Artykuły

Makbet znowu w Łodzi

"Makbet" w reż. Tomasza Koniny w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Osobliwe bywają losy niektórych dzieł operowych. Przykładem choćby Nabucco Verdiego, który po stu z górą latach zapomnienia ruszył nagle w triumfalny pochód poprzez wielkie sceny świata, nie omijając także polskich - dwadzieścia, trzydzieści lat temu grano go we wszystkich niemal teatrach. Podobnie teraz ma się rzecz z Makbetem tegoż kompozytora: przez całe dziesięciolecia uważany za jedno ze słabszych dzieł mistrza z Roncole, nie budził większego zainteresowania ani dyrekcji teatrów operowych, ani co wybitniejszych dyrygentów oraz reżyserów. Ostatnio jednak stał się jedną z bardziej "chodliwych", rzec można, pozycji operowego repertuaru...

Dlaczego tak się dzieje? Nie trudno chyba zgadnąć. Nie dostrzeżono wszak nagle, jak wolno sądzić, wysokiej wartości artystycznej tych dzieł, ale raczej tkwiące w ich treści motywy, które także dzisiaj okazują się zadziwiająco aktualne. W przypadku Nabucca te właśnie sprawy zresztą stały się źródłem pierwszych jego sukcesów i one to spowodowały, po paru zaledwie pierwszych przedstawieniach, zdjęcie opery z afisza La Scali przez rządzące wtedy Mediolanem i całą Lombardią austriackie władze.

Nie inaczej ma się rzecz i z Makbetem. Historia dzielnego i prawego człowieka, w którym niecni doradcy o nadmiernie wybujałych ambicjach rozbudzają niepohamowana żądzę władzy i zaszczytów, prowadzącą aż do zbrodni, która pociąga za sobą dalsze, powodując eskalację nikczemności i okrucieństwa, historia ta - choć dzieje się we wczesnośredniowiecznej Szkocji - mogłaby z pewnością znaleźć odbicie nie tylko w czasach Szekspira, a i w naszych. Przykładów nie brakuje, choć niekoniecznie musi w grę wchodzić królobójstwo... Podobno zresztą każdy nosi w sobie zadatki na Makbeta, gotowe ujawnić się w "sprzyjających" okolicznościach -o tym także mówi tekst opery.

I dlatego właśnie historia Makbeta pociąga realizatorów przedstawień teatralnych oraz operowych. Dlatego też zapewne Makbet Verdiego pojawił się znowu na afiszu Teatru Wielkiego w Łodzi, choć zaledwie kilka lat temu oglądaliśmy tam inną inscenizację tego dzieła, ze słynnym Renato Brusonem w tytułowej roli.

Moralne przesłanie i groźne ostrzeżenia zawarte w treści genialnej tragedii Szekspira, jak też opery Verdiego, są oczywiście sprawą ponadczasową, aktualną dzisiaj bardziej chyba nawet niż kiedy indziej. A żeby tę prostą prawdę wyraźnie przekazać teatralnej publiczności, nie trzeba koniecznie uwspółcześniać dzieła poprzez zewnętrzny sztafaż lub inne elementy spektaklu. Ale reżyser łódzkiego Makbeta Tomasz Konina nie zawierzył snadź bystrości odbiorców i postanowił rzecz wyłożyć bardziej łopatologicznie. Jego bohater zatem nie jest dowódcą zwycięskich wojsk, a potem królem Szkocji w XII wieku, ale całkiem współczesnym, zwyczajnym żołnierzem, powracającym z jakiejś wojny do mieszkania w wielkomiejskim bloku. Na jakiej zasadzie może do owego mieszkania przybywać w gościnę król ze swą świtą -pozostaje słodką tajemnicą reżysera. Z kolei Szekspirowskie wiedźmy są tu zwykłymi nieszczęśliwymi kobietami opłakującymi swych poległych mężczyzn; czemu wobec tego odprawiają osobliwe gusła ("Trzykroć miauknął bury kot, Tak - i trzykroć puszczyk wrzasł, Śpieszmy, siostry! Czas już, czas" - powtarza wiernie za Szekspirem librecista Verdiego, Francesco M. Piave i skąd mają dar przepowiadania przyszłości - to kolejna tajemnica. Inną stanowi wprowadzona do łódzkiego przedstawienia postać Sąsiada, zastępującego m.in. Zbójcę oraz Lekarza z oryginalnego libretta; po co ta zmiana i czemu miała służyć? Podobnych zagadek oraz niekonsekwencji wobec treści opery było zresztą znacznie więcej.

I nic dziwnego. Powiada bowiem reżyser: "Jest to kameralna opowieść o tragedii, rozpaczy i żądzy zemsty kobiet, które na wojnie straciły swoich najbliższych... To opowieść o bólu, samotności i o rozpaczliwych próbach znalezienia na nią ukojenia." A więc o czymś zupełnie innym aniżeli to sobie - w ślad za Szekspirem - wyobraził kompozytor i jego librecista. Taka

to już widać ostatnio moda... Dalej zaś uprzedza nas reżyser: "Nie oczekujcie, proszę, duchów, zjaw i teatralnych rekwizytów. Nie wierzcie, że w finale Las Birnamski podejdzie pod mury zamku. Nie liczcie na podziwianie historycznego pochodu przyszłych królów Szkocji"... Od siebie dodam, że finałowego pojedynku Makbeta z "niezrodzonym z kobiety" Makdufem także nie zobaczyliśmy. Va bene - lecz pozbawiając widza tych wszystkich "nie obchodzących go" jakoby elementów dramatu (choć przecież obchodzi go na pewno to, co cała ta historia egzemplifikuje), należy mu jednak zaproponować cokolwiek w zamian. Z tym zaś w przedstawieniu Tomasza Koniny było już gorzej. Można w nim, i owszem, odnaleźć frapujące i przejmujące epizody, jak choćby w ostatnim akcie, kiedy po śpiewie chóru o niewinnie pomordowanych dzieciach na przyciemnionej scenie pozostają porzucone zabawki i blado świecące lampki (za to scena zabójstwa Bańka wydaje się całkiem chybiona)... ale to raczej nie wystarcza.

Na szczęście od strony wokalno-muzycznej mógł spektakl Makbeta przynieść słuchaczom dużo przyjemności. Znakomity dyrygent Tadeusz Kozłowski przy kapelmistrzowskim pulpicie prowadził dzieło Verdiego precyzyjnie i zarazem z porywającą energią. Bardzo dobrze grała pod jego batutą orkiestra Teatru Wielkiego, świetnie też śpiewały chóry przygotowane przez niezawodnego Marka Jaszczaka. W pełnej dramatycznego napięcia tytułowej partii z prawdziwą radością słuchało się potężnego i dźwięcznego głosu ukraińskiego barytona Wołodymyra Openki (wspaniale zaśpiewał przejmującą tragizmem arię z ostatniego aktu opery). Sekundował mu godnie, m.in. w efektownym duecie z I aktu, obdarowany pięknym basem, jego rodak Wiktor Dudar jako Bańko. Na uznanie zasłużył także łódzki tenor Ireneusz Jakubowski w skromniejszej rozmiarami, ale ważkiej partii Makdufa.

A Lady Makbet - ta pełna skłębionych namiętności złowroga postać, ważniejsza bodaj i ciekawsza od tytułowego bohatera opery? Obdarowana prześlicznym sopranem Bułgarka Ele-na Baramova śpiewała jej potężną partię bardzo pięknie, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że nie bardzo wie, o czym śpiewa. Była liryczna i słodka, zamiast być dramatyczną, władczą i groźną, reżyser zaś, jak widać, nie pomógł jej odnaleźć właściwej drogi do interpretacji tej postaci. Kto widział kiedykolwiek sfilmowaną scenę, w której Maria Callas jako Lady Makbet -jeszcze nie śpiewając - odczytuje nadesłany jej przez Makbeta z pola bitwy list z doniesieniem o niezwykłych wróżbach czarownic i samą intonacją głosu maluje własny charakter oraz politowanie dla prostoduszności małżonka, ten wie, o czym mowa...

Mimo tych obiekcji przedstawienie Makbeta, zrealizowane w koprodukcji z zasłużoną dla międzynarodowej współpracy holenderską agencją Supierz Artist Management (z czego wynika, że przewiduje się eksport i stąd zapewne bierze się znaczny udział projekcji filmowych oraz ograniczenie dekoracji głównie do... wielu krzeseł), ma niemało zalet - choć pewnie nawet w obecnych warunkach łódzkiego Teatru mogłoby ich mieć więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji