Artykuły

Rzecznik prasowy papieża

O Jandzie i niedźwiedziu, ucieczkach i powrotach do teatru, filmach polskich i włoskich, smażonym karpiu, franciszkańskiej wierze i niechęci do seriali - opowiada JERZY STUHR.

Masz coś na oku?

- Zaangażowałem się do Jandy. To znaczy ona mnie zaangażowała.

Co to znaczy "do Jandy"?

- No, do teatru Krysi Jandy. Krysia ma teatr. Polonia.

Przecież wiem, co ty.

- Ubłagała mnie, żebym z nią zagrał.

Zagrał, czyli nie na stałe?

- Nie, na stałe nie, choć i z tym graniem mam kłopot. Teatry komercyjne mają terminy ściśle określone na wiele miesięcy naprzód i już widzę, że to koliduje mi na przykład z Sieradzkim...

Z Sieradzkim ci koliduje?

- Bo Sieradzki zaprosił mnie do jury tego swojego katowickiego festiwalu reżyserskiego. Jak on się nazywa...

Interpretacje.

- No właśnie. I mi koliduje. A obiecałem mu dawno i teraz mam kłopot.

Co miałbyś grać u Jandy?

- Czechowa. "Niedźwiedź" i "Oświadczyny". Wiesz, te jednoaktówki. We dwójkę z Krysią.

Niemożliwe starocie!

- Ale wciąż świetne do grania. A Krysia nie może sobie pozwolić na ryzyko niepełnej sali. Dlatego tak kombinuje, żeby zawsze mieć ful, bo tylko wtedy teatr zaczyna się opłacać.

A ponieważ głównie na nią chodzą, to gra wszędzie jak szalona.

- Na Ochocie ma drugą scenę i tak biega między nią a Polonią. Ale ona to kocha. Namówiłem ją zresztą, żebyśmy na tamtej drugiej scenie wystawili sztukę tej dziewczyny, która teraz wygrała Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną. Julia Holewińska, taka młoda teatrolożka z Warszawy. Temat niesamowity, tylko żeby, kurna... Wzięła tę historię z reportażu Hugo-Badera o działaczu Solidarności, nie byle jakim, poważnym, internowanym i tak dalej, który, uważaj, zmienił płeć. Afera w rodzinie. Syn rozdarty, bo przecież miał ojca, a teraz ma jakby matkę... Ona do niego "syneczku", a ten syneczek z jednej strony kocha, z drugiej tragedia. Żona od tego działacza uciekła...

Niesamowite.

- No i wymyśliłem, że Krysia może go zagrać. Znaczy tę ją.

Więc co, jednak wracasz do teatru? Właśnie miałem cię zapytać, co z teatrem, czy odszedłeś na amen? Ostatni był "Ryszard III" w Nowej Hucie, a to już dobrych parę lat temu.

- Rzeczywiście odszedłem.

Coś się stało?

- Przyczyny były głębsze i płytsze. Głębsza ta, że teatrem można się zajmować czynnie tylko dotąd, dopokąd ma się w sobie dziecięcą chęć zabawy w fikcję. Dopóki to dziecko w sobie hodujesz dopóty, masz prawo zamieniać świat w tę fikcję i głęboko w nią wierzyć. I nie możesz się tego wstydzić. Jak się zaczniesz wstydzić - koniec. A ja straciłem wiarę w tę zabawę. To też kwestia wieku... "To nie jest zawód dla starszych, kulturalnych panów" - jak mówił nam, młodym wtedy aktorom w Starym Teatrze, zapomniany dzisiaj dziadzio Wojciech Ruszkowski, ciężko sapiąc po zejściu ze sceny.

A płytsze przyczyny?

- Film. Gdy człowiek daleko wejdzie w film, teatr jakoś ginie. A teatrowi trzeba służyć. Tak nas uczyli w szkole teatralnej, że to służba. Taki Jurek Trela - nadal teatrowi służy. A ja za daleko, za głęboko poszedłem swoimi ścieżkami. Sam sobie jestem sterem, żeglarzem i tak dalej. Już nie umiem służyć. Ale próby samej zabawy dla zabawy jeszcze się podejmę. Dlatego ten mały Czechow.

Może nie zagrałeś wszystkiego istotnego, co się grywa w twoim wieku? Te króle Leary, te Beckettowskie Krappy, ci Senatorowie z "Dziadów"... Zagrałbyś, gdyby ci zaproponowali?

- Może i bym zagrał. Propozycja Krysi Jandy to trochę co innego. Ten Czechow to czysta komedia, a mnie teraz jakoś łatwiej w komedii.

Stąd sukces twojego Osła ze "Shreka"?

- Możliwe. Charakter tego niejednoznacznego zwierzątka widać podszedł pod moje emploi.

Co myślisz o Marku Kondracie, który publicznie

ogłosił, że zrywa z aktorzeniem?

- Bardzo odważna decyzja. Ja się z nim właściwie zgadzam. Podobnie o tym myślę. Jest tylko jedno ale. Co na przykład zrobić z tą panią, która kiedyś zatrzymała mnie pod kioskiem i powiedziała: dobrze, że pan jest. Albo z tym młodym chłopakiem, rehabilitantem, spotkanym na ulicy, który opowiedział mi, że był na stażu w Anglii i tam widział, jak w szpitalu podczas bolesnej rehabilitacji w trudnych przypadkach puszczali chorym takie posklejane co śmieszniejsze kawałki z "Monty Pythona", "Benny'ego Hilla", "Jasia Fasoli". No to ja potem u siebie - mówi - posklejałem kawałki z pana filmów, z "Seksmisji", z "Piszczyka" i jeszcze z czegoś. Puszczam to swoim pacjentom podczas masażu, oni się śmieją i mniej ich boli.

Trudno zwyczajnie machnąć ręką na coś takiego. Jak widzisz, że się naprawdę komuś przydajesz, a nie tylko na dwie godziny zabawy w kinie za 15 złotych, to się zastanawiasz.

Patrzę tak teraz na ciebie, nie widzieliśmy się parę miesięcy, i jakoś inaczej wyglądasz.

- Bo schudłem! Dziewięć kilo! Do filmu. Kazali mi i cześć.

Jakiego znowu filmu?

- Włoskiego. Dopiero co wróciłem z planu. Duży film. Same zdjęcia trwały ponad cztery miesiące. Jest teraz w fazie montażu, w poniedziałek jadę na dokrętkę. Na razie roboczo nazywa się "Habemus papam" i jest o Watykanie. Zrobił go Nanni Moretti, znany scenarzysta i reżyser - parę lat temu nakręcił "Pokój syna" i wygrał nim Cannes. Ten nasz film opowiada o różnych kryzysach: ludzkim kryzysie papieża, papieskiego urzędu, kryzysie odpowiedzialności Kościoła. Naprawdę strasznie poważne sprawy.

Oczywiście grasz papieża.

- Wyobraź sobie, że nie. Gra go Michel Piccoli. Nawet nie wiedziałem, że ma już 84 lata. A ja gram drugą po nim rolę, rzecznika prasowego Watykanu. Bo jak papież czy Kościół przeżywa kryzys, a o tym ten film jest, rola rzecznika staje się niesłychanie ważna. Wyobraź sobie taką scenę: wybrali papieża, biały dym poszedł z Watykanu. Główny kardynał wychodzi na balkon i mówi to słynne: "Habemus papami". Tłumy na dole, dziennikarze, telewizja. A papież tam w komnacie stoi, ubrany, przygotowany... i nie może wyjść na balkon. Stoi i tylko cicho jęczy, jakby się dusił. I ucieka do Kaplicy Sykstyńskiej. Co robić? Oprócz kardynałów nikt go nie widział. Konklawe trwa. Lud czeka. Rzecznik prasowy, czyli ja, musi coś powiedzieć... No i tak dalej. Taki kawałek na zachętę.

Jak było na planie?

- Dosyć różnie. Moretti był kiedyś asystentem Felliniego i przejął od niego niektóre metody reżyserskie. Na przykład reżyserowanie na planie. Fellini kiedyś wrzeszczał na Mastroianniego: "Tu stań! Głowa w prawo! Teraz się uśmiechnij!". Nic nie tłumaczył, tylko rozkazywał. Moretti usiłował robić to samo z Piccolim. A ten się wściekał, nie był przyzwyczajony do czegoś takiego. Poza tym nie znał włoskiego i często nie wiedział, o co tamtemu w ogóle chodzi. A mnie to bawiło, nawet w moich scenach często mobilizowało.

Domyślam się, że ten film to skutek twojej wieloletniej przygody z Italią. Grywałeś tam, reżyserowałeś, uczyłeś aktorstwa.

- Jasne. Spotkanie z Morettim zaczęło się od sukcesu moich "Historii miłosnych" na festiwalu w Wenecji w 1996 roku. Moretti jest także dystrybutorem, ma sieć prestiżowych kin, i kupił te moje "Historie..." do rozpowszechniania. W samym Rzymie szły ponad dwa miesiące. I tak żeśmy się poznali. Potem zagrałem u niego w takim filmie, "Kajman" się nazywał. O Berlusconim. Pierwszy film o tej koszmarnej wydmuszce, zresztą niewątpliwym fenomenie. No i teraz ten watykański. Watykan jest znów na pierwszych stronach gazet, więc myślę, że i film będzie ważny.

Czułeś we Włoszech, ie generalnie coś się dzieje z Kościołem, z religią? Tak jak u nas? Bo u nas się dzieje.

- Tam to wygląda inaczej. U nas niepisane prawo do mieszania się Kościoła w politykę jest stosowane bardzo szeroko. Idziesz na mszę na wsi i ksiądz ci wyraźnie mówi, na kogo masz głosować. A u nich, jak jest mowa o polityce, to od razu na najwyższym szczeblu, w Watykanie, między swoimi. A w zwyczajnym kościele tego nie ma. Wiele razy przez lata bywałem tam na mszach i nigdy na przykład nie słyszałem czegoś takiego jak list pasterski.

Może Watykan funkcjonuje tam jako rodzaj piorunochronu na politykę?

- Dobrze to nazwałeś. Rozładowuje wszystkie napięcia polityczne i od zwykłych księży nikt tego nie oczekuje.

Znaczy w ogóle chodzisz do kościoła?

- Wiesz... Jak mam potrzebę, czasem, schronienia się, skupienia. Ale... Jakby to powiedzieć... W moim przypadku to bywa czasem ogromnie krępujące. No, powiedzmy wprost, zdarzało się, że ludzie do mnie w kościele podchodzili, prosząc o autograf. Inni się gapią. Nieprzyjemnie.

Rzeczywiście. Nie przyszło mi do głowy. Jasne.

- Jeśli już, to wybieram dni powszednie.

Czego oczekujesz od Kościoła?

- Hm... Żeby podziękować? Chyba głównie po to chodzę. Za to, że żyję. Że nie musiałem bić się na jakiejś wojnie. Że mi córka wyszła z ciężkiej choroby. To są rzeczy, do których jest mi potrzebny Kościół. Taka wiara trochę franciszkańska. Żadna mistyka czy metafizyka, jak u Kieślowskiego, który całe życie szukał Boga. Strasznie, tragicznie go szukał. Widać to w jego filmach. On mi na przykład bardzo zazdrościł, że nie mam tych jego wątpliwości. A jeżeli coś mi w Kościele przeszkadza, to teatralizacj a sacrum.

Zabawne, że mówi to człowiek teatru.

- Kiedy byłem ministrantem, ścigaliśmy się z chłopakami, kto fajniej dzwonkami potrząśnie. Ja brum-bam, to on dryń-drań-dryń. A ksiądz nam groził palcem: nie róbcie mi tu teatru, to jest msza. Jeszcze łacińska wtedy była. Ciągle to słyszę i widzę tę granicę i ten palec księdza.

Ale przecież wiadomo, ie msza to teatr, widowisko. W kościele, jak w teatrze, widownia nie dyskutuje ze sceną. Teatralne ceremoniały się ogląda.

- Niedobry z ciebie katolik. We mszy się uczestniczy, anie ją ogląda.

No niedobry. Ale zasada jednak podobna. Tu i tu tylko się uczestniczy. Nie będziesz przecież dyskutował z księdzem i z aktorem. Mimo że czasem aż cię korci, zwłaszcza kiedy słyszysz ewidentne głupstwa.

- Możesz zawsze wyjść. Ja tak raz ostentacyjnie wyszedłem z kościoła. To było lata temu w pewnym mieście pod Nowym Jorkiem. Przyjechaliśmy na festiwal ze "Zbrodnią i karą" Wajdy. W niedzielę zażądaliśmy pójścia do kościoła. OK, zawieźli nas, do polskiego oczywiście. Słuchamy, a tu ksiądz z ambony jedzie: przyjechali tu tacy!... Komunistyczni szpiedzy... I jeszcze rosyjski repertuar przywieźli! I jak ubrani. Nie wytrzymałem, wyszedłem. Nie dałem rady.

A jak tam w domu państwa Stuhrów z tymi wszystkimi rytuałami? Myślę o świętach, zaraz Boże Narodzenie... Wigilia taka sama jak w dzieciństwie czy w młodości? Jeden talerz więcej dla niespodziewanego gościa, 12 dań?

- No tak, tak, staramy się. Najwyżej zmieniają się miejsca. Kiedyś to był mój krakowski dom, a teraz wsiadamy z Basią w auto i jedziemy do Warszawy, do dzieci. Z gospodarzy zamieniliśmy się w gości, a funkcję gospodarza pełni już głównie Maciek. Ale zaraz po Wigilii, w pierwszy dzień świąt zabieramy się wszyscy i razem i jedziemy do naszego domu na wieś i jest już normalnie, po staremu. Maciek, widzę, stara się, żeby wszystko było jak trzeba. Ten dodatkowy talerz, choinka i tak dalej... Ale wiesz, oni już są z Warszawy... I żadnego tam karpia nie będą jedli, bo co karp... Więc dają jakieś figo-fago, jakieś sałatki... No to wymyśliłem chytrze w tym roku i mówię do żony: "Basia, zróbmyż tu w domu normalnie karpia i zawieziemy już zrobionego, usmażonego..". Jak się Maciek ucieszył! To świetny pomysł, powiada, kiedyśmy się teraz spotkali w TVP Kultura, gdzie przygotowują taki całodniowy program z nami w drugi dzień świąt. Filmy Maćka, moje, różne gadki pośrodku.

Benefis duetu ojciec-syn? Chociaż rzeczywiście się wam należy, sporo przecież wspólnie zrobiliście. Zagraliście razem w trzech czy czterech filmach, w tym dwóch twoich...

- No to jeszcze nie wiesz, że teraz przygotowujemy jakby zwieńczenie tej rodzinnej współpracy. Film ma być o jednym z nas, z naszego pokolenia, kimś takim jak ty czy ja. Ale że chciałem tego bohatera pokazać na przestrzeni 60 lat, to ja zagram, powiedzmy, ostatnie 20 lat, a Maciek całą resztę, czyli naszą młodość.

Coś w rodzaju autobiografii?

- W znacznej mierze tak. I to chyba będzie mój ostatni film. Co chciałem, to tymi swoimi filmami już powiedziałem i wygląda, że ten to już będzie koniec. Zaczyna się w latach stalinowskich, od małego chłopczyka, potem bardzo ważny rok 1968, który tak zaważył na naszym życiu...

Kto zagra Basię? Poznaliście się przecież mniej więcej w tych okolicach, zresztą po raz drugi...

- Bośmy się naprawdę znali od przedszkola, tylko potem te 20 lat ze środka gdzieś wyleciało. I dopiero na studiach tak naprawdę się odkryliśmy.

Pamiętam ten wasz romans studencki... Basia, śliczna, została wtedy Miss Juwenaliów... Pierwsi z nas wszystkich się pobraliście.

- Basia była Najmilszą Studentką szkoły muzycznej, a do Miss Juwenaliów wybierali spośród Najmilszych wszystkich uczelni. I Basia wtedy została Wicemiss. Na Miss wybrali Grażynę Barszczewską z naszej szkoły teatralnej. Ale w filmie będzie inny wątek tej dziewczyny bohatera, nie nasz z Basią. Bo związek z tamtą filmową dziewczyną niedobrze się skończył, w 1968 roku, jak wielu wtedy, wyjechała na zawsze z Polski. Po prostu był mi potrzebny bardziej dramatyczny wątek, nie tylko miłość i już. Wątek też bardzo mocno związany z naszym pokoleniem, kiedyśmy się nagle dowiadywali, kto z naszych kolegów czy koleżanek jest Żydem czy Żydówką i dlaczego chce czy musi wyjechać. Chciałem też coś powiedzieć o antysemityzmie naszego pokolenia. Przedziwne zjawisko. Przecież za naszego życia takich typowych Żydów prawie już nie było. Pamiętasz, jak chodziliśmy na krakowski Kazimierz? Był ponury, pusty, zniszczony, najwyżej można było po ryju dostać. Dlaczego przy tym wszystkim potrafiliśmy bez mrugnięcia okiem powiedzieć "żydek"?... Ale chciałbym, żeby to była też trochę komedia... Bo ciągle moim mistrzem kina, niedoścignionym, jest Andrzej Munk. On umiał genialnie łączyć takie rzeczy, dramat z komedią, historię z dzisiejszością.

Na jakim jesteś etapie? Z tym filmem?

- Wyobraź sobie, już wszystko wydawało się załatwione. Znalazłem porządnego producenta, Piotra Dzięcioła z Łodzi, dał halę do dekoracji, zadeklarował jakieś pieniądze. Wymyśliłem, że i jadam jakąś część i w połowie sami sfinansujemy ten film. Liczyłem, że instytut filmowy dołoży drugą połowę, a na początek da nam przynajmniej glejt, że tę swoją część kiedyś zapłaci. Miałem wstępnie poumawianych ludzi, Paweł Edelman zdjęcia, ruszyliśmy z dokumentacją... I nic. Ściana. Niesamowite.

Bo?

- W dodatku mieliśmy jeszcze bardzo dobrą opinię ekspertów PISF! No to myślę, dawaj i Jesienią ruszamy. A tu przychodzi odmowa. I to taka najgorsza: nie że w ogóle odmawiamy, tylko "do następnej sesji". Czekać. A tu mi ludzie się rozeszli, Edelman do Polańskiego, Biedrzycka od kostiumów, bardzo tu ważnych, poszła do Krauzego... No i masz. Fakt, prawie nikomu nie dali. Podobno kryzys. Więc czekam jak idiota. Szkoda. Tak dobrze szło.

No to już mam dla ciebie życzenia na Nowy Rok. Zacząć i skończyć - kto wie, czy nie najważniejszy - film o naszym pokoleniu.

- Tym bardziej że mieliśmy właśnie jako pokolenie niesłychany fart! U początków stalinizm, ciemne dno. Potem Październik, skok w górę. Ledwo kończyło nam się dzieciństwo, ale czuło się, że coś odżywa. Potem z Gomułką w dół, aż do 1968 roku, który ustawił nam myślenie na całe życie. A równocześnie na to weszła cała hipisowska kontrkultura, studencki teatr, jakaś dziwaczna i wspaniała wolność wewnątrz niewoli. Potem znów upadki, Solidarność na chwilę w górę, stan wojenny w dół i teraz wolność, która zawsze nam chodziła po głowie, ale nie myśleliśmy, że jej naprawdę doczekamy. Naprawdę mam poczucie daru od losu za ciekawe życie. Nieprawdopodobne pokoleniowe szczęście. I wojny nie było, choć parę razy wisiała na włosku.

Bawi cię jeszcze polityka?

- 4 czerwca 1989 roku odetchnąłem z ulgą: nie jestem już niewolnikiem tego państwa. Mogę swój patriotyzm ograniczyć do płacenia podatków, kurna niemałych, do mówienia całym językiem polskim, a nie koncesjonowanym przez cenzurę, do niewyjechania na stale z kraju, a za to, gdziekolwiek jestem na świecie, do przedstawiania polskiego dorobku artystycznego. Takie mam założenie na Polaka, czyli na siebie też.

I do bycia tym wolnym Polakiem jest ci też potrzebna reklama? Kiedyś byłeś ikoną kina moralnego niepokoju, a dzisiaj widać cię głównie w reklamach z Maćkiem. Fajnych

zresztą.

- Reklama to są dwie sprawy. Po pierwsze, pieniądze. Na przykład skąd wziąłbym na film? To kupa forsy. A po drugie, uczyłem się czegoś. Nie jest wcale łatwo wyreżyserować 30 sekund konkretnej historyjki, żeby wszystko, co trzeba, się zmieściło. I jeszcze było zabawne, w miarę inteligentne. Naprawdę dużo się przy tym nauczyłem, dobra szkoła filmowej

zwięzłości. Zresztą to już koniec, seria się skończyła, więcej nie będzie. A skoro już jesteśmy przy takim temacie, to za prawdziwe szkodnictwo mam seriale. One dopiero pozbawiają widza mózgu, a aktora podmiotowości. Kompletnie wyjaławiające.

Nie pamiętam, bo nie oglądam, ale chyba nigdy nie grałeś w serialu?

- Nigdy. Chociaż nie, w "Szwejku" zagrałem, kilkanaście lat temu. Ale co "Szwejk", to "Szwejk".

Zrobiłeś już wszystko, co najważniejsze?

- No co ty! Nawet nie ośmieliłbym się tak pomyśleć. Diabli wiedzą, co jeszcze przede mną.

Aktorem już nie bardzo chcesz być. Jak dobrze pójdzie, zrobisz ostatni film. No więc jak z tym, co przed tobą?

- Może coś jest jeszcze? Jakiś kroczek dalej? Kto wie, może "Habemus papam" jakieś drzwi otworzy? Dziwne miałem przygody z filmem na Zachodzie. Był taki moment, że mogłem robić karierę jako aktor. Byłem znany z filmów Kieślowskiego, z własnych. Miałem nawet agentkę... Ale powiedziałem sobie: żadnej komercji. Po trzech miesiącach agentka dzwoni: proszę pana, mam tu taką rolę, polski bezrobotny myje szyby w autach na skrzyżowaniu. Nie? No to ruski bandyta w greckim filmie kryminalnym... Też nie? A to w końcu dla niej biznes, procent od umowy Więc jak ja jej tak mówię: to nie, tamto nie, to za trzecim razem zrobiło się nieprzyjemnie. W końcu goniła, załatwiała. A ja, że Boże, tylko nie to... No i żeśmy się rozstali. Mimo wszystko wciąż byłem na Zachodzie kojarzony z Kieślowskim, jego legendą, i nie chciałem się szlajać ze szmatą do mycia aut. Jeszcze trochę pograłem u europejskich uczniów Kieślowskiego i tyle. Długo miałem właściwie jedno marzenie: żeby ktoś stamtąd napisał specjalnie dla mnie rolę. No i się doczekałem. Na planie "Habemus papam" podchodzi do mnie współscenarzystka i mówi: myśmy tę rolę dla pana pisali.

Więc nowy początek?

- Kto wie? Jeszcze na planie "Habemus" dostałem kolejne trzy propozycje. Ale najważniejsze, że już nic nie muszę.

***

Jerzy Stuhr

63 lata, polonista, aktor, scenarzysta, reżyser, pedagog, dwukrotny rektor krakowskiej szkoły teatralnej, autor 2 książek, 6 filmów. Zagrał ponad 50 ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. W 2008 roku w ogólnopolskim plebiscycie widzów otrzymał Złotą Kaczkę dla najlepszego aktora komediowego stulecia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji