"Dziady" na wyciągnięcie ręki
TE "DZIADY" DZIEJĄ SIĘ W podziemiach Domów Towarowych "Centrum", w Teatrze Małym.
Na niewielkiej przestrzeni, dosłownie wśród publiczności, na wyciągnięcie ręki. To kształtuje charakter inscenizacji Adama Hanuszkiewicza oraz stwarza całkiem odmienną perspektywę dla dramatu Mickiewicza, który historia teatru (od wizji Stanisława Wyspiańskiego - pierwszego inscenizatora "Dziadów", przez głośną realizację Leona Schillera) przyzwyczaiła mierzyć miarą monumentalną.
Faktem jest, że każda nowa inscenizacja "Dziadów" ma dla nas Polaków wartość emocjonalną, gdyż staje się wykładnikiem narodowych i patriotycznych treści, próbą przymierzenia się do historii, wreszcie do tradycji literackiej i teatralnej tego wielkiego dramatu romantycznego. A nie znajdziemy chyba drugiego dzieła, które w równym stopniu rozpalałoby serca i umysły, i zajęło podobne miejsce w kanonie polskiej literatury i teatru. "Poemat ten nastawił uczuciowość polską na przeciąg całego stulecia" - stwierdził Stanisław Pigoń. Mówiąc inaczej: "Dziady" są znakiem wywoławczym, stale obecnym w świadomości, na który musi odpowiedzieć każde pokolenie. Zaś dla teatru i artystów ciągle wielką ambicją, do której się dorasta.
W swojej praktyce inscenizatorskiej Adam Hanuszkiewicz długo zwlekał z wystawieniem "Dziadów". Wcześniej sięgał do podstawowego kanonu literatury romantycznej ("Kordian", "Nie-boska komedia", "Balladyna"), dramatycznej i nie tylko, pisał bowiem przedstawienia różnymi tekstami ("Norwid", "Trzy po trzy"), by w końcu zapowiedzieć duże teatralne przedsięwzięcie: tryptyk "Mickiewicz". Zamierzenie było następujące - najpierw widowisko zatytułowane "Młodość" o Poecie i pokoleniu Filomatów i Filaretów na scenie Teatru Narodowego, następnie "Dziadów" część III w Teatrze Małym i spektakl o "wieku męskim".
Część pierwsza - "Młodość", której premiera odbyła się dwa lata temu, była wstępem do wielkiego dramatu, pokazywała sprawę, z jakiej wyrosły "Dziady" - młodego Mickiewicza i grupę studentów Uniwersytetu Wileńskiego, ich idee i działania, które skończyły się aresztowaniem i procesem w 1823 roku. Czyli to wszystko, co zdarzyło się, zanim Gustaw zmienił się w Konrada. Hanuszkiewicz złożył tamten spektakl z autentycznych materiałów, sięgnął do listów i dokumentów "Archiwum Filomatów", tylko po trosze przeplatając autentyk literacką autobiografią Poety i IV części "Dziadów". Ciąg dalszy dopowiada teraz literatura, "Dziadów" część III, wiarygodny literacki dokument wypadków roku 1823, które odegrały antecedentną rolę w akcji głównej Powstania Listopadowego. Jeśli współcześni przyjęli pisany pół roku po klęsce Powstania dramat jak dobrą nowinę, a zaborcy uznali go za zuchwałą pogróżkę, to dlatego, te stał się on niejako dalszym ciągiem wałki -i choć nie orężnej, lecz serdecznej.
Hanuszkiewicza - inscenizatora interesuje właśnie to, co nazwać by trzeba "sprawą Filomatów". Czytaj: sprawą narodową. Zaczyna się ona od młodzieńczej wspólnoty - jeszcze swawolnej, ale która przerasta otoczenie narodową świadomością i konsekwencją w dążeniach wolnościowych, a potem przeżyje całą gorycz upokorzeń i klęski, tym boleśniej, ze doświadczoną. Wyznaje Hanuszkiewicz w programie do przedstawienia: "...od dawna drażniła mnie nieoficjalnie głoszona, lekceważąca i obraźliwa etykietka kwitująca prawdopodobnie jedyną na przestrzeni naszej historii, tak szeroko i mądrze zorganizowaną działalność społeczną, a potem rewolucyjną bez zaplecza wojskowego. "Dudki". Dowcipne i jak zawsze u Boya chwytliwe przezwisko przelatywało felietonowym humorkiem nad goryczą utraty niepodległości, nad ich świadomością narodową, uporczywą konspiracyjną pracą."
Hanuszkiewicz nie daje się zwieść na "mleko i śpiewy na wolnym powietrzu", na literacki kamuflaż, który przydać musiał autor. Czyta "Dziady" jako "zaszyfrowany przez Mickiewicza ślad przedpowstaniowego ruchu wolnościowego młodych na Wileńszczyźnie", w teatrze chce dopowiedzieć to, czego Mickiewicz napisać nie mógł. Pokazać prawdziwą twarz przyjaciół młodości Poety, ukrywaną zwykle za sentymentalną albo martyrologiczną maską. I na poparcie takiej koncepcji cytuje w programie nieznane, wyciągnięte z zapomnienia więzienne grypsy, które młodzi przesyłali sobie przez mury bazyliańskich cel - jako autentyk mówiący za bohaterów dramatu. Resztę pozostawia teatralnemu obrazowi.
Są to "Dziady" prawie bez skrótów. Hanuszkiewicz wystawia III część niemalże w całości, nie ingerując w tekst, dokonując tylko w kilku miejscach przestawienia kwestii. Wystawia bez udziwnień i olśniewających pomysłów, co wydać się może nawet intrygujące, zważywszy na inscenizacyjną swobodę w poczynaniu z klasyką, od jakiej teatr Hanuszkiewicza nigdy nie stronił.
Pozostaje zatem słowo poetyckie nienaruszone, aczkolwiek reżyser nie rezygnuje ze swoich przywilejów. Zawierzając tekstowi wspiera jednocześnie spektakl w sposób znaczący muzyką (skomponował ją Czesław Niemen), efektami akustycznymi, światłem, nietypowym planem "sceny". Jest to bowiem przestrzeń zamknięta. Hanuszkiewicz reżyser i autor scenografii w jednej osobie (bo jakby nic nie chciał uronić ze swojej wizji), proponuje widowisko bez dekoracji, wśród czterech ścian ceglanych, zaledwie z zachowaniem paru stylowych rekwizytów. Wyzyskuje drzwi wejściowe jako element akcji (drzwi obite blachą, zamykane z hukiem, potęgują ważenie klatki) i wykorzystuje kilka poziomów: prostokąt podłogi w dole, pomost i przestrzeń pod nim, wreszcie każe grać aktorom w przejściach między rzędami foteli. Nie ma sceny obrotowej, wymyślnej scenografii, nie ma właściwie sceny w ogóle - zmiany, ruch podkreślają przemieszczenia sytuacyjne, przestrzeń ogromnieje dzięki efektom akustycznym i świetlnym.
Szczególną rolę muzyka i śpiew mają w pierwszej scenie, która stanowi wprowadzenie do narodowego dramatu. Hanuszkiewicz oddziela "Dziady" wileńsko-kowieńskie od drezdeńskich i - będąc wierny takiemu zamysłowi - rezygnuje z obrzędu "dziadów". Zamiast "Nocy Dziadów" jest chór mnichów, który w śpiewnej modlitwie - zwielokrotnionej głośnikami - przywołuje tekstem "Ustępu" i "Salonu Warszawskiego" obrazy narodowej martyrologii. Koryfeusz chóru, Władysław Krasnowiecki to - śledząc bieg inscenizacyjnej myśli Hanuszkiewicza - Anioł Wygnany z widowiska "Młodość", który kończył je wyzwaniem : "Człowieku, gdybyś wiedział, jaka twoja władza..." Teraz owo wyzwanie, zwrócone do Gustawa-Konrada, przerodzi się w Wielką Improwizację.
Wcześniej będzie jeszcze scena więzienna - czy nie kluczowa wedle koncepcji reżysera w świetle odnalezionych grypsów? Nie jestem wszakże, jako widz, w pełni przekonana, na ile udało się reżyserowi pokonać wspomnianą w programie trudność inscenizacyjną i zerwać maskę. Owszem, sceneria Teatru Małego oddaje atmosferę więziennej celi i tajemnej schadzki, owszem - starano się uniknąć grymasu cierpiętnictwa. Ale ton sarkazmu i wisielczego humoru, jaki przeradza się w protest - może dlatego, że aktorzy młodzi - nie brzmi jednakowo silnie i epizod więzienny nie wywiera wielkiego wrażenia.
Mocnym - i oczekiwanym - akcentem będzie za to Improwizacja. Konrada gra Krzysztof Kolberger dojrzały aktorsko i gra nie gdzieś na wyżynach sceny, ale na podłodze wśród publiczności. Jego Konrad toczy walkę z Bogiem na serca, żarliwą i... pełną załamań, bezsilnej słabości człowieka czującego, który staje wobec zimnej mądrości. Kolberger usiłuje znaleźć dla romantycznego bohatera twarz bardziej "ludzką", dzisiejszą - są chwile, kiedy mu się to udaje, kiedy elektryzuje publiczność, są również chwile tylko czystej poezji. Więc współczesny Konrad o własnym obliczu, znacząca rola - najważniejsza w dorobku młodego aktora, którą dowodzi, że wyrósł z etapu pięknoduchów i którą wpisuje się w poczet słynnych Konradów.
Za sprawą Wielkiej Improwizacji przedstawienie wkracza w sferę mistyczną. Duchy w ludzkich postaciach tkwiły już przyczajone wcześniej, lecz teraz dopiero przemówią pełnym głosem. Niezwykłość sceny egzorcyzmów inscenizator wydobywa równie niezwykłym efektem: oto nawiedzony przez złego ducha Konrad zawieszony u sufitu (co złośliwsi widzowie zastanawiają się - spadnie czy nie spadnie?). Innym chwytem, który może budzić spory, jest nałożenie Widzenia ks. Piotra na Sen Senatora; obydwa obrazy, obydwie wizje - mesjanistyczna i szatańska - dzieją się równocześnie, tekst musi przedzierać się przez chaos dźwięków i nastrojów, co nie ułatwia zadania aktorskiego Henrykowi Machalicy, ale i nie umniejsza, bo aktor prowadzi rolę ks. Piotra znakomicie, przekonywająco.
Jeśli pierwsza cześć przedstawienia wydaje się bardziej gęsta w atmosferze, ciemna w kolorycie (rozjaśniona tylko mistyczną sceną Snu Ewy), to część druga rozgrywa się niejako w kolorze, w tempie znacznie żywszym. Salon Warszawski i sceny u Senatora stanowią ilustrację do tamtych, jątrzących głęboko, spraw narodowych. Kontrapunkt jednak dość zewnętrzny (w scenach z Senatorem zwłaszcza), sprowadzony do demonizmu władzy, tak że chwilami zatraca się dyskurs o potędze Dobra i Zła, prowadzony przez Mickiewicza w "Dziadach". Na tym tle wybija się postać pani Rollison (gościnnie występuje Elżbieta Barszczewska), w pełni tragiczna, a pokazana w sposób zaskakująco naturalny, spokojny, powściągliwy, kontrastująca z głośnym dramatyzmem cierpienia.
Ten spokojny dramatyzm określa także ostatnią sekwencję przedstawienia. Ksiądz Piotr i prowadzony przez strażnika Konrad spotykają się przypadkiem, każdy rusza w swoją stronę. Zamykają się żelazne drzwi za więźniami, Konrad odwraca się i patrzy długo, zanim zniknie w ciemnym prostokącie... Nie ma "Nocy Dziadów" i misterium obrzędu, ramy mają wymiar niby realny. Połączone elementy romantycznego dramatu: narodowe posłanie, prometeizm, mistycyzm i wizyjność, wygrywa Hanuszkiewicz bez teatralnych "cudowności." Każe nam szukać tajemnicy w samym tekście. I pozostaje kwestią otwartą oraz indywidualnych odczuć: czy da się nazwać tę inscenizację "Dziadami" Hanuszkiewicza wszak starczy argumentów, by przeciwnicy inscenizatorskich zapałów czuli się obrażeni za owo huśtanie pod sufitem i wtłoczenie dramatu w cztery ściany, bez teatralnego oddechu, a inni, by wytknęli, że ich nie zadziwiono). Czy - mówiąc skromnie, choć kokieteryjnie - posłuchajmy, jak brzmi Mickiewicz z bliska.