Artykuły

Pan od poezji

- Zostawiłem w Poznaniu 103 metry bieżące archiwów w języku niemieckim i przyjechałem pod Wawel na konkurs recytatorski. Zdobyłem I nagrodę, zdałem egzamin eksternistyczny i otrzymałem angaż do Teatru Rapsodycznego - wspomina TADEUSZ MALAK.

Rzucenie poważnej pracy naukowej dla teatru uważam za kompromitację - usłyszał przed pięćdziesięcioma laty Tadeusz Malak, od swojego profesora, u którego był asystentem w poznańskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej . I gdyby nie fascynacja pana Tadeusza - aktora, reżysera i pedagoga w krakowskiej PWST - teatrem, poezją, aktorstwem, to zapewne dziś Kraków byłby uboższy o znaną postać w czarnym płaszczu, takimże kapeluszu i czerwonym szalu.

- Jako absolwent wydziału finansowego być może byłbym dyrektorem banku i jeździł służbowym autem? - żartuje Tadeusz Malak, którego gościnny dom odwiedziłam po sąsiedzku. - Zostawiłem w Poznaniu 103 metry bieżące archiwów w języku niemieckim pisanych gotykiem, które przed doktoratem musiałbym przestudiować, i przyjechałem pod Wawel na konkurs recytatorski. Zdobyłem I nagrodę, zdałem egzamin eksternistyczny i otrzymałem angaż do Teatru Rapsodycznego od Mieczysława Kotlarczyka.

Początki w Krakowie nie były łatwe, bo aktor czuł się obco i od nowa musiał budować swoje życie. Panowała bieda, która każdego dnia zaglądała w oczy i kazała m.in. często zmieniać mieszkania: akademik na pokój w Hotelu Garnizonowym, a gdy ten okazał się za drogi, pan Tadeusz przeniósł się do poniemieckiego bunkra, po którym w nocy biegały szczury. Wszystkie trudy wynagradzał Teatr Rapsodyczny, o którym mógłby opowiadać godzinami, w emocjach i z miłością. Zagrał w nim wiele znaczących ról z Gustawem Konradem w "Dziadach" włącznie. - Otrzymałem recenzję od samego Karola Wojtyły, który współtworzył przecież ten teatr, a później, już jako kapłan, pisywał recenzje do "Tygodnika Powszechnego". Był chyba na naszych wszystkich przedstawieniach, ale przychodził nieoczekiwanie, zwykle dowiadywaliśmy się o tym po spektaklu. To jest jakaś tajemnica losu, że dla człowieka będącego przez ostatnie lata największym sumieniem i autorytetem świata, właśnie teatr był jednym z etapów przygotowującym go do pełnionego dziś powołania.

To w tym teatrze, w którym słowo uznawano za podstawowy środek wyrazu, zaczęła się wielka miłość Tadeusza Malaka do poezji. Później zainteresował się Teatrem Małych Form i Teatrem Jednego Aktora. Pisał dziesiątki artykułów o teatrze, poezji i recytacji. A przede wszystkim scenariusze, według których przygotowywał monodramy. Kiedy pan Tadeusz zaczyna mówić o poezji, w jego oczach pojawia się żar, a dłonie poruszają się w niespokojnym geście. - Poezja jest skrótem myślowym, paroma słowami tak wiele można wyrazić. Ona przecież tworzyła teatr, bo lot poety jest lotem ważnym. Kiedy wyszedłem z Rapsodycznego, a byłem już uznanym aktorem, ambicja nie pozwalała mi walczyć o role. A ponieważ zawsze byłem niecierpliwy i niepokorny, więc zakasywałem rękawy i pisałem scenariusze, robiłem adaptacje, często scenografię, muzykę, pakowałem sprzęt do autobusu, pociągu i ruszałem w Polskę z tym jednoosobowym teatrem, grając "Tren Andaluzyjski", "Małego Księcia" czy "Zaczarowaną dorożkę".

Przez wiele lat aktor związany był też z Teatrem im. J. Słowackiego i ze Sceną STU, a w Starym Teatrze gra i reżyseruje do dziś. - Walka każdego aktora o istnienie to dopominanie się o w miarę szeroką przestrzeń realizowania siebie. Miałem dwie takie przestrzenie: teatru instytucjonalnego i moich własnych poszukiwań. Kiedyś ludzie chodzili do teatru z autentycznej potrzeby, cieszył ich fakt, że tam spotkają drugiego żywego człowieka, który czasem pomyli się na scenie i każdego wieczoru gra swoją postać nieco inaczej. To jest ten ludzki, autentyczny wymiar teatru. Dziś jesteśmy "wykastrowani" z wyobraźni przez dziesiątki kanałów telewizyjnych emitujących idiotyczne programy. Stajemy się coraz bardziej wygodni, podlegamy wielkim uproszczeniom, coraz niechlujniej mówimy - to efekt świata obrazkowego, który nas atakuje. Dlatego z uporem maniaka walczę, by słowo w teatrze miało właściwy wymiar. I tego też uczę swoich studentów.

A mistrzem Tadeusza Malaka był Zbigniew Herbert, z którym aktor nie tylko przyjaźnił się wiele lat, lecz także zrealizował kilka spektakli w oparciu o jego teksty. Wszystko zaczęło się od scenicznej realizacji "Drugiego pokoju" Herberta, a skończyło, jak dotąd, na spektaklu "Przyjaciele odchodzą" granym nadal w Starym Teatrze. - Zbyszek był wspaniałym człowiekiem: dowcipnym, jasnym, z nim chciało się wciąż być. Nie lubił pisać, wolał czytać, zwiedzać, oglądać zachody słońca, dobre malarstwo. Pisał wtedy, gdy był bardzo zmęczony. Odwiedzałem go w Warszawie, gościłem wielokrotnie u nas w domu. Rzadko rozmawialiśmy o poezji, częściej o życiu, przygodach, sprawach codziennych. Od Zbyszka uczyłem się mądrości, ale i - niezłomności, walki

o własne ideały wbrew wszystkiemu i wszystkim. Miał niezwykłe przeczucia wobec ludzi i nadchodzącego czasu. Pamiętam, jak siedział w naszym mieszkaniu na dywanie, śpiewał pieśni patriotyczne, wreszcie wziął mikrofon i zaczął je nagrywać na taśmę. - Miał cudowne poczucie humoru, ciepły, życzliwy człowiek, pod którego wpływem byliśmy wszyscy, łącznie z synem, Piotrem. Wciąż czekaliśmy, że wreszcie nadejdzie ten upragniony moment i otrzyma Nagrodę Nobla - dodaje pani Krystyna, podając wyśmienitą kawę.

Tadeusz Malak zawdzięcza teatrowi nie tylko sukcesy, ale i... żonę. Kiedy reżyserował w Rapsodycznym "Panienkę z okienka" pani Krystyna grała główną rolę. I podobnie jak w tej opowieści bohaterowie stają na ślubnym kobiercu, tak i oni stanęli przed ołtarzem. A niewiele brakowało, by do ślubu nie doszło. - Zaplanowany był na nietypowy dzień, bo na piątek. Zima, mróz, przychodzimy do kościoła - tam wszystko pozamykane. Krysię rozbolał ząb i potwornie spuchła, a nam nadal nikt nie otwierał kościoła. Wreszcie dotarliśmy do księdza, a on zdziwiony: Jak to, ślub, w piątek? Powstało zamieszanie i wreszcie z opóźnieniem chór zaśpiewał i ślub szczęśliwie się odbył. A w Teatrze Rapsodycznym Kotlarczyk wyprawił nam wspaniałe wesele.

Obok teatru wielką pasją Tadeusza Malaka jest nauczanie. Już kilkanaście aktorskich roczników wypuścił spod swoich skrzydeł w krakowskiej PWST, ucząc ich wymowy i wiersza. - Maż czasami przesłuchuje kandydatów na studia

aktorskie. Zwykle zaczyna od odradzania im tego zawodu - śmieje się pani Krystyna. - To prawda - dodaje pan Tadeusz. - Wzorem profesora Fuldego mówię im: Dajcie sobie spokój. Oprócz aktorstwa jest tyle pięknych zawodów na "A": a inżynier, a szewc... - Mąż nie zawsze jest poważnym belfrem, który rozprawia o poezji, posłannictwie, etosie aktora. Ma ze studentami świetny kontakt, wiele rozmawiają o życiu, żartują. Obserwowałam to ostatnio, gdy był chory i zajęcia odbywały się u nas w domu. Donosiłam herbatki, więc słyszałam jak rozprawiali o rzeczach ważnych i tych zwyczajnych, codziennych. Oczywiście nigdy nie obywa się bez Herberta. - Nieprawda - ripostuje aktor. - Właśnie ostatnio rozmawialiśmy o Różewiczu. Lubię uczyć, bo młodość tych ludzi, ich entuzjazm, pasja, rozbudzają we mnie, wciąż na nowo, potrzebę teatru, ale uczą też poczucia humoru. Przez całe życie mozolnie wypracowywałem je w sobie - z natury jestem facetem serio bo wiem, że ono daje człowiekowi dystans do siebie i świata,

Kiedy patrzę z perspektywy lat na swoje życie i szukam odpowiedzi na pytanie: Co było moim największym marzeniem, to znajduję ją w "Modlitwie" Tomasza Morusa: Panie, obdarz mnie zmysłem humoru/ Daj mi łaskę rozumienia się na żartach, Ażebym zaznał w życiu trochę szczęścia/ A innych mógł nim obdarzać. To jest mój program na życie, co nie znaczy, że udaje mi się go realizować.

Choć poezja i teatr kierują życiem aktora, to jednak nieobce mu są sprawy dnia codziennego. Potrafi też mocno stąpać po ziemi. - Malowałem wielokrotnie mieszkanie, sam robiłem regały na książki, gdy z funduszami było krucho. Naprawić światło, wbić gwoździe proszę bardzo. Żona ma ze mnie same korzyści, i uwielbiam prace ogródkowe. Niestety, zdarzają mi się jedynie podczas naszych pobytów u syna, we Francji. Bo jednego marzenia w życiu nie zrealizowałem - nie dorobiłem się domu z ogródkiem. Szkoda. No i do filmu nie miałem szczęścia. Debiutowałem, nomen omen, w "Kaloszach szczęścia". Dostałem niewielką rolę. Ze sceny kręconej w oparach nikotynowego dymu zostały jedynie... dymowe kółka z wypalanego przeze mnie papierosa. A poza tym los był dla mnie łaskawy. Cała moja droga naznaczona była kontaktami ze wspaniałymi ludźmi. Wiele grałem, reżyserowałem, piszę, jestem profesorem w PWST, byłem też prorektorem. Współtworzyłem teatr w czasach jego świetności, nadal pracuję - czy to nie jest powód do radości? A sława, pieniądze? Nie do tego sprowadza się radość w życiu i zawodzie. Ten świat nie należy przecież tylko do karier, biznesu, wielkich fortun, ale też do wariatów, szaleńców, którzy wnoszą wraz ze swoją twórczością coś ważnego,pozostawiają świadectwo po sobie. A świat toczy się nieco obok. Bez szaleńców nie ma sztuki. Dlatego wciąż mam teczkę z napisem: Pomysły niezrealizowane. Puchnie wprost proporcjonalnie do upływającego czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji