Artykuły

Muzy mnie drapią w plecy

Teatr kocham jak brata, siostrę, kochankę. Jest dla mnie szalenie ważny, może więc być i halabarda - mówi WITOLD MIERZYŃSKI, aktor Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Płocku.

Z aktorem Witoldem Mierzyńskim rozmawia Lena Szatkowska

Ile to już lat w Płocku?

- Trochę wędrowałem w życiu. Przewędrowałem przez jakieś 10 teatrów chyba, czy nawet 11. Już nie pamiętam, ale różne to były rangi: niższe, wyższe, ale fajne. Bo teatry fajne, dobrzy koledzy, wdzięczna publiczność. Teatr jest zawsze potrzebny. Przyjechałem tutaj w 1977 roku z moją ukochaną żoną późniejszą. Tu urodził się Jasiek i wsiąkłem w to miasto. A zaczęło się od festiwalu teatralnego w Toruniu, na którym wystąpiłem jeszcze jako aktor teatru w Grudziądzu. Wtedy mi się udało. Dostałem nagrodę Faktów i Nowin za mojego Szelc w Turoniu Żeromskiego. Tam zobaczył mnie Jan Skotnicki i zaproponował przyjazd do Płocka. W ten sposób zmieniłem pięciu dyrektorów. Z obecnym jestem najdłużej, więc my tak razem trwamy posterunku.

Przyjechał pan i zaraz posypały się role?

- Tak jak jest zawsze na początku, posypały się. Wieczór trzech króli. Mistrz i Małgorzata w reżyserii Marczewskiego, Brat naszego Boga Wojtyły. Dłużej aktora niż dyrektora. Tak się zawsze mówiło u nas, aczkolwiek są wyjątki od tej reguły.

Ten dyrektor ostatni chyba pana lubi. Mimo, że pan jest właściwie poza sceną, to wciąż dostaje role, prawda?

- Powiem pani, jak ta sprawa wygląda. Jeżeli człowiek nabiera emerytury w danym teatrze, to powinien teatr się nim trochę opiekować. Ja taką opiekę ze strony teatru czuję i to, co pan dyrektor proponuje mnie, to jest dobre w stosunku do aktora, który przepracował tutaj ho, ho. Niedługo będę miał 35-lecie mojej pracy, jeśli pan Bóg naturalnie pozwoli. Aktorowi bez teatru jest bardzo ciężko. Człowiek jest przyzwyczajony do sceny.

Pan jest warszawiakiem?

- Nie, jestem z Wielkopolski.

To jak się pan znalazł w Warszawie?

- Wyrzucili nas z Wielkopolski Niemcy. W ciągu pół godziny z domu i w 12 godzin z powiatu. Pamiętam tego żołnierza, który przyszedł wtedy i mnie wyrzucał. Byłem malutki. Potem napisałem o tym wiersz. Różne rzeczy się działy, ale Pan Bóg mnie uratował z pięciu ciężkich sytuacji. Na przykład znalazłem się w łapance na placu Grzybowskim. Ocalałem. Chodziłem wtedy do szkoły na ulicy Koszykowej. Mam teorię, że jeśli dasz z siebie 99 procent i mimo to nie uda ci się czegoś zrobić, to Pan Bóg ci pomoże. A jeżeli dasz tylko 80, to ci nie pomoże.

Panie Witoldzie, zaczynał Pan jako amant czy jako aktor charakterystyczny?

- Byłem w szkole aktorskiej w Krakowie. Nieźle mi szło, ale akurat urodził mi się syn pierwszy i musiałem szkołę zostawić. Bardzo było mi smutno. Mój ukochany profesor odprowadzał mnie długo na dworzec, bo żałował, że odchodzę. Na 600 facetów, którzy startowali, zdało nas 11. Potem zdałem egzamin eksternistyczny w pięknej szkole warszawskiej.

Co pan na tym egzaminie musiał zaprezentować?

- Pokazałem fragment Niemców Kruczkowskiego i zaprezentowałem głównego aktora, który ucieka. Potem zagrałem Nika w Marii Stuart.

Ma pan sentyment do jakiejś roli, przedstawienia?

- Do tej z toruńskiego festiwalu. Dostałem wtedy pieniędzy na połowę samochodu. To była rola, w której dużo można pokazać.

Ale nigdy pan tego samochodu nie kupił.

- Nie kupiłem. Wtedy z kolegami się zakolegowałem i wie pani... Inaczej się nie będzie żyło z kolegami dobrze.

Co pan teraz gra w teatrze? Ostatnia rola.

- Wreszcie dorwałem się do halabardy. Nie sądziłem, że można tak jeszcze trafić, ale oprócz tego dyrektor pozwolił mi potańczyć. Tańcuję też w tej ostatniej sztuce, w której gram, o tym drewnianym chłopczyku. Pinokio to jest świetny i piękny spektakl. Dyrektor włożył w niego wiele serca. Nie to,

żebym się podlizywał. Ja się nie rzucam mu na szyję, ale cenię go, bo ma dobry fach.

Czyli halabardę pan już trzymał?

- Halabardę, tak. Kolega Henio Błażejczyk też ją trzymał. My ją dumnie nosimy w baśni o bestii i pięknej. Teatr kocham jak brata, siostrę, kochankę. Jest dla mnie szalenie ważny, może więc być i halabarda.

Chciał pan, żeby syn Jasiek został aktorem?

- Wie pani, on był aktorem już jak był mały. Miał parę latek, występował na scenie płockiej w dwóch sztukach pierwszego dyrektora.

Pan jest chyba najbardziej rozpoznawalnym aktorem w płockim teatrze.

- Najdłużej grałem, prawda. Ale jestem też poetą, a wiersze moje znają, lubią. Pytają na ulicy, kiedy będę, pisał następną książkę. 35 lat pracy na scenie, 20-lecie twórczości literackiej to szmat czasu i dużo znajomych, życzliwych bardziej lub mniej. Zacząłem pisać w 1990 roku. Wkrótce jubileusz mojego wieku. Urodziłem się w 1932 roku.

Miał pan w swojej karierze epizody filmowe?

- Miałem. W czasie stanu wojennego przyjechał do mnie pan Cieślak, zaprosił mnie do filmu. Niestety wtedy nie pojechałem. Potem w rekompensacie zagrałem w reklamach. Np. hamburgera "WieśMac" dla McDonald's. Zagrałem teżw kryminale, a we francuskim filmie byłem policjantem pilnującym więźnia. Do tego filmu trafiłem przez agencję. Brałem udział w castingach.

Dlaczego pan zrobił "Tryptyk rzymski"?

- Uważałem, że Papieżowi się to należy.

Ostatnio pan się bardziej zajmuje pisaniem, niż graniem.

- Nie. Graniem też. Mam plany. Chciałbym zrobić sztukę z uczniami szkoły kupieckiej. Jestem młody ciągle, w środku. I bardzo bym chciał, żeby ktoś pomógł zrobić mi moje sztuki, albo żebym mógł je przeczytać. Napisałem dwie sztuki. Jedna pt. "Powrót z minionego czasu" mówi o tym, że człowiek coraz bardziej podporządkowuje się maszynom. Druga nazywa się "Biuro matrymonialne". To jest historia trochę o konflikcie pokoleń. Babcia spotyka swojego dawnego ukochanego. Bardzo bym chciał to zrealizować, ale na to potrzeba pieniędzy i wiary w człowieka.

Aktorstwo to za mało?

- Czuję potrzebę pisania. Czasem się pojawia rano, czasem na spacerze. Szybko wtedy zapisuję cztery linijki, a może 5-6, chowam do kieszeni, a potem do tego wracam w pewnym momencie. Czasami piszę od razu, szybko, raz dwa cały wiersz. Są gorsze, są lepsze. Ja mówię, że drapie mnie w plecy muza i ona mnie namawia do pisania. Pan dyrektor pomógł wydać tomik któryś z kolei. Dobrzy ludzie zawsze starali się, by moje wiersze ukazały się drukiem. Niektórzy mówili nawet, że nieźle piszę. Mam zapotrzebowanie na napisanie wiersza. Piszę na kartce dlatego, iż wiersz napisany odręcznie jest zupełnie inny niż drukowany. W nim jest duch człowieka, głębia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji