Artykuły

Szóste: nie cudzołóż

Pisałem niedawno (nr 1 z br.) na tym miejscu o "perwersji i polityce Witkacego". Rzecz poniższa, o nieskromności, nie będzie, niestety, rozwinięciem tematu perwersyjnego. Nieskromni są realizatorzy teatralni, o tym wiadomo od dawna. Ale jeśli nieskromni są wobec klasyków, można im darować, wywołują czasem politowanie, czasem wzruszenie. Ich nieskromność wobec pisarzy takich jak Witkiewicz bywa niebezpieczna. Robią wszystko, aby tego pisarza znów zepchnąć ze sceny w niepamięć. Jeśli bowiem nie ma nic do powiedzenia, nie warto o nim pamiętać. Niektórzy realizatorzy starają się uparcie dowodzić, że dramaty Witkiewicza nie są niczym innym jak bełkotem. Sami się tym wyimaginowanym przez siebie bełkotem upajają. Obawiam się jednak, że nikogo poza sobą i garstką snobów upoić nie potrafią. Już te jedno powinno być dla nich ostrzeżeniem, ten snobistyczny poklask. Sam Witkiewicz, jak sądzę, przekląłby i wydziedziczył Puzynę, gdyby wiedział, do czego może doprowadzić wydanie jego dramatów. Reżyserzy, którzy są równocześnie czytelnikami jego pism o teatrze, najchętniej zatrzymują się przy stronicach, gdzie mowa jest o czystej formie. Gdyby czytali dalej i uważniej, spostrzegliby zapewne, że dla Witkiewicza wszelki snobizm w sztuce i wokół niej był o wiele bardziej odrażający niż jakakolwiek forma nieczysta. I że czysta forma była właśnie prowokacją wobec snobistycznych konwencjonalizmów.

Jest rzeczą zadziwiającą, jak wiele w ostatnich latach pisze się i mówi rzeczy słusznych o dramaturgii Witkiewicza i jak nic z tego - albo bardzo niewiele - nie dociera do realizacji scenicznych. Jak gdyby wokół twórczości tego pisarza wytworzyły się dwie świadomości istniejące w sposób absolutnie niezależny od siebie. Jedna z nich, nazwijmy ją krytyczną, ceni Witkiewicza jako jednego z najwybitniejszych twórców naszej XX-wiecznej literatury i teatru, jako pisarza, którego głosu warto słuchać, ponieważ mówi on rzeczy dziś nie mniej zastanawiające niż wówczas były one jeszcze zaskakujące, dziś natomiast są już, przeważnie, doświadczone albo przynajmniej oczekiwane.

Ta druga świadomość, nazwijmy ją teatralną, ponieważ poraża przede wszystkim reżyserów, traktuje dramaty - a częściej jeszcze teoretyczne sądy - Witkiewicza jako wygodne alibi dla własnych wypowiedzi, dla własnej - powiedzmy to bardzo na wyrost, a trochę na osłodę - teorii sztuki. Jest to o tyle niebezpieczne, że owi fałszywi kochankowie odlatują, autor zaś zostaje z mocno zaszarganą bibliografią.

I oto mamy przypadek Józefa Szajny, który wyreżyserował we własnej scenografii na scenie Teatru Kameralnego dwie sztuki Witkiewicza: "Oni" i "Nowe Wyzwolenie", Dawno nie oglądałem przedstawienia, które byłoby bardziej pomysłowe i bardziej nudne. I dawno już nie pisałem o sprawach teatralnych z większą niechęcią.

Mówi się czasem o tym, że reżyser nie zrozumiał autora. Powtarza się to często o reżyserach sztuk Witkiewicza. Ale ten przypadek jest szczególny, nie idzie tu bowiem wcale o to, że Szajna czegoś tam nie zrozumiał, lub coś tam ustawił fałszywie. On użył po prostu Witkiewicza jako pretekstu, aby zapełnić scenę swoimi i nie swoimi pomysłami scenograficzno-inscenizacyjnymi, pośród których z miejsca na miejsce, ruchem konika lub gąsienicy, przepędzał aktorów. Realizacje sceniczne narzucają niekiedy autorom swój własny sens. Ta zachowała idealną czystość bezsensu. Jakby reżyser zapomniał, że Witkacy w swych wszystkich jeśli już mówił o nonsensie, to o nonsensie programowym; i nigdy wobec swoich sztuk nie użył sformułowania "czysty nonsens", które najpełniej przylega do realizacji krakowskiej. A jednak nonsens programowy, wobec czegoś, to coś zupełnie innego niż magma scenicznego bełkotu. Gdybyż przynajmniej z tej magmy docierał do widowni sens słów przepisanych przez autora. I one nie docierały, zagłuszane pomysłami, demonstrującym się natrętnie "bogactwem wyobraźni". Już tylko ukoronowaniem nieporozumienia było, że "Oni" zostali wzbogaceni w tym spektaklu o "Nowe Wyzwolenie", nie licząc drobnych wstawek z innych sztuk autora; to jest niedopatrzeniem kierownictwa literacko-artystycznego, które fantazję reżysera powinno kontrolować co najmniej w tym stopniu, w jakim reżyser powinien pilnować fantazji aktorów. Nonsens zresztą nie w tym, że sztuki "Nowe Wyzwolenie" i "Oni" znalazły się na scenie podczas jednego wieczoru; są krótkie, nie takie utwory razem wystawiano. Nonsens jest w tym, że reżyser próbował je przełączyć, zbudować z nich całość. Głęboko, widocznie, lekceważy autora, skoro sądzi, że wolno mu łączyć to, co tamten rozłączył. A czyni to nie dlatego, że został olśniony jakąś wspólną ideą tych utworów, ale dlatego tylko, że takie połączenie wzmaga bezsens widowiska. Absurd w sztuce jest modny. Ale dotychczas rozumieliśmy, że ambicją sztuki absurdu jest wyrazić absurd świata. Szajna jak gdyby sądził, że poprzez sztukę może wyrazić również absurd sztuki. To jest, oczywiście, wykonalne, jak udowodnił. Po takim przedstawieniu można już więcej nie oglądać ani Witkiewicza, ani teatru, ani Szajny. Cel finalny został osiągnięty.

Piszę to wszystko ze smutkiem, bo i w Szajnie cenię scenografa, i w teatrze cenię sztukę, i u Witkiewicza dramatyczny sens jego twórczości. Nie chciałbym się tego wszystkiego wyrzekać. A przynajmniej nie tak łatwo, brawurowo i nieskromnie, jak to proponuje przedstawienie w Starym Teatrze.

W parę tygodni później odbyła się premiera Witkiewicza także w Teatrze im. Słowackiego. Chciałem nawet pisać o nonsensach polityki repertuarowej, która nie potrafi rozsądnie zaplanować premier, jeśli już nie na sezony, to przynajmniej na kwartały. Ale obejrzawszy to przedstawienie zmieniłem zdanie. Bronisław Dąbrowski, który wyreżyserował "Bezimienne dzieło", podjął rozpaczliwą próbę uratowania Witkiewicza dla Krakowa, gdzie działa przecież teatrzyk Cricot. Jego animator, Tadeusz Kantor, ma przynajmniej tę zasługę, że pierwszy po wojnie upomniał się o Witkiewicza. Upomniał się zresztą o takiego Witkiewicza, który by mógł służyć jego wyobraźni. Ten autor niejedno już zniósł, zniesie więc zapewne i Kantora z kilkudziesięcioosobową widownią jego teatrzyku. Byle tylko wszystkie teatry krakowskie nie traktowały go jak nawiedzonego, bo nawiedzonych, jak wiadomo, trzyma się pod kluczem, a nie pokazuje publicznie.

Więc Dąbrowski podjął rozpaczliwą próbę udowodnienia, że Witkiewicz był co najmniej równie inteligentny jak jego dzisiejsi wyznawcy, a nawet bardziej. A udało się to dlatego, że reżyser pozwolił mówić autorowi. Co więcej, potraktował jego wypowiedź z pewnym programowym sensem.

Dąbrowski jest świetnym realizatorem realistycznych scen historycznych; czy trzeba przypominać te jego sukcesy? W "Bezimiennym dziele" widać było, że sam się trochę tej swojej umiejętności wstydzi, że nie chciałby jej demonstrować w sposób zbyt doskonały. Że, być może, i on także wolałby znaleźć jakąś stylistykę bardziej absurdalną. Zbędne obawy! Właśnie te sceny, gdzie dochodził do głosu ów "realistyczny historyzm" były najlepsze. Tekst je nicował - i z tego rodził się dopiero absurd prawdziwy, Witkiewiczowski, pełen ironii, goryczy, bezradności.

Przedstawienie w Teatrze im. Słowackiego, nagle jak preparat, pokazuje wszystkie zasadzki i perspektywy dramaturgii Witkiewicza. Dwie najlepsze role to Plazmodeusz Romana Stankiewicza i książę Padoval Juliana Jabczyńskiego: komponowali je z elementów naturalnych, grali w sposób niemalże potoczny; ani język ani sformułowania autora nie wywoływały w nich odruchów ośmieszających postać. Takich przerysowań ośmieszających, farsowych, nie potrafią się pozbyć aktorzy o temperamencie charakterystycznym albo rodzajowym - i tych, niestety, była większość w przedstawieniu. Strzegł się tego jeszcze Marian Cebulski jako Girtak, chyba dlatego, że on grał już wszystko, mówił wszelkie teksty w swojej karierze aktorskiej - wobec tego i na tekst Witkiewicza nie jest uczulony w sposób alergiczny. Tylko trochę zdecydowanej interwencji reżysera wymagała para młodych: Róża Ireny Szramowskiej i Plazmonik Jerzego Kamasa, aby ustrzec się od szarżowania tam, gdzie wystarczyłaby lekko stylizowana naturalność.

W księstwie ks. Padovala Cynga przygotował rewolucję. Pomogła mu w tym Róża zafascynowana jego męskością. I Girtak, który miał chytry plan zrewolucjonizowania raz jeszcze rewolucji, jaka się dokona za sprawą Cyngi. Pomógł także Pułkownik wiedząc o spisku i nie zdając sobie sprawy, czego on dotyczy. Pomógł i sam książę, który - po prostu - szukał dla siebie nowych rozrywek. Tylko Plazmonik, artysta, był wobec nich wszystkich obcy i obojętny. Więc po wszelkich doświadczeniach poszedł dobrowolnie do więzienia, bo "na wolności" ani wolności ani nadziei dla niego żadnej nie było.

Przedstawienie Dąbrowskiego w dużej mierze uchwyciło styl i sens dramaturgii Witkiewicza. Zerwane są wszelkie motywacje i konsekwencje psychologiczne (gdybyż jeszcze aktorzy potrafili to zrozumieć i znaleźć się w tym naturalnie!), wszelka konwencjonalna odpowiedniość pobudki i reakcji (co nie oznacza, że obydwie nie są jak najbardziej naturalne!). Pozostaje wielka i czysta płaszczyzna działań (jak najbardziej naturalnych!), w której nagle znajdujemy odbicie przeszłej i przyszłej historii. Sens czy bezsens? To nie są klucze do dzieła Witkiewicza. To jest to, co znajdujemy, gdy właściwym kluczem potrafimy jego dzieło otworzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji