Artykuły

Tragedia bez słów

"Romeo i Julia" w chor. Jerzego Makarowskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Romeo i Julia Jerzego Makarowskiego to przedsięwzięcie skromne, skupione na ludziach, a nie rekwizytach. Jest tu dużo czystej, teatralnej magii i refleksja, której po baletowej opowiastce nie każdy się chyba spodziewa

Każda minuta tego spektaklu przykuwa uwagę, choć przecież nie ma tu ani jednej sceny, która zalecałaby się konwencjonalną urodą, nie ma różnorodności barw, olśniewających efektów specjalnych. To skromne przedsięwzięcie, dokładnie przemyślane, skupione na ludziach, a nie rekwizytach. Scenografia i kostiumy rozkwitają tylko w jednej scenie - balu u Capulettich, gdy zawiązuje się miłosny dramat, choć przecież świat, w którym zabłąkali się Romeo i Julia, jest raczej mroczny, szarobury, agresywny. Czyli właśnie taki, z jakiego chce się uciec, gdy się ma tych naście lat i głowę w chmurach.

Tę historię o miłości, śmierci i pojednaniu nad grobem małoletnich kochanków wszyscy znają, ale w tym, jak została opowiedziana przez reżysera i choreografa Jerzego Makarowskiego, widać zamiar sięgnięcia poza utarte interpretacje. Miłość i śmierć to wszelako kwestie tak już w sztuce zgrane, że każda próba, by tak rzec, ożywienia tematu, niesie ze sobą spore ryzyko - ale Makarowski dzielnie je podejmuje i klęski nie ponosi. Wprowadził do historii Romea i Julii postać Fatum, nadając opowieści coś na kształt morału: to tak miało być, tragiczny finał był nieunikniony, to nie ludzie byli dla siebie głupi i okrutni, to los z nich tak zakpił. W teatrze takie usprawiedliwienie ludzkiej natury można głosić bezkarnie. Ale chyba tylko w teatrze.

Blady, długowłosy mężczyzna (posągowy Gienadii Rybalchenko) jest kimś, kto nadaje zdarzeniom bieg. Wyprzedza bohaterów o pół kroku, o pół gestu, nadaje ton, podpowiada. To, jak rozwija się fabuła - w ogólnym zarysie wierna Szekspirowi - ma chyba mniejsze znaczenie niż to, jak sobie z lękiem przed okrutną siłą radzą jej uczestnicy. Nie ma w ich tańcu wytchnienia, nie ma spokojnie wybrzmiewającej harmonii, zawsze jest niecierpliwość, strach, przerażenie.

"Romeo i Julia" Makarowskiego to ciąg mocnych, nasyconych emocjami obrazów, trochę jak z choreografii Maurice'a Béjarta. Skrajne wystudiowanie sąsiaduje z naturalną, chwilami całkiem niepiękną ekspresją ludzkiego ciała. Na początek uliczna burda, rozegrana trochę w stylu bójki Jetsów i Sharków z "West Side Story", tyle że zamiast noży tutaj w ruch idą eleganckie szpady; później bal - ale nie arystokratyczny, raczej pełne seksu tango party w dusznej spelunie Buenos Aires; scena balkonowa i miłosne spełnienie Romea (Sergii Oberemok) i Julii (Nozomi Inoue) to raczej ilustracja podręcznika o erotycznych neurozach młodzieży niż romantyczny plakacik; przejmujący taniec Matki (Sylwia Piotrowicz) zwiastuje nieuchronną katastrofę - tu rozegraną w kręgu światła.

U Szekspira było tak (w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka):

Świt zgody wstaje nad nocą rozpaczy,

Choć słońce twarzy zza chmur nie wychyli.

Jednych ukarze się, innym wybaczy,

Lecz ludzie wieki się będą smucili,

Z ust do ust niosąc w cztery świata strony

Historię dwojga kochanków z Werony.

Ze śmiercią przychodzi uspokojenie, niemal tak pogodne jak happy end, którego w tym spektaklu nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji