Artykuły

Eksperymentująca tradycjonalistka

Sprawiam wrażenie osoby twardej, zdecydowanej i beztroskiej, ale to pozory. Wstydzę się tylu rzeczy, że trudno o tym opowiadać... Z drugiej strony mam przecież bogaty i urozmaicony dorobek, praca jest moją pasją, nie mam nic przeciwko teatralnym eksperymentom, ale cenię sobie również tradycję. Same sprzeczności - mówi IWONA BIELSKA w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim w Krakowie.

- I tak nie wiem, co panu powiedzieć.

Nie zadałem jeszcze pytania.

- Ale pan zada.

O aktorstwie chciałbym porozmawiać. O pani aktorstwie.

- Duże ryzyko (śmiech).

O północy przybyłem do Widawy... czyli Opis obyczajów III to powrót do tradycji "teatru rodzinnego" Mikołaja Grabowskiego?

- Zmieniła się rzeczywistość, ale nie mentalność. Polska "gęba" ciągle szczerzy się w uśmiechu. Od wieków jest tak samo. Grzeszymy podobnie, mamy identyczne zalety. Siła i mądrość przedstawień "rodzinnych" Mikołaja Grabowskiego polega, moim zdaniem, na trafnej diagnozie socjologicznej. Że zawsze było tak samo: tkwimy w kajdanach polskości sformułowanej od wieków.

"Opisy obyczajów" to wyrafinowane poczucie humoru, tak różne od obowiązujących dzisiaj patentów na sprawdzoną, teatralną komercję komediową.

- Przed pierwszym "Opisem obyczajów" w 1990 roku, czytałam mamie głośno scenariusz Mikołaja według tekstów księdza Jędrzeja Kitowicza. Kiedy recytowałam, że na kolację jedzono szynkę, a potem ja-

gnię, a potem... - mama załamywała ręce. Mówiła: "No dobrze, ale jak to można zagrać?"

Jak to można zagrać?

- Mikołaj odnalazł formę dramatyczną dla niedramatycznych tekstów Kitowicza. W historycznych opowieściach znalazł aktualizujący aneks w postaci uniwersalnego obrazu polskiego społeczeństwa. Obraz groteskowy i bolesny zarazem.

Czternaście lat na afiszu - od 1990 do 2004 roku - tak długo grana sztuka należy w teatrze do rzadkości.

- Ciągle spotykam kogoś, kto był (lub jest) "Opisem" zachwycony. Profesor Kieres twierdził na przykład, że żadnych większych świąt nie jest w stanie spędzić bez ponownego obejrzenia telewizyjnej wersji "Opisu". Ale przedstawienie miało nie tylko fanów. Pamiętam jak podczas premierowej emisji "Opisu obyczajów" w telewizji zadzwonił telefon. - Hallo, pan Grabowski? - Tak. - To pan zrobił ten spektakl co teraz idzie? - Ja. - Ty świnio!!! - zabrzmiało w słuchawce.

"Opis obyczajów" był sukcesem artystycznym i komercyjnym, jednak pani prawdziwą aktorską wizytówką z tamtego okresu była kreacja Marty w "Kto się

boi Wirginii Woolf?" Albee'ego, również w reżyserii Mikołaja Grabowskiego.

- Cóż to jest za babsko! Gdyby nadarzyła się jeszcze okazja, z radością zagrałabym tę rolę ponownie. Marta to smutny bohater naszych czasów. Jest jej tak dobrze, że aż źle. Depresja i sensualność w jej przypadku tworzą jedność. Wykrzykuje swój ból. Jest wulgarna, chcąc ukryć prawdziwy status "kotki na gorącym blaszanym dachu". Wszędzie jest jej albo za gorąco, albo za zimno. Nigdy w sam raz.

W 1999 roku, tym razem w Teatrze STU, wróciła pani do roli Marty.

- Można tę rolę grać długo, latami. Prywatnie jestem zaprzeczeniem tej kobiety, ale doskonale ją rozumiem. Marta czuje, że życie przecieka jej przez palce; żaden projekt czy marzenie się nie spełniło. Wciąż tylko szkice, rysuneczki, metafory. Autentyczna miłość Marty do George'a wzmacniajedyniejej ból istnienia, niespełnione macierzyństwo generuje życiową porażkę. Jest przy tym zbyt inteligentna, żeby tego wszystkiego nie dostrzegać.

Sukces "teatru rodzinnego" oraz wielu późniejszych przedstawień Mikołaja Grabowskiego wynikał w dużej mierze z dopasowania obowiązującego stylu gry aktorskiej do przeprowadzenia mniej lub bardziej oczywistej tezy socjologicznej i społecznej.

- Aktor w teatrze Mikołaja Grabowskiego może czuć się bezpiecznie. Nic złego mu się nie stanie. Mikołaj wie, co chce osiągnąć. Wiele się od niego nauczyłam. Często powtarza: - Ty nie graj, tylko mów, "powiedz to, co postać myśli, co ty, grający tę postać, myślisz". Dla niego duże znaczenie ma analiza. Aktor nie może kierować się wyłącznie intuicją. To droga na manowce. Musi wiedzieć, kim jest postać, w jakim celu zachowuje się tak, a nie inaczej. Po pokonaniu tej drogi można być mniej więcej spokojnym o rezultat.

Odnoszę wrażenie, że podobne artystyczne porozumienie odnalazła pani w osobie Pawła Miśkiewicza.

- Pracuję z Pawłem od jego pierwszych prób reżyserskich. Jeszcze w Teatrze Słowackiego grałam u Pawła Matkę w "Powrocie" Jerzego Łukosza oraz tytułową rolę w "Onej" Rafała Maciąga. Nasze porozumienie było natychmiastowe. Wzmocniły je role zagrane przeze mnie w spektaklach Miśkiewicza w Starym: pani Zucker w "Nie-winie" Dei Loher, Teresy w "Auto da Fe" Canettiego i Kobiety w "Przedtem/potem" Rolada Schimmelpfenniga. Rozumiemy się z Pawłem niemal bez słów. On, podobnie jak Mikołaj, dba o to, żeby aktor zawsze wiedział, co ma do zrobienia na scenie. Bogatszy o taką wiedzę, może ją potem wykorzystywać na tysiące sposobów. Wizja roli klaruje się podczas prób, w dialogu z partnerem i z sobą, ale to, co najważniejsze - określenie charakteru i tożsamości bohatera - jest definiowane na samym początku. Nie ma przypadków.

Teresa z "Auto da Fe" Canettiego podczas lektury wydawała mi się postacią odpychającą, tymczasem dzięki pani roli nawet ją polubiłem.

- To była moja ulubiona lektura młodości. Pierwszy raz przeczytałam "Auto da Fe" w liceum. Lata 70., książki - jak prawie wszystko - były towarem deficytowym, a Canetti to już w ogóle stanowił rarytas. Jako szczęśliwy posiadacz własnego egzemplarza ze zgrozą odkryłam, że brakuje mi trzech stron. Oczywiście nie było mowy, żeby wymienić książkę, bo cały nakład został natychmiast wyprzedany, postanowiłam więc, że pójdę do biblioteki i własnoręcznie, na tych trzech czystych stronach wykaligrafuję z pożyczonego woluminu cały brakujący tekst. Tak zrobiłam. To chyba dużo mówi o mojej fascynacji lektura.

A co pani myślała wtedy o Teresie?

- Nienawidziłam baby. Do głowy by mi nie przyszło, że będę kiedyś grała Teresę w teatrze.

A jednak...

- Kiedy Paweł zaproponował mi tę rolę, pomyślałam, że chyba ją sobie wyśniłam... Przez te wszystkie lata diametralnie zmieniłam ocenę Teresy. Zrozumiałam, że ta nieszczęsna kretynka zachowywała się tak beznadziejnie, ponieważ nikt jej nie kochał. Nikt nic przytulił.

Kobieta-monstre, Brigid w "Facrory 2" Lupy cierpi na tę samą przypadłość.

- Zagaduje życie. Nie ona jedna.

Praca z Lupą...

- Temat rzeka, na osobny wywiad. Poznaliśmy się z Lupą wcześnie: byłam Zosią z Abencerage'ów w "Nadobnisiach i koczkodanach" według Witkacego, legendarnym dyplomie Krystiana z 1977 roku. Ale ponownie spotkaliśmy się we wspólnej pracy dopiero po wielu latach przerwy. Lupa jest reżyserem z innej planety, innego świata. Nie analizuje roli w tradycyjny sposób. Jest natomiast wybitnie uzdolnionym psychologiem, któremu udaje się "rozbebeszyć" aktora, nie przekraczając jednak granicy, w której przestajemy być sobą. Krystian nasyca nas, prowokuje emocjonalnie, a następnie przygląda się - z aprobatą lub bez - co robimy z tą energią na scenie. Jak to działa? Często działa fantastycznie.

Jak wyglądała praca nad rolą w Fabryce?

- Wiedziałam, kogo gram, ale nie miałam pojęcia, jak to ugryźć. Krystian zapytał mnie: - No, ale jak to zrobimy? Zaryzykowałam ripostę: - To może nic nie róbmy. Lupa: - Jak to nic? Ja: - Nie wiem, niechże ta baba tylko leży, rozwalona, roz-memłana, i ględzi trzy po trzy, że tyle ma do sprzątania, tyle do roboty. Krystian orzekł, że pomysł jest fantastyczny i żebym zaraz to zrobiła.

Brigid jest rewelacyjna. Kiedy tak pani gadała i gadała w "Fabryce" przez telefon w pewnym momencie złapałem się na tym, że chciałbym, żeby ten pani monolog nigdy się nie skończył. Trwanie...

- A ja byłam przekonana, że nikt tego nie wytrzyma. Że ludzie będą mnie wyklinać i wychodzić z teatru, trzaskając fotelami.

Iwona Bielska to z jednej strony fascynująca, monumentalna królowa Elżbieta I z "Królowej i Szekspira" Esther Vilar, z drugiej porażająca, "wsobna" matka Fryca z "Zaratustry" Lupy. Najczęściej bywa pani obsadzana w kluczu parakomediowym, w rolach wyzyskujących pani charakterystyczność, ale patrząc na przykład na kreację w "Zaratustrze", odnoszę wrażenie, że jest w pani również gotowość na kompletnie inne zadania.

- Oczywiście, że tak. Jesteśmy marzycielami, którzy czują, że czasami wystarczyłoby trochę więcej zaufania reżysera, żeby pokazać się z zupełnie nieoczekiwanej strony. Ale nie chciałabym narzekać. Biorąc pod uwagę cały splot psychofizycznych cech, które są moim przekleństwem, uważam, że i tak wygrałam los na loterii. Po długim zawodowym poście w Teatrze im. J. Słowackiego ostatnie lata są dla mnie wyjątkowo dobre. Tyle było ekscytujących zawodowych przygód, propozycji. Spotkania z Grabowskim, Miśkiewiczem, Lupą, Jarzyną, Wajdą, Zelenką...

Wspominała pani o cechach, które są dla pani "przekleństwem". O co chodzi?

- Że oprawa nie pasuje do duszy. Nawet w tej rozmowie brnę w tonację żartobliwą, w dowcipy, ale nie zawsze jest tak śmiesznie. Sprawiam wrażenie osoby twardej, zdecydowanej i beztroskiej, ale to pozory. Wstydzę się tylu rzeczy, że trudno o tym opowiadać. Kiedy tuż po szkole teatralnej odkryło mnie kino i zaczęłam dostawać mnóstwo propozycji, nie potrafiłam w żaden sposób wykorzystać tej szansy. Przed kamerą byłam spięta i wycofana, zawsze zawstydzona. Uważałam, że jestem niezdolna i nieładna. A im częściej słyszałam, że jestem sexy, mam wdzięk, tym bardziej się wymykałam - sobie i reżyserom. Dlatego nie lubię wracać do filmów, w których zagrałam. Nie lubię na siebie patrzeć. Natychmiast myślę sobie: - Boże, dziewczyno, coś ty robiła, jaka byłaś głupia, trzeba było zdobyć się na dystans, uśmiechnąć się, zaakceptować siebie. Przecież to tylko praca... Z drugiej strony mam przecież bogaty i urozmaicony dorobek, praca jest moją pasją, nie mam nic przeciwko teatralnym eksperymentom, ale cenię sobie również tradycję. Same sprzeczności.

Monolity są nudne. Dopiero "otwarcie na nieznane" daje szansę na prawdziwe spełnienie.

- Otwarcie na nieznane... Ładnie pan powiedział. Myślę, że w teatrze nie ma takiej granicy, której bym nie mogła przekroczyć. Na pewno nie stoję na straży ustalonych teatralnych prawideł, odgórnie przyjętych konwencji - to mnie nie pociąga i nie interesuje. Być może podświadomie chciałabym dotrzymywać kroku kolejnym pokoleniom, które przecież inaczej myślą o teatrze, widzu i sztuce niż moi rówieśnicy. Jedno jest pewne. Pracując w teatrze, muszę mieć jednak poczucie sensu. Że trzeba, że warto.

Patrząc na pani Lady Makbet w spektaklu Andrzeja Wajdy, wydawało mi się, że tego poczucia zabrakło. Że ten jeden raz w ostatnich latach była pani na scenie kompletnie zagubiona i bezradna.

- To wynik mojego własnego zagubienia. Wymyśliłam sobie, że jestem sfrustrowaną, starzejącą się kobietą, która ma przy sobie męża nieudacznika. Krzysiek Globisz miał własny pomysł. Każdy grał trochę to, co potrafił i chciał.

Nie chciała się pani wycofać?

- Nie mam takiego zwyczaju. Myślę, że nie potrafiłabym w ten sposób potraktować żadnego reżysera. Taka historia przydarzyła mi się tylko raz, kilka lat temu: ale była to wspólna decyzja całego zespołu, nie moja. Po kilku miesiącach bezsensownych prób wspólnie z reżyserem uznaliśmy, że dłuższa praca nie ma sensu. I pożegnaliśmy się w zgodzie.

Kiedy rozmawialiśmy o "Kto się boi Wirginii Wolf", mówiła pani, że z niektórymi rolami trudno się pani rozstać. Jak się to odczuwa?

- Jak tęsknotę za kimś bliskim. Ten zawód mnie fascynuje, ale przy tym także bawi, a czasami śmieszy. Poczucie humoru - również na własny temat pozwala nie zachłystywać się ani sobą, ani tak zwanym posłannictwem. Na aktorstwie naprawdę świat się nie kończy. Wystarczy pojechać gdziekolwiek, żeby zrozumieć, że ludzie mają jednak o wiele ważniejsze problemy niż premiera w teatrze.

We współczesnym teatrze nie ma jednoznacznych zachwytów. To, co podoba się jednym, irytuje innych.

- I bardzo dobrze. Tak jest lepiej.

Panią też irytują przedstawienia, w których pani występuje?

- Odnoszę wrażenie, że chciałby pan za wszelką cenę sprowokować mnie do jakichś ostrych sądów. To się nie uda, nie dlatego że się czegokolwiek i kogokolwiek boję, tylko nie mam z tym wszystkim żadnego problemu. Nawet jeżeli grałam (zwłaszcza w "Słowaku") w spektaklach, które w najmniejszym stopniu mnie nie satysfakcjonowały, nie dawałam tego po sobie poznać. Na tym między innymi polega pokora wpisana w ten zawód. Jestem aktorką, która pracuje także (a może przede wszystkim) na rzecz reżysera i spektaklu. Ów reżyser może mieć wybitny talent i niezwykłą wyobraźnię, ale oczywiście nie musi.

To samo można powiedzieć o aktorach.

- Ale my siebie nie wyreżyserujemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji