Artykuły

Żywot niepokorny

- Gdy ktoś mnie pyta, co wolę bardziej - Wrocław czy Lwów, to jak bym słyszał pytanie z dzieciństwa, "kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia?" - WOJCIECH hrabia DZIEDUSZYCKI, śpiewak aktor, reżyser, o swoim życiu.

Z wrocławskim artystą rozmawia Jan Bończa-Szabłowski:

Jan Bończa-Szabłowski: Koncert "Hrabia Tunio" i pańską wizytę we Lwowie okrzyknięto wydarzeniem. Jak poczuł się pan, wracając po wielu latach do tego miasta?

Wojciech Dzieduszycki [na zdjęciu]: Po siedemdziesięciu latach stanąć znów na tej samej scenie to przeżycie, które trudno opisać. Z ogromnym wzruszeniem słuchałem zwłaszcza partii Leńskiego z "Eugeniusza Oniegina" w wykonaniu dwudziestoparoletniego Pawła Tołstoja. Kiedy patrzyłem na tego młodego Ukraińca, próbowałem przypomnieć sobie własny debiut. Myślę, że Tołstoj wykonywał tę partię z równym przejęciem jak ja.

Fakt, że młody hrabia Dzieduszycki pragnął zostać artystą, musiał wywołać w pańskich sferach niemały skandal. Jak rodzina przyjęła tę fanaberię?

- Skandal rzeczywiście wisiał w powietrzu, bo spora część familii, zwłaszcza stryjowie, nie kryła swego oburzenia. Wszyscy w 1934 roku przybyli do lwowskiej opery i kiedy okazało się, że mój debiut zakończył się sukcesem, odwiedzili mnie za kulisami i serdecznie gratulowali. Uznałem wtedy, że moje bycie artystą zostało usankcjonowane przez rodzinę. To, że odważyłem się zostać śpiewakiem, zawdzięczam przede wszystkim mamie. Była wspaniałą kobietą i duszą bardzo niepokorną. Uwielbiała podróże i jako pierwsza Europejka dotarła do Tybetu. Znalazła się tam, rzecz jasna, w męskim przebraniu, bo inaczej by ją zamordowano. Napisała słynną książkę "Indie i Himalaje", która szybko zdobyła popularność. To mama uznała, że mam zdolności muzyczne, i uważała, że powinienem je rozwijać.

Ojciec, jak się wydaje, miał inne wobec pana plany...

- Uważał, że powinienem mieć studia techniczne. Za namową papy wybrałem Wydział Rolniczo-Leśny na Politechnice Lwowskiej, a potem budowę maszyn młyńskich w Hamburgu. Ale na wyraźne życzenie mamy zacząłem pobierać w konserwatorium naukę gry na skrzypcach, dyrygentury, a potem śpiewu.

Kariera śpiewacza rozpoczęła się obiecująco, lecz nie trwała zbyt długo...

Kiedy zorientowano się, że mam nie tylko wysokie "c", ale także i "e", cieszyłem się sporym zainteresowaniem teatrów operowych. Przez kilka sezonów występowałem we Włoszech. Wtedy wraz z rodziną sporo podróżowałem. Jako objazdowy tenor poznałem sceny Neapolu, Wenecji, Florencji. Podróże z nowo narodzonym synem stały się z czasem dość męczące, zwłaszcza dla żony. Przyjechaliśmy do kraju, a tu wojna. I tak przepowiadana mi wielka kariera rozwiała się jak dymek z papierosa.

Nie wierzę, że tak łatwo zrezygnował pan hrabia z planów artystycznych.

- Od występów publicznych i aktorstwa oczywiście nie odżegnywałem się przez wiele lat po wojnie. Nie była to jednak w żadnym wypadku kariera artystyczna z prawdziwego zdarzenia. Ponieważ moja druga żona była aktorką w teatrze wrocławskim, sam również postanowiłem przenieść się do tego miasta. Zrezygnowałem z dyrekcji Teatru Kameralnego w Krakowie, gdzie pracowałem po wyjściu z obozu, i za głosem serca przyjechałem do Wrocławia, by zostać aktorem i konsultantem artystycznym w Teatrze Polskim.

A jednak wybrał pan "drogę przez mąkę"...

- Konkretnie przez mąkę wrocławską. Wprowadził mnie na nią Józef Siemka, dawny działacz PPS, z którym siedziałem ponad rok w Gross Rosen - w obozie, w którym zmarła moja pierwsza żona. Józka spotkałem po przyjeździe do Wrocławia. Kiedy zwierzyłem się z planów artystycznych, popukał się w czoło i powiedział: "Chyba zwariowałeś, ludzie nie mają co jeść, Sowieci zdewastowali młyny, trzeba to wszystko odbudować, uruchomić elewatory, kto ma się tym zająć, jak nie ty".Niemal siłą zaprowadził mnie do wojewody i dosłownie w ciągu kwadransa zostałem dyrektorem młynów i elewatorów na województwo wrocławskie, opolskie i poznańskie.

I opatentował pan - jak podają biografowie - nie tylko wspomnianą mąkę wrocławską, ale i makaron czterojajeczny.

- Ponieważ byłem specjalistą w dziedzinie przemysłu zbożowego, opracowałem recepturę takiej mąki, która doskonale się piekła i gotowała. Zaczęto ją produkować na dużą skalę w kilku największych młynach. Patent się sprawdził i czuję się z niego dumny. Z makaronem czterojajecznym to oczywiście był żart, bo podałem, że produkowany jest z zachowaniem następujących proporcji: cztery jajka na tonę mąki.

Bardzo szybko stał się pan animatorem życia artystycznego Wrocławia. Trudno jednak było nie pamiętać o Lwowie?

- To w ogóle jest niemożliwe. Gdy ktoś mnie pyta, co wolę bardziej -Wrocław czy Lwów, to jak bym słyszał pytanie z dzieciństwa, "kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia?". Nigdy nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Dla Polaków, którzy ze Lwowa musieli uciekać, Wrocław okazał się miastem bardzo gościnnym. Wielu marzyło, żeby tu zbudować przynajmniej namiastkę Lwowa.

Pan taką próbę przypłacił więzieniem...

- W 1952 roku na osiem miesięcy trafiłem do kryminału za piosenki lwowskie, które wówczas wykonywałem. Pobyt w więzieniu pozbawił mnie automatycznie wszystkich posad, które zajmowałem. Wskoczyli na nie moi dotychczasowi znajomi. I byłem bez pracy. Na szczęście los zetknął mnie wówczas z Adamem Łęczowskim, dyrygentem i kompozytorem. Przyjechał z jedną z operetek z Warszawy, we Wrocławiu kończyli objazd. Obaj byliśmy bezrobotni i aby nie poddać się apatii, założyliśmy kabaret Dymek z Papierosa. Nostalgia połączona ze szczyptą humoru, które proponowaliśmy widzom, spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem. Programy pokazywaliśmy z powodzeniem w kraju i za granicą.

Najbardziej wzruszające wspomnienie?

- Był program, w którym prezentowaliśmy gros piosenek z najsłynniejszych rewii warszawskich. Pojechaliśmy z nim do Londynu i tam na widowni zobaczyliśmy gwiazdy i twórców słynnej przedwojennej "Wesołej lwowskiej fali". Wykonywaliśmy piosenki, a oni w którymś momencie zaczęli śpiewać je wraz z nami. Mijają lata, a ten Dymek wciąż powraca. Od niedawna z inicjatywy Zbyszka Lesienia jest we Wrocławiu kawiarnia, w której pielęgnuje się tamte wspomnienia.

Pana życiorys zdumiewa niekonwencjonalnością i bez wątpienia mógłby posłużyć jako scenariusz filmowy. Czy pamięta pan pierwsze zarobione pieniądze?

Oczywiście. Otrzymałem je za pracę w stajni. Ojciec uważał, że od dziecka powinienem się interesować naszym majątkiem, i kiedy miałem 14 lat, któregoś dnia powiedział: jutro wstajesz o 3.30 i sprzątasz w stajni.

Ojciec pański, Jakub Władysław Dzieduszycki, był posłem na Sejm i działaczem społecznym. Skąd to zamiłowanie do koni?

- To wielowiekowa tradycja naszego rodu. Mój prapradziad Jerzy Dzieduszycki był nie tylko wojewodą podolskim, ale też wielkim koniuszym koronnym króla Władysława IV. Kiedy przestały być modne ciężkie konie pod husarię, a potrzebne były lekkie przeciw Tatarom, król wysłał wielkiego koniuszego z trzystoma Kozakami na Wschód. Prapradziad mój wypełnił wolę króla i przywiózł upragnione araby. Połowę jednak oddał monarsze, drugą - ponoć lepszą - zostawił sobie. I tak powstała słynna stadnina w Jezupolu. Po latach zresztą również stadnina królewska przeszła na naszą własność, bo Jakub Sobieski nie miał dzieci i ożenił się z Dzieduszycką. Opieka nad tą stadniną stała się dla nas obowiązkiem i zaszczytem. W stajni dostałem też pierwsze lanie. Jako ośmiolatek wszedłem do boksu narowistego ogiera, by usłyszeć, co powie tej nocy. Ojciec złoił mnie i rzekł, że nic nie zrozumiałem, bo koń mówił po arabsku. Mój ojciec był wielkim miłośnikiem i znawcą koni, aby kupić nowe okazy, zorganizował trzymiesięczną wyprawę do Indii.

Pamięta pan swoją pierwszą randkę?

- Bardzo dokładnie. Ulica Akademicka, obiektem moich westchnień była Maria Kostecka, "Myszka", Dziewczyna, z którą potem wyjeżdżaliśmy na narty, której zaimponowałem 52-metrowym skokiem i która potem... stała się moją żoną.

Czego by sobie życzył pan hrabia z okazji nadchodzących świąt?

- Marzy mi się, bym miał okazję zasiąść przy stole z całą rodziną. I mógł im powiedzieć, jak bardzo jestem z nich dumny.

Czy któryś z wnuków poszedł w pańskie ślady?

- Paweł, który wraz z Małgosią był na koncercie we Lwowie, studiuje socjologię, więc realizować się będzie w tej dziedzinie. Wojtek zaś skończył we Francji filozofię i wyjechał do Lizbony za ukochaną aktorką. Dla niej zrobił dyplom reżysera i otworzył w Lizbonie niewielki teatr muzyczny. Niektórzy mówią, że z miłości oszalał, ja wiem, że na jego miejscu postąpiłbym tak samo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji