tak naprawdę miał wszystkiego dosyć dużo wcześniej. Rozeszliśmy się po koleżeńsku. Oprócz niego miałam adoratorów ze środowiska adwokackiego i dyrektorskiego, bo nie ceniłam i nie cenię mężczyzn aktorów. Jeden z adoratorów powiedział mi w chwilach intymności: - Haniu, ty ciągle w oczach masz "Podwieczorek przy mikrofonie", i pewnie miał rację, bo ja jego i tych pozostałych facetów traktowałam powierzchownie.

Czyli nie leciała pani na chłopów?

- Nie, bo nie byłam typem namiętnej lwicy. W życiu byłam taką zwodnicą, która różnych panów przyjmowała tylko u drzwi swojego domu, bo za próg nie wpuszczałam. A tak naprawdę, to nie nadawałam się do flirtów i romansów.

Co dzisiaj najbardziej panią bawi i zajmuje?

- Polityka i gospodarka, to wszystko, co się z nami dzieje. Jeden drugiego podgryza, a jak kąsany leży, to zabiera się do następnego. Pociągają mnie rzeczy niesamowite.

Mówi się, że komicy prywatnie to ludzie bardzo poważni, a niektórzy wręcz ponurzy. Jak jest z panią?

- Dziwi się pan? Powaga jest jedynym remedium dla komika, który kiedy zamyka drzwi, już jest kimś innym, jego druga część odpoczywa. Komik często sam nie wie, na czym polega jego komizm. Na ogół komicy nie byli wybitnie inteligentnymi ludźmi, byli to osobnicy dość przeciętni, którzy humor wywoływali ciałem lub mimiką.

Ludzie kochają pani komizm i poczucie humoru, liczą, że wróci pani na estradę. To wspaniałe uczucie być tak potrzebną?

- O tak! Parę razy płakałam. W szpitalu przyszła do mnie babina. - Tylko niech pani nie odchodzi, bo jest nam tutaj bardzo potrzebna. Bez pani będzie bardzo smutno na tej ziemi. Wracaj czym prędzej do życia, kochana - powiedziała i odeszła. Mnóstwo serdeczności doznałam także od ludzi, którzy nosili mnie na noszach, wozili karetkami. Czułam się, jakbym była dla nich ciocią lub babcią, kimś bardzo bliskim.

No cóż, stała się pani własnością narodu, ikoną. Oddała pani ludziom tak bardzo dużo z siebie, nawet zrezygnowała z życia osobistego. Coś za coś. Nie żałuje pani tego?

- Za duże słowa, za duże. Oddałam się temu, co robiłam całym sercem, a uratował mnie Jerzy Duszyński ze swoim specyficznym sposobem bycia, bo on na swój sposób, po koleżeńsku, mnie kochał. Myśmy się pobrali tylko dlatego, że miałam mieszkać w jednym pokoju z Jurkiem, a Danusia Szaflarska z Ireną Brzezińską w drugim. - Ja z chłopcem w jednym pokoju!? - krzyczałam. Jestem z Łomży i nie wiem, jak wygląda mężczyzna! Najpierw trzeba iść do ślubu, wtedy razem zamieszkamy. - No to chodźmy, powiedział Jurek i poszliśmy. Myśmy się bardzo lubili, ale to nie była żadna miłość.

Nawet nie zauroczenie?

- Ależ skąd. Takie pitu, pitu, piu, piu... Byliśmy wszyscy na jednym roku, żeby nie ja, to on i Szaflarska nie zdaliby egzaminu. Pilnowałam ich, żeby się po nocach uczyli.

Dlaczego się rozwiedliście?

- Sama nie wiem. Miałam tego dość, bo byliśmy małżeństwem 20 lat. Za długo, może dlatego?

Słyszałem inną wersję, że on panią zdradził z inną?

- Myślę, że zdradził mnie już na trzeci dzień po ślubie. Jak wypił, to chodził na baby, wiedziałam o tym. Jurek był nieszczęśliwy, bo najpierw zrobili z niego gwiazdora filmowego, a później chcieli, żeby grał kierowców ciężarówek, a jeszcze później w ogóle go odsunęli, co spowodowało załamanie. Jerzy Duszyński wymagał od życia zupełnie czegoś innego niż ja, pędząca coraz wyżej i wyżej, na coraz większe estrady.

Nie kochała pani męża, nie miała dzieci. Gdzie więc znalazła pani spełnienie własnej kobiecości?

- Zdziwi się pan, ale w możliwości nieustannego przebierania się, co wypełniło mnie w przeogromnym stopniu. Już od rana myślałam - co włożę na siebie, jakie dobiorę dodatki, gdyż wymyślałam wszystko od najdrobniejszego szczegółu, od każdego detalu. Nigdy nie żałowałam, że nie miałam dzieci.

Nie lubi pani dzieci?

- Mimo że z natury jestem opiekuńcza, to nie przepadam za dziećmi. Wkładałam do wózeczka parę złotych i... do widzenia.

W jednym z wywiadów martwiła się pani, że skoro na estradzie wszystko z siebie wygada, to na starość będzie pusta?

- A wie pan, że towarzysko jestem rzeczywiście pusta? Złapałam się na tym, że prywatnie nie mam ludziom prawie nic do powiedzenia. Poszłam w odwiedziny, siadłam i słuchałam, bardzo rzadko coś bąknęłam.

Naprawdę? A ja myślałem, że nikogo nie dopuszcza pani do głosu?

- Mój repertuar to gra słów, trochę powierzchownych, ale zawsze tak dobranych, żeby ludzie dobrze się bawili, co z kolei daje mi olbrzymią satysfakcję. Jednocześnie mam niedosyt wewnętrzny, że nie mogę publiczności powiedzieć trochę więcej o tym, co nas łączy, wyjaśnić - kto to jest Polak, co oznacza Polska, dlaczego trzymamy się razem i jednocześnie nie kochamy. Niestety, nie miałam możliwości powiedzieć tego z estrady i trochę mi żal. Jak mówią: "Urodziłeś się Dymszą i umrzesz Dymszą". Nie ma na to rady.

Mało kto wie, że marzyła pani o tym, żeby być primadonną operetkową...

- Owszem, bo kiedyś miałam duży i ładny sopran i nawet pseudonim dla mnie wymyślono: Billy Hańska, ale pod jednym warunkiem, że będę wielką śpiewaczką na miarę Marii Callas. Na szczęście w życiu artystycznym jest wiele możliwości, żeby się spełnić i mieć jeszcze z tego satysfakcję.

Nie została pani drugą Callas, za to pierwszą Dziunią Pietrusińską, ulubienicą całej Polski. Czy w Dziuni jest coś z Hanki?

- Na pewno. Tylko ja, broniąc swojego nazwiska, dbałam o to, żeby konferansjerzy mówili: "Hanka Bielicka gra Dziunię Pietrusińską i żeby ludzie mieli świadomość, że ja ją tylko gram, a nie jestem Dziunią. Prywatnie jestem zupełnie inna.

Dziunią to prosta kobita z niewyparzoną gębą, ale sporo wie o życiu. A pani?

- A cóż ja wiem o życiu? Nic. Jestem jak mała dziewczynka. Nigdy nie byłam na bankiecie po występie, bo musiałam się uczyć kolejnych monologów, a teraz to jestem za stara, żeby latać po przyjęciach. Ponadto nie lubię, bo jeszcze ktoś poprosi mnie na siłę do tańca. O nie! A gadanie o niczym też jest bez sensu. Jeżeli chodzi o jedzenie, to miałam wspaniałą kuchnię w domu, którą prowadziła moja mama, a później gosposia. Przez 25 lat grałam we wszystkie soboty i niedziele w "Podwieczorku przy mikrofonie", gdzie oczekiwano na moje nowe monologi. Wyobraża pan sobie, jaka to praca!? W poniedziałki wyjazdy na koncerty z jeszcze innymi monologami.

Niedawno powiedziała pani w kolorowym pisemku, że w szpitalu nie mogła spać w nocy i w tym czasie robiła rachunek sumienia. Czy w końcu go pani zrobiła?

- Byłam przygotowana, że to już koniec mojej drogi. W szpitalu się wyspowiadałam. Odwiedził mnie ksiądz i porozmawialiśmy sobie o życiu, o wszystkim. Ksiądz patrzył na mnie ze zdziwieniem, że taka rozrywkowa, przebierająca się ciągle osoba ma tak niewiele grzechów. Ale chciałam to uporządkować, bo w życiu zawsze tak robiłam. Wszystko miałam na swoim miejscu.

A jak wygląda pani życie po powrocie ze szpitala, w domu, gdzie nikt pani nie podgląda, nie fotografuje?

- Po domu chodzę w dresie, nieumalowana, bez kapelusza. W domu to ja rzadko przebywałam i moja gosposia św. pamięci Halusia powiedziała kiedyś: - Pani Bielicka, całą tę karierę to przesiedziała pani w przedpokoju. Ona widziała, że ja ubrana czekałam w przedpokoju na samochód, który wiózł mnie na koncerty. Moja mama też zwróciła mi uwagę: Dobrze wyglądasz, bo ty ciągle wchodzisz i wychodzisz, więc oglądam ciebie tylko z profilu, który masz niezły.

Zawsze bardzo dbała pani o swój wizerunek w mediach, a tymczasem zgodziła się pani na zdjęcia w łóżku w szpitalu, co było różnie komentowane.

- Byłam półprzytomna, a dziennikarka całowała mnie po rękach i płakała, mówiąc: - Oni mnie wyrzucą z pracy, jak ja nie będę miała pani zdjęć ze szpitala. Niech pani się nade mną zlituje! Zgodziłam się, a później miałam telefony nawet z Ameryki i Kanady z oburzeniem, jak mogli mnie taką pokazać!? Przemyślałam to i doszłam do wniosku, że powinno się publikować i takie zdjęcia. Niech młodzi wiedzą, co ich czeka, gdy pędzą nieprzetestowanymi samochodami ku śmierci, która jest straszna i okrutna.

Ale mit pięknej, eleganckiej, uśmiechniętej Hanki Bielickiej trochę został nadszarpnięty...

- Czy myśli pan, że Anna Karenina leżąca pod lokomotywą wyglądała pięknie?

Czyżby wszystko było u pani na sprzedaż, na użytek publiczny, nic tylko dla siebie?

- Nigdy nie miałam wielkich tajemnic. Zawsze chętnie spotykałam się z mediami, w przeciwieństwie do starszej koleżanki Ireny Kwiatkowskiej, która odmawiała wywiadów i mówiła: idźcie do Bielickiej, ona bardzo lubi mówić o sobie.

Kwiatkowska (lat 93) zakończyła karierę. Pani nie potrafi zejść ze sceny...

- Kochany, gdybym miała dużo pieniędzy, nie musiałabym pracować. Wystarczyłaby mi izba pamięci mnie poświęcona w rodzinnej Łomży, którą ksiądz chciał poświęcić, ale nie zgodziłam się, bo przecież taka izba to nie kaplica. Niedawno oddałam swoje zdjęcia teatralne koleżance ze Spatifu, niech idą do dokumentacji polskiego teatru. Nie oddaję jeszcze Wiktorów, niech postoją u mnie, później pójdą do izby pamięci.

Zbliża się Wielkanoc. Czy lubi pani te i inne polskie święta?

- Bardzo lubię. Wielkanoc lubię bardziej niż Boże Narodzenie, może dlatego, że nie miałam dzieci. Na Wielkanoc wieprzek zawsze leżał na naszym stole i wszystko, co związane z polską tradycją. Wiosna za oknem, piękne widoki. Ubóstwiam Wielkanoc.

Podobno osoby samotne nie lubią świąt?

- Nie obchodzę świąt, pójdę do rodziny na pół godziny i wystarczy. W tym roku też do nich pójdę. Wszystkiego odkroję po kawałeczku i zabiorę do domu. Długie siedzenie przy stole męczy mnie.

W czasie świąt je pani wszystko, czy nadal trzyma dyscyplinę i dietę?

- Nie wolno mi żadnych przypraw, mam estomię, co też ogranicza jedzenie wszystkiego, na co miałabym ochotę.

A ja myślałem, że w te świąteczne dni choć troszeczkę pani sobie pofolguje?

- Nie jestem smakoszem. W jedzeniu stawiam na jakość, a nie na ilość. Bardzo lubię pasztety i inne domowe przysmaki. Jestem żywiona na kuchni domowej, lubelsko-białostockiej. Jem bardzo domowo i łagodnie, to również w pewnym stopniu rozwiązuje tajemnicę mojej długowieczności i żywotności.

Nie boi się pani śmierci?

- Nie, biologicznie jestem przygotowana na wszystko, również na śmierć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji