Artykuły

Dramat bardzo obcy

Przeczytałem niedawno, że w trupie szekspirowskiej było tylko dwóch lub trzech młodych chłopców mogących grać role kobiece. Stąd - jak wywodzi jeden z uczonych szekspirologów - w dramatach szekspirowskich, zwłaszcza z okresu późniejszego, znajdują się zazwyczaj tylko dwie role kobiece. Warto się może kiedyś zastanowić, dlaczego dramaturgia, nawet dramaturgia współczesna, tak niesprawiedliwie rozdziela role pomiędzy mężczyzn i kobiety. Uderza to tym bardziej, że prawie w każdym teatrze większość zespołu stanowią kobiety, a w szkołach teatralnych dziewcząt jest często dwa razy więcej niż chłopców. Z rolami jest natomiast akurat odwrotnie. Trudno powiedzieć, ile jest w tym z nieświadomego ulegania starym tradycjom dramatycznym, a ile z rzeczywistego rozdziału życiowych konfliktów. Faktem jest jednak, że w sztukach, w których występują sami mężczyźni, kobiety są na scenie rzeczywiście nieobecne, natomiast w sztukach, w których występują same kobiety, mówi się tylko o mężczyźnie. On jest naprawdę obecny na scenie. Taką sztuką jest i Dom Bernardy Alba ze swoimi szesnastoma postaciami kobiecymi.

Wiem dobrze, że nie to jest w dramacie Lorki najważniejsze. Zdaję sobie sprawę, że kluczę, i to kluczę świadomie, aby odwlec chwilę, w której będę musiał się wypowiedzieć wprost o samej sztuce. Sztuka jest dla mnie nie do przyjęcia, budzi we mnie gwałtowny opór, jest w niej coś dla mnie niesłychanie przykrego. A jednocześnie napisana jest w swoim rodzaju dramatycznym świetnie, a wystawiona pod wieloma względami znakomicie. Mówiłem sobie - nie podoba mi się gatunek dramatyczny, nie! nie podoba mi się sama sztuka. Sprawdzałem swoje wrażenia, pytałem przyjaciół, wszyscy wyszli po premierze z uczuciami niesłychanie zmieszanymi. Ale nikt mi nie potrafił wytłumaczyć, co go właściwie w tej sztuce brzydzi? Bo to właśnie słowo padało: podziw a jednocześnie coś pośredniego między obrzydzeniem i zażenowaniem.

Lorka jest stosunkowo dobrze znany, i czytelnikom polskim, i widzom teatralnym. Nie jest dla nas pisarzem egzotycznym. Natrafia na tradycje literackie i upodobania, które i u nas jeszcze niedawno były dość żywe. Ma w sobie coś z klimatu Wyspiańskiego, zwłaszcza narzuca się tutaj podobieństwo do Klątwy, wiele łatwych analogii odnaleźć można z wczesnym dramatopisarstwem Zegadłowicza, z jego beskidzkimi tragediami, jak na przykład Lampka oliwna. Przy pomocy ogólników nie trudno charakteryzować ten gatunek. Jest w nim kulturalnie i historycznie zapóźnione połączenie naturalizmu z symbolizmem i ludowej ballady z grecką tragedią. Taki Hamsun, jeszcze bardziej pierwotny, jeszcze bardziej unurzany we krwi i zaczadzony śmiercią.

Ale teraz dopiero uchwycić można różnicę między poetyką i treścią dramatu Lorki. W poetyce jest i ballada ludowa, i symbolizmy, i greckie fatum. W treści, w fabule, w konflikcie jest naturalistyczna pajda życia. Rozjątrzona, upierwotniona, odarta z wszystkich omówień. Zidjociała babka i pięć córek trzymanych żelazną ręką przez matkę. Dom bez mężczyzny i najbogatszej gospodarstwo w całej wsi. Żar palącego słońca i potworna moralna duchota. Wszystkie namiętności są nagie. Dziewczęta potwornieją w tym domu fizycznie i moralnie. Są za bogate, aby wyjść za mąż za parobków. Muszą czekać. Jest tylko ziemia i krew. Znowu daję się uwieść poetyce Lorki. Ziemia i krew jest z ballady. Ziemia i krew są mitologią, są okrutnymi bóstwami. Upatetyczniają zwykły ponury dramat obyczajowy zacofanej i zastygłej w swoim fanatyzmie andaluzyjskiej wsi. Dziewczynę, która ma dziecko z kochankiem, kamienują. Za sceną. Najstarszą córkę, zidiociałą i garbatą, która odziedziczyła po ojcu spadek, wydają za mąż. Najmłodsza wyrwie się w nocy z domu i pójdzie w trzciny z narzeczonym siostry. Utrata dziewictwa jest hańbą. Płaci się za nią życiem. Dziewczyna się wiesza. Uratowany jest honor rodziny. Matka ogłosi całej wsi, że jej córka umarła dziewicą.

Jaszcz w swojej recenzji dotknął sprawy istotnej. Potem jak zwykle szybko się wycofał. Napisał jednak, że w grze Zofii Małynicz było coś z pani Dulskiej. Ale nie tylko w grze, w samej sztuce jest wiele z Pani Dulskiej. Wyobraźmy tylko sobie Moralność pani Dulskiej napisaną przez Wyspiańskiego jako grecką tragedię. Postawioną na koturnach, upatetycznioną. Tak jak to robił Wyspiański. Dulska nas rewoltuje moralnie, ale Dulska nie jest Amdromachą. Współczujemy Hance, ale Hanka nie jest Antygoną. Napisał kiedyś Ważyk, że rzeźba przedstawiająca uczennicę na placu Konstytucji nie jest monumentalna. I potem zapytał: ale czy w ogóle figura przedstawiająca uczennicę może być monumentalna?

Myślę, że to jest nareszcie wyjaśnienie podskórnego obrzydzenia, którego doznałem, i nie ja jeden doznałem, na premierze Lorki. Mówiąc uczenie w dramacie tym nie następuje catharsis. Dramat, na który patrzymy, oburza nas moralnie, chwilami nawet nami wstrząsa, ale Lorca żąda od nas czegoś więcej. Chce wywołać w nas uczucia grozy i litości, chce, abyśmy współczuli głęboko jego bohaterkom. Nie potrafimy tego. Jest zawsze żenujące, kiedy ktoś żąda od nas współczucia i szacunku, a my nie możemy się zdobyć ani na szacunek, ani na współczucie. Stąd właśnie to poczucie zakłopotania; dzieją się wokół nas rzeczy straszne, a my właściwie zostajemy obojętni. Im głośniej ktoś wtedy krzyczy o współczucie, tym bardziej nas to drażni. Dramat Lorki kończy się właśnie takim krzykiem, na który zostajemy głusi.

Wystawiony został ten Dom Bernardy Alba znakomicie. Był popisem dużej miary aktorstwa i tego typu aktorstwa, które na scenie kameralnej występuje częściej i wyraziściej niż na wielkiej scenie Teatru Polskiego. Babkę rodu grała Maria Dulęba. Nie widziałem niestety Dulęby w Wariatce z Chaillot. Nie widziałem przynajmniej na scenie. Bo, pamiętam, zeszłej wiosny w Oborach wyszła nagle na mnie Dulęba zza zakrętu parku. W ręku, we włosach, przy sukni miała kwiaty. I zaczęła mówić o światach i o koniach, o drzewach o ptakach w Oborach. Dla niej jednej ten cały park w Oborach naprawdę istniał. I wiosna, i niebo i pejzaż. Była rzeczywistą panią tego parku, dostrzegała rzeczy i sprawy, na które nikt z nas nie zwrócił uwagi. Ona była w tym parku naprawdę, myśmy tylko po tym parku chodzili i rozmawiali o literaturze. W sztuce Lorki Dulęba jest staruszką obłąkaną i liryczną, żyje w świecie, który dla siebie stworzyła i który jest bardziej ludzki od prawdziwego. Była rozśpiewana, rozedrgana, wzruszająca i czuła. Zostanie nam i w tej roli w naszej wiernej pamięci.

Trzy jeszcze kreacje dał nam ten spektakl. Zofia Małynicz zagrała matkę, Ryszarda Hanin i Renata Kossobudzka dwie kalekie siostry. U Zofii Małynicz najbardziej mi się podobała granica powściągliwości i umiaru, to wszystko, co w sobie dusiła, co jeszcze w niej zostało ludzkiego. I jeszcze absolutna i świadoma czystość gestu. Rysia Hanin trafiła wreszcie, po wielu latach, rolę, w której mogła pokazać miarę swojego talentu. Była przerażająca z tym garbem z przodu, z całą żabią pokracznością i martwym uśmiechem debilki. Umiała uniknąć naturalistycznych dosłowności i przerysowań; była bardzo goyowska i dlatego przerażająca. Było to osiągnięcie aktorskie szlachetne, trudne i dużej artystycznej miary. Kossobudzka grała drugą kalekę, z garbem z tyłu, którą namiętności i nienawiść zatruwają jak ropa. Grała ostrzej od Rysi Hanin, bardziej jadowicie. Grała świetnie aż do ostatniej sceny krzyku.

Nie podobała mi się Raćiszówna w roli najmłodszej z córek Adeli. Może dlatego, że chciałem, a nie umiałem jej współczuć. Była dla mnie z innej parafii, nie czułem w jej grze porażenia namiętnością, wydała mi się sentymentalna literacka. Doskonałe w geście, w ruchu, bardzo pełne, plastyczne, bardzo autentyczne były obie służące: Sokołowska i Czengery. I jeszcze świetny epizod Muclingrowej.

Klimat przedstawienia dał tym razem scenograf - Otto Axer. Biel i czerń grały, czuło się niemal fizycznie żar południa i potem upalną noc. Było w tym przedstawieniu parę scen o walorach plastycznych najwyższej miary: czarny tłum kobiet w mantylkach w akcie pierwszym i gwałtowny kontrast zielonej sukni Adeli; białe prześcieradła w akcie drugim wśród tych wszystkich czerni, a potem nagle różowa suknia Babki i ostatnia scena wieczerzy przy długim stole, o surowej prostocie, jakby zdjęta z płótna wielkich mistrzów.

Reżyserowała Dom Maria Wiercińska. Spektakl jest czysty, ostry i surowy. Mija się z naszą wrażliwością, ale to nie jest wina reżyserki. Ten Dom jest nam obcy. Na to już nikt nie poradzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji