Bo tatulo powiedzieli
"Ty mnie zabiłeś!" - wrzeszczy Gustaw na Księdza w IV części "Dziadów". "Ty mnie zabiłeś! - ty mnie nauczyłeś czytać!/ W pięknych księgach i pięknym przyrodzeniu czytać!/ Ty dla mnie ziemię piekłem zrobiłeś/ i rajem!/ A to jest tylko ziemia!". Ostatnią frazę Gustaw wyszczekuje bardzo twardo, ze wzgardą. W przedstawieniu Macieja Sobocińskiego nie ma tych zdań potwornych. W teatrze Sobocińskiego, na naszej tylko ziemi - już prawie nie ma ziemi. Z ziemi ostało się właściwie tylko to właśnie - jakieś tylko, jakieś tyćko, jakieś nic. Resztki, strzępy, suchy piach. Stygnący popiół po niegdysiejszych kolorach. Ociężałe cienie dawnych namiętności. Łuszcząca się tapeta, w której tylko cudem dopatrzeć się można piękna dawnego deseniu, piękna przez duże P.
Jakieś tylko, jakieś tyćko, jakieś nic. Ci, co obrzęd dziadów odprawiają, nie słyszą już, nie wiedzą, że proceder świętokradzki celebrują. Nie pojmują, co odprawiać znaczy. Biedna grupa duchowo głuchych tandeciarzy pali słomę. Ktoś w piach dmucha, ktoś beret z antenką poprawia, ktoś już ma dość, zwyczajne dzieje. Biedne plemię głuszców odwieczne zaklęcia ludzkości tępo intonuje. "A kto prośby nie posłucha,/ W imię Ojca, Syna, Ducha!". Ludzie - psy Pawłowa transcendencji. Ludzie - akcja reakcja. Kto tu wie, jak świętość brzmi naprawdę? Nikt. Kto z nich słyszał oryginalny timbre świętości? Nikt. Po cóż więc celebrujecie, moi bracia w głuchocie? No, jakże nie celebrować, panie felietonista, jeśli dziadulo i tatulo celebrowali? No, jakże nie - jak tak? Oni odprawiali - to i my odprawiamy. "Czy widzisz Pański krzyż?/ Nie chciałeś jadła, napoju ?/ Zostawże nas w pokoju./ A kysz, a kysz!". Ale zanim te człowiecze psy Pawłowa celebry znów niczego z inkantacji swych nie usłyszą
- Sobociński każe mówić temu, który umie mówić pięknie, przez duże P. i któremu się zdaje, że słyszy wszystko. Panie, świeć nad jego naiwnością! Gustaw-Konrad karbuje loczki romantycznej frazy: "Samotność-cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi? Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha,/ Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha?". Krzysztof Zawadzki mówi te słowa, po czym patrz na ten nasz tylko świat, co jest już tylko tyćki - z wysoka. Ze szczytu równi pochyłej, albo z odległości paru metrów, albo z wiszącej nad naszą tylko tyćką planetą platformy, co jest mała, niczym szczyt słupa, na którym Szymon słupnik sterczy. On - romantyk, poeta, esteta, smakosz wysublimowanego obrazowania, wirtuoz wiekopomnych metafor - za każdym swym wystąpieniem tak samo wiekuiście pięknie mówił o nas będzie, pięknie przez duże P, a my coraz wnikliwiej słów jego słyszeć, czyli pojmować - nie będziemy.
I to wystarcza, bym minusy spektaklu Sobocińskiego, minusy, których niemało (a to kuriozalnie łzawa grupa dzieci w bieli, co i raz dla nastroju pomykająca z lewa na prawo i z prawa na lewo; a to nachalność białych piłek, a to wymęczone układy gimnastyczno-choreograficzne; a to saksofonista, niczym Filip z konopi wyskakujący z prawej kulisy; a to jeszcze śmo tajemnicze; a to jeszcze owo metafizyczne) - pominął. W pierwszych taktach Sobociński ton swej opowieści ustawia na tyle mocno i wyraziście, że kuśtykanie detali traci znaczenie. Na górze, w oddali, z boku - piękno, ambicja głębokiego, szerokiego, romantycznego mówienia o świecie, a tu, na dole, blisko, na wyciągnięcie ręki - wzrastająca głuchota coraz bardziej tyciego światka. Sobociński usłyszał w "Dziadach" szmer przepaści, co się między literaturą a zbędnością literatury, słowem mięsistym a uchem topornym, opowieścią a brakiem zapotrzebowania na opowieść - rozwiera nieuchronnie od wczoraj, od przedwczoraj, słowem - od romantyzmu, który się pięknie, przez duże P przecież, wypowiedział. Nieprawdaż?
Z arcytekstu Mickiewicza Sobociński wyłuskał tylko jeden nerw - bezradność szlachetnego geniusza słowa. I zauważył, że dawniej bezradność Gustawa-Konrada przynajmniej słuchana była. Dziś - nie. Wczoraj jeszcze były uszy - dziś już nie ma uszu. Ot, cała przepaść. Ot, cała, potworna gorzkość Sobocińskiego. Wielki bal u Senatora jest żałosną popijawą u łysego demona okrucieństwa. Damy nie dość, że już są tylko dziwkami, to na dokładkę tańczyć im się już nie chce. A szlachetny wciąż gada! Łysy demon (fenomenalna, osobnego felietonu godna rola Marcina Kuźmińskiego) na śmierć zanudza się własnym demonizmem. A szlachetny wciąż gada! Na wieść o piorunie, który zabił zło jednego złoczyńcy - łysy zasypia snem sprawiedliwego. A szlachetny wciąż pięknie gada! Gada sobie - a muzom.
Że nie potrafimy mówić - to detal. My już nie potrafimy słuchać. I nie o żaden upadek romantycznego paradygmatu tutaj chodzi. Tutaj chodzi o sprawę grubo poważniejszą. Jak się nie słyszy - to nie ma spraw narodu. Jak się nie słyszy -dramat jest niemożliwy. Jak się nie słucha - Bóg milczy. Jak uszy zwiędły - obrzęd świętokradzki jest wystygłym popiołem. Sobociński nie tylko gorzki jest. On również nie ma złudzeń, że będzie inaczej. W finale głusi mówią: "On się poprawi". Rzecz jasna - nie poprawi się. Będzie gadał pięknie, przez duże P - aż zdechnie. A my pięknie, przez duże P, nie słyszeć będziemy. Bo tatulo powiedzieli, że trza, panie, słuchać.