Artykuły

Nigdy już nie powiem "nigdy"!

- Teatr oznaczał dla mnie przełamywanie potwornej tremy, lęku. Przez wiele lat żyłam z przekonaniem, że to nie miejsce dla mnie. Film daje możliwość naprawiania błędów, w teatrze niczego cofnąć się nie da, ale nie wiedziałam, że jest bezustannym procesem - mówi Małgorzata Braunek, aktorka, nauczycielka zen i buddystka.

Udzieliła pani ostatnio jakiegoś ślubu? - No nie, jakoś nie chcą się pobierać. Nie ma ślubów buddyjskich w Polsce? - Być może w innych centrach są, ale nasi widać wolą na kocią łapę. Od siedmiu lat nie było żadnego ślubu, tylko jeden chrzest. Ślub buddyjski odbywa się według ścisłego ceremoniału? - Tak, ale mam duże pole dla własnej inwencji. Myślę, że młoda para i rodzice byliby zadowoleni. Ale jest jeden szkopuł... Kto przyznał pani prawo do udzielania ślubów, chrztów? Z kim ja właściwie rozmawiam? - Od 10 lat jestem kapłanem, czyli osobą duchowną, która może prowadzić wszelkie ceremonie, na przykład przyjmowanie do wspólnoty buddyjskiej, nadawanie buddyjskich imion, które powinny być drogowskazem na Drodze, pogrzeby i tak dalej.

Wróciła pani do aktorstwa, bo ego upomniało się o swoje prawa? Nie stłumiła go pani wystarczająco? Nie ma wyreżyserowanych przez panią rytuałów i dlatego wróciła pani do zawodu?

- O to mnie chyba pani nie podejrzewa, że moje ego jest aż tak zachłanne. Słowo wyjaśnienia. Tu nie chodzi o to, żebyśmy ego całkowicie stłumili, ale by nie zostało ono naszym stuprocentowym szefem. Ono jest motorem działania, aktywności, bycia po prostu. Gdybym się wycofała z życia i zaszyła w odosobnieniu, w jaskini, to być może ego nie byłoby mi tak konieczne i samo by się wyciszyło.

A jaka jest sytuacja?

- Nie żyję na pustyni, tylko w normalnym świecie. Moja praca nad sobą idzie w kierunku osiągnięcia harmonijnego funkcjonowania różnych składowych, które mamy w sobie.

I udaje się pani osiągnąć harmonię?

- Czasem z lepszym skutkiem, czasem z gorszym.

Kiedyś mówiła pani, że obcięcie włosów było jednym ze sposobów na ograniczanie ego w roli szefa.

- W ten sposób pożegnałam się ze swoim dawnym wizerunkiem (do którego oczywiście byłam bardzo przywiązana). Teraz stworzyłam nowy.

Można go było oglądać w całym mieście na billboardach reklamujących serial, w którym pani gra. Jakie to doświadczenie dla buddystki?

- To było przeżycie. Uf! Choć wiedziałam, że niedługo znikną, zostaną zastąpione przez inne. Byłam wtedy na Mazurach, więc fala uderzeniowa na szczęście przeszła bokiem.

Wróciła pani do kina, bo Jacek Borcuch napisał specjalnie dla pani rolę w filmie "Tulipany". Ale serial to inna zabawa.

- Buddyści też muszą z czegoś żyć, wyremontować dom przed następną zimą. Jeżeli więc trafiła się propozycja zagrania roli w "Domu nad rozlewiskiem", który ma swoje niezaprzeczalne wartości i, jak uważam, pośród tego, czym zalewa nas telewizja, jest bardzo przyzwoitym serialem, to nie widziałam powodu, żeby odmawiać.

Nie tylko telewizja i film przypomniały sobie o pani, ale też Krystian Lupa. Zagrała pani główną rolę w jego głośnym już, między innymi dzięki happeningowi Joanny Szczepkowskiej, spektaklu "Persona". To był pani sceniczny debiut?

- Tak to traktuję. 150 lat temu wystąpiłam w "Procesie" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym, ale nie uważam tego za udane przedsięwzięcie. Oprócz tego były jeszcze dwa inne spektakle. Teatr oznaczał dla mnie przełamywanie potwornej tremy, lęku. Przez wiele lat żyłam z przekonaniem, że to nie miejsce dla mnie. Film daje możliwość naprawiania błędów, w teatrze niczego cofnąć się nie da, ale nie wiedziałam, że jest bezustannym procesem, zwłaszcza teatr Lupy. Nie tak dawno udzieliłam wywiadu dla teatralnego pisma "Foyer", a tytuł brzmiał: "Teatr - nigdy!". Nigdy już nie powiem "nigdy"!

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam spektakle Lupy, "Kalkwerk", "Marzycieli", "Braci Karamazow", dostałam obuchem w głowę. I pomyślałam, że gdyby mnie postawił na scenie tylko jako nogę od stołu, to już byłoby szczęście. Mogłabym patrzeć, jak pracuje.

I postawił panią w "Personie" na całe trzy godziny jako odtwórczynię głównej roli.

- Byłam w mieście, gdy mój mąż zadzwonił z pytaniem, kiedy będę w domu, bo przyjechał Krystian i na mnie czeka. Byłam w szoku, kiedy usłyszałam propozycję. On uważał, że to rola dla mnie. Bohaterka "Persony" Bergmana to aktorka, która 30 lat wcześniej zamilkła i po latach wraca na scenę. Krystian nie wiedział jednego - że kiedy zaczynałam praktykę duchową, Simone Weil była dla mnie niezwykle ważna. Spałam z jej książką pod poduszką, chodziłam po ulicach, bez przerwy ją czytając.

Co panią tak w niej pociągało?

- Intrygowało mnie to, że będąc chrześcijańską mistyczką, była właściwie poza Kościołem. Fascynował mnie sposób, w jaki przekładała mistyczne doświadczenie na intelekt, czyli coś, co dziś trochę mnie od niej odpycha. Uważam, że w jej mistycyzmie za dużo jest kalkulacji, że przełożyła mistyczną rzeczywistość na logiczne myślenie. I dla mnie jest w tym coś ograniczającego, odbierającego głębię. To pewnie tylko moje wrażenie, ale mam poczucie, że ubrała swoje przeżycia w zbyt dużą ilość słów.

A buddyzm nie jest logiczną filozofią?

- Ale jednocześnie pozostaje bardzo mistyczny, zawsze opiera się na doświadczeniu. Musisz przekroczyć siebie. Weil zresztą też to zrobiła, po czym wyciągnęła z tego taki wniosek, że ciało jest przeszkodą w osiągnięciu duchowych celów, i dlatego chciała się go pozbyć.

Ale w buddyzmie też tak jest.

- Oczywiście. Doświadczamy sytuacji, w których ciało znika, ale potem się do niego wraca. Jeśli chcesz się go pozbyć i w tym stanie pozostać, to popełniasz błąd. Ciało jest bramą, przez którą przechodzisz dalej. Oprócz tego ciało to doskonały wyraziciel naszego ducha. Weil była myślicielką chrześcijańską, czyli ciało traktowała jako tymczasową powłokę. To, co najpiękniejsze, zaczyna się, kiedy się jej pozbędziemy, czyli po śmierci. I dlatego dążyła do śmierci.

Buddyzm dla mnie jest pesymistyczny, to zamknięty krąg, z którego nie możemy się wydostać. Nie ma Boga, łaski, jesteśmy sami z bólem, z przemijaniem.

- Ale gdzie miałby być ten ktoś? Jeśli zaczynamy głęboko szukać, to okazuje się, że nie ma niczego na zewnątrz nas. Doświadczają tego wszyscy mistycy, niezależnie od religii. Buddyzm nie nazywa Boga Bogiem, ale to nie znaczy, że go odrzuca. Mamy poczucie, że dotknęliśmy tajemnicy, która jest poza wszelkim opisem, poza możliwością nazwania.

W chrześcijaństwie jest raj, w islamie też, a w buddyzmie nicość, pustka.

- Raczej mówi się o pustce niż o nicości. Chodzi o to, że to "coś" bez nazwy jest pełnią wszystkiego, ale w tej pełni nic się nie wyróżnia, nie ma lepszych ani gorszych.

Pani w to wierzy?

- Nie muszę wierzyć. Wiara nie jest konieczna, chodzi o to, by tego doświadczyć.

I pani kiedyś tej pełni doświadczyła?

- Gdybym nie doświadczyła, nie mogłabym nic powiedzieć. Zen jest trudny, ale bardzo mistyczny.

I co się czuje w takiej chwili?

- Całkowitą jedność ze sobą, ze światem, ze wszystkim. Jest to wtedy źródłem absolutnego błogostanu, tak to można określić. Choć to tylko słowa.

Jak długo pani praktykowała, żeby doświadczyć czegoś takiego?

- Można to osiągnąć w każdym momencie. Nie ma żadnych obiektywnych warunków, które gwarantowałyby osiągnięcie tego stanu. Nikt nikomu nie obieca i nie powie: "Słuchaj, jeśli usiądziesz na tyle i tyle, to doświadczysz tajemnicy". Niektórzy doświadczają tego od razu, inni muszą czekać latami.

Ja bym pewnie tak siedziała w nieskończoność i nic. Rozczarowani odchodzą?

- Zapewniam, że każdy to w sobie ma i to nie jest tak, że się siedzi jałowo latami. A rozczarowani... Oczywiście, zawsze tacy są i odchodzą.

Czyli jest szansa dla wszystkich?

- Absolutnie tak, przecież jesteśmy zbudowani z tych samych elementów.

A ta bransoletka, którą pani ma na ręce, pięknie błyszczy, to jakieś mistyczne narzędzie?

- Nie, kupiłam ją dla ozdoby. Ta druga ma religijne znaczenie. Ta mała.

Też ładna, ale tamta ładniejsza. No, chyba mistyczki ze mnie jednak nie będzie. Uderzyło mnie w spektaklu Lupy zdanie, że Weil ciągle się w coś angażowała, ciągle komuś chciała pomagać, i skutki tej pomocy były żałosne. Gdziekolwiek się pojawiła, zdołała komuś zaszkodzić.

- Trudno oceniać kogoś, kogo się nie znało, ale przypuszczam, że była tak uzależniona od swojego intelektu, że to oddawanie się innym było projektem. Stłumiła swoje emocje, uczucia. Wszystko podporządkowała myśleniu.

A pani się życiu poddaje czy tworzy projekty?

- Bardzo wielu sprawom się oddaję.

Praca w hospicjum nie była projektem?

- O, nie.

Nie było tak, że robię to dla innych, ale tak naprawdę dla siebie?

- Trudno rozdzielić to, co robi się dla innych, od tego, co robi się dla siebie. Na pracę w hospicjum zdecydowałam się, kiedy moja mama długo umierała. Kilkoro przyjaciół wcześnie zmarło, więc czułam się blisko ze śmiercią związana. Buddyzm zaś mówi o tym, że nie ma niczego stałego w świecie - co się rodzi, musi umrzeć.

Straszne.

- Owszem. Przechodzimy przez bardzo bolesne doświadczenia i trzeba próbować zaakceptować, że tak właśnie jest. Pomyślałam, że postaram się w tym pomóc innym. Trwało to kilka lat, ale dość szybko okazało się, że to nie tylko ja jestem potrzebna tym ludziom, ale także oni mnie. Osoby umierające, oczywiście jedne bardziej świadomie, inne mniej, są poza wszelkimi maskami. Relacja z nimi jest bezpośrednia, niezwykła. W normalnej sytuacji właściwie nie mamy szansy wejść z obcym człowiekiem w taką bliską relację. Zrozumiałam dzięki temu, że gdybyśmy zaakceptowali fakt, że umrzemy, i pamiętali o tym, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Bylibyśmy otwarci na to, co nas spotyka, docenialibyśmy to jak drogocenny dar. Wraz z taką świadomością życie staje się bardzo cenne, spotkanie z drugim człowiekiem również, bo przecież nie wiemy, co się za chwilę wydarzy. Teoretycznie wszyscy mamy tego świadomość, ale tylko teoretycznie. W rzeczywistości spychamy to gdzieś bardzo głęboko.

Krystian Lupa drąży w swoich spektaklach rejony tajemnicy. Jak się pani z nim pracowało? O tym spektaklu krążą legendy. Przeciwko metodzie pracy Lupy zaprotestowała Joanna Szczepkowska. Praca trwała za długo, aktorzy nie mogli brać udziału w innych projektach.

- Jako debiutantka nie mam właściwie żadnego porównania. Gdyby to nie był Lupa, na pewno bym odmówiła. Bałam się, że znów będę się bać. Czułam, że wielką odwagą byłoby powiedzieć mu "nie", ale równie wielką odwagą będzie powiedzenie "tak". Krystian pomógł mi w decyzji - mieliśmy kilka dni prób, żebym mogła się oswoić. No i efekt jest wiadomy, zdecydowałam się zostać. Zaczęliśmy z końcem października, a premiera była w lutym. U Krystiana to jest proces myślowy, który obejmuje całą sferę kondycji ludzkiej: intelektualną, psychiczną, emocjonalną i oczywiście duchową. Zagłębia się w zakamarki naszej natury, zapraszając nas, aktorów, żeby za nim podążać i wraz z nim odkrywać to, co głęboko ukryte,i to, co warunkuje nasze wybory i zachowania, jeszcze przez nas nieznane i niedotknięte. Fascynujący proces.

Koledzy pracowali dłużej. Zaczęli jeszcze przed wakacjami. Co pani poczuła, kiedy zobaczyła, jak Joanna Szczepkowska, która grała Simone Weil, w trakcie premiery unosi spódnicę i pokazuje gołą pupę?

- Gdyby nie moja praktyka zen, pewnie bym tego nie wytrzymała. Nie wiem, co bym zrobiła, ale całkowicie by mnie to rozłożyło. Praktyka uczy, żeby być totalnie w tym momencie, który się dzieje, przyjmować to, co się dzieje, niezależnie od tego, co to jest... Dzięki temu nie zeszłam wtedy ze sceny. Chwilę to trwało, więc miałam czas pomyśleć, jak się zachować. Czy przeprosić i powiedzieć, że to jest teraz prywatny występ, więc opuszczam scenę? Ale przeleciało mi przez głowę pytanie: czego by chciał Krystian? I uznałam, że dokończenia premierowego spektaklu. I tak zrobiłam. Nie byłam pewna, jak dalej zachowa się Joanna, ale ona wróciła do granej przez siebie postaci.

Czyli pani obawa przed teatrem okazała się uzasadniona. Nie bała się pani grać w następnych spektaklach, nie miała lęku, że to się może powtórzyć?

- To było bardzo trudne. Tym bardziej że ta scena między obiema postaciami Simone Weil jest kulminacyjna, do niej zmierza cały spektakl i ja bardzo ją lubię. Przykro, że coś takiego się zdarzyło, ale z drugiej strony z perspektywy czasu myślę, że to dobrze. U Lupy nie można grać, nie będąc w zgodzie z nim i ze sobą. Gdy rolę Joanny Szczepkowskiej przejęła Maja Ostaszewska, nasza scena nabrała nowej wymowy.

Na pewno. Dwie buddystki grają w spektaklu o chrześcijańskiej maksymalistce. A serio, jak Maja zmieniła tę postać?

- Maja gra Simone, to znaczy dla mnie ona jest Simone. Jest też dokładnie w jej wieku. A poza tym, że jest nadzwyczajnej klasy artystką, jest osobą bardzo rozwiniętą duchowo, więc silą rzeczy przejawiło się to w Simone. W spektaklu Maja gra zaprojektowaną przeze mnie postać, którą ja, powracająca po latach na scenę aktorka, mam zagrać. I teraz między nami, między mną, Aktorką, a Simone-Mają, rodzi się szczególna więź. Simone wzbudza w niej pokłady macierzyńskiej miłości, Aktorka ma wyrzuty sumienia, że nie była dla swego syna dobrą matką. Obie kobiety nawiązuj ą bardzo głęboką, intymną więź, a dzięki udziałowi Mai w tym spektaklu stało się to możliwe.

Andrzej Żuławski powiedział kiedyś, że zaprzepaściła pani talent dla buddyzmu nad Wisłą. Może miał trochę racji?

- Odeszłam od aktorstwa na początku lat 80. Nie widzę ról dla siebie w tamtym czasie, których miałabym szczególnie żałować. Zresztą powrót traktuje jako ciąg dalszy mojej drogi. Gdyby nie praktyka duchowa, nie miałabym szans po tak długiej przerwie zaistnieć, szczególnie w teatrze. Nawet Krystian by tego nie dokonał. Zabrakłoby kontaktu, który mam sama ze sobą. Mam świadomość, że nie jestem wytrenowaną aktorką sceniczną oraz że to, co mam do przekazania, jest trochę poza...

Kiedy była pani gwiazdą kina, nie potrzebowała pani kontaktu ze sobą? Kino jest bardziej powierzchowne?

- Kino jest po prostu inne. Wtedy potrzebowałam asekuracji, świadomości, że gdy coś zepsuję, to zawsze mogę powtórzyć. Dlatego kino było dla mnie bezpiecznym medium. Kontakt, o którym mówię, to znacznie głębsza znajomość siebie, wtedy jej nie miałam, ale czy to znaczy, że teraz jestem lepszą aktorką?

Ogląda pani czasem stare filmy ze sobą? Kogo pani widzi? To ciągle ta sama osoba?

- Kiedyś nie chciałam siebie oglądać, ale gdy teraz trafię w telewizji na jakiś film, to patrzę i nawet mam z tego przyjemność. Wiem, w jakim wtedy byłam stanie, i mam świadomość, że lata świetlne dzielą mnie od tej dziewczyny. A z drugiej strony jest ciągłość, wiem, że to ciągle ja.

W jakim pani była wtedy stanie?

- Z jednej strony ten zawód budził we mnie lęk,

z drugiej byłam od niego uzależniona.

Od teatru Lupy też się pani uzależniła?

- Nie wiem jeszcze. Na razie się przyglądam. Ale niedawno przechodziłam koło naszego teatru i pomyślałam, że chciałabym, żebyśmy znowu zaczęli grać, żeby zaczął się sezon.

O czym marzy buddystka?

- Mam bardzo przyziemne marzenia: żeby dzieci miały się dobrze, żeby były szczęśliwe, żeby wnuki były zdrowe. Marzę też, żeby moja sanga, czyli grupa, z którą jestem związana, się rozwijała. Żebym była bardziej użyteczna, bardziej pomocna. I żebyśmy my, Polacy, lepiej radzili sobie z różnymi traumami, mniej narzekali, żebyśmy byli bardziej otwarci na siebie i życzliwi wobec innych, świadomi i radośni. Powiem po buddyjsku - byśmy widzieli i docenili jedność w różnorodności. I żeby wreszcie odbył się u nas jakiś ślub i chrzest...

Amen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji