Artykuły

Zareklamuję prawdziwą radość

W przemijaniu nie ma niczego strasznego. Mimo wszystko - zareklamuję prawdziwą radość. Z Anną Dymną rozmawia Beata Matkowska-Święs.

Beata Matkowska-Święs: Dzisiaj aktorka musi być młoda i śliczna, nawet jeśli ma 90 lat. Pani nie poddała się temu szaleństwu.

Anna Dymna: Kiedy idę po krakowskim rynku, słyszę: "Jak pani ślicznie wygląda, tak samo jak w Janosiku!". Za chwilę ktoś narzeka: "Co się z pani porobiło, ależ pani gruba!". Idę dalej, a tu jakaś pani stwierdza: "Ale pani źle w zielnym", a zaraz potem dowiaduję się, że świetnie mi w tym kolorze. Po przejściu Rynku stwierdzam, że wszystkich zadowoliłam, czyli wyszło a zero. Nikt mnie nie zmusi do gonitwy za wieczną młodością. Biologia ma swoje prawa i kiedyś każdy będzie miał 80 lat.

Czasu nie da się oszukać. Szkoda mi sił i życia na operacje, odsysania, odciągania. Nie zaprzedam duszy diabłu i nie będę udawała młodszej, niż jestem, bo to jest sprzeczne z moją naturą. Zwyciężę, jeśli u schyłku życia uznam, że przeżyłam je dobrze. Gdy siadam przed lustrem i patrzę w "dymą" twarz, a potem oglądam swoje zdjęcie sprzed lat, widzę, że dziś jestem kimś zupełnie innym wcale nie piękniejszym. Ale mnie to nie przeraża ani nie załamuje. Ta różnica to pozory. Ja się tylko tak kryję! Jestem szczęśliwa i cieszę się, że żyję. A że zmarszczki, czegoś za dużo, coś tam wiotczeje? Prawo czasu. Kiedyś usłyszałam: "Jak pani śmie się starzeć, nie życzę sobie, żeby pani miała taki podbródek! Pani ma o siebie dbać! Pani ma to wyciąć!". Dbam, a wycinać nie mogę, nie chcę się wtrącać aż tak drastycznie w sprawy natury. Muszę dbać o kondycję, zdrowie, umysł, uczucia - przemijaniem zajmuje się mądrzejszy ode mnie.

W przemijaniu nie ma niczego strasznego. Tak po prostu jest i dlatego trzeba szanować każdą godzinę, a nie myśleć tylko, co by tu zrobić, by być młodszą. Świadomość przemijania jest szczególnie dojmująca w przypadku aktorek. Przemijamy publicznie. W teatrze starsi artyści podają pałeczkę młodszym. Także i mnie wielu aktorów pomagało, gdy po szkole teatralnej znalazłam się w Starym Teatrze. Aż przyszedł dzień, gdy uklękła przede mną młodziutka blondynka i poprosiła, by pomóc jej przy scenie, z którą sobie nie radziła. To była Dorota Se-gda, która teraz już sama pomaga innym. W teatrze można spokojniej przemijać.

Wraz z nami odchodzą nasze role. Moja Julka jest już dawno moją córeczką, moja Ofelia także, Lady Makbet też już może być moim najstarszym dzieckiem. To normalne, że po przekroczeniu czterdziestki gramy mniej, a po pięćdziesiątce o dobrą rolę jest jeszcze trudniej. Nie musi to jednak znaczyć, że zagram byle co, byleby grać. Na to szkoda czasu. Kocham mój zawód i podporządkowuję mu wszystko. Jednak nic na siłę i spazmatycznie. Mam tyle rzeczy do roboty!

W 1998 roku zagrała Pani w "Siedlisku" i od tamtej pory nie przyjęła Pani żadnej roli w serialu. Nie ma ciekawych propozycji?

- Z przyjemnością zagrałam w "Siedlisku", bo postać Marianny jest mi bliska. Jednak takie oferty to rzadkość. Ostatnio przysłano mi konspekt tak głupiego serialu, że zapytałam producenta: "Czy ja panu coś zrobiłam?". A on na to, że możemy negocjować stawkę. Oni traktują aktorów jak panienki spod latarni, które za normalny numerek dostają normalną stawkę, a za taki "brzydki" - dwa razy więcej. Chyba nie wiedzą, że nie każda zrobi wszystko nawet za duże pieniądze. Ja też muszę zarabiać, bo chociaż dostałam w teatrze podwyżkę i tak mi nie wystarcza na rachunki. Być może za chwilę nie będę miała z czego żyć? To oczywiście żart, ale ja i wielu moich kolegów jesteśmy zawieszeni między dwoma światami: tym sprzed lat - teatrem i jego wartościami - a rzeczywistością. Wiem jednak, że jeśli będę musiała kogoś ratować, np. moich niepełnosprawnych przyjaciół, i pojawi się odpowiednia propozycja udziału w reklamie, to nie będę się wahała. Razem z nimi zareklamuję coś pięknego, np. prawdziwą radość.

Od kilku lat prowadzi Pani w Radwanowicach warsztaty teatralne w ośrodku dla osób upośledzonych umysłowo. Dlaczego Anna Dymna tyle czasu poświęca niepełnosprawnym?

- Zauważyłam, że po 30 latach pracy mogę wykorzystać moją twarz, wizerunek i wiarygodność... no, ja wiem... może mądrzej niż do tej pory? Pomóc tym, którzy nie radzą sobie w życiu. I okazało się, że gdy jestem u ich boku, otwierają się przed nimi drzwi, które dotąd przed nimi zatrzaskiwano. Niektórzy uważają, że marnuję czas, inni, że się starzeję i nie mam co robić, ale są i tacy, którzy mnie podziwiają. Kiedyś Wiesio Dymny powiedział: "Ania, jeśli jesteś uczciwa, rób swoje, bo ludzie i tak będą o tobie mówili, co będą chcieli. Ty się tylko tajemniczo uśmiechaj, nigdy nie dementuj i nie zaprzeczaj". Tak też robię. Kilka lat temu ksiądz Tadeusz Zaleski z Fundacji Brata Alberta zaproponował mi, bym przewodniczyła jury przeglądu teatralno-muzyczne-go ludzi niepełnosprawnych umysłowo. Ksiądz Zaleski, półkrwi Ormianin, więc człowiek sprytny, wiedział, że nie odmówię. I miał rację. Większość z nas zwykle unika kontaktów z niepełnosprawnymi. Nie jesteśmy przygotowani do kontaktu z innością. Ja też, jadąc do Radwanowic, nie wiedziałam, o czym z nimi rozmawiać, czy mnie zrozumieją, jak się zachowają. W myślach powracało wyznanie pewnego neurologa - uważał, że nagrodą za wszystkie trudy jego życia jest kontakt z niepełnosprawnymi umysłowo, którzy są jak słońce. Jednak wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego ci chorzy ludzie są dla nas tak ważni. Przyznaję, byłam przerażona, gdy pierwszy raz znalazłam się wśród nich - każdy coś do mnie mówił, ściskał, całował. Jednak po paru chwilach poczułam, że otacza mnie taki rodzaj miłości i ciepła, jakiego wcześniej nie spotkałam. Ale nie byłam przygotowana na oglądanie przez parę godzin stworzonych przez niepełnosprawnych spektakli, a tym bardziej nie wiedziałam, jak je oceniać. Sytuacja miała tak ogromne napięcie emocjonalne, że kiedy stamtąd wyjeżdżałam, głowa mi pękała, czułam się strasznie! Dziękowałam Bogu, że moje dziecko jest zdrowe, a z drugiej strony coś ciągnęło mnie do tych ludzi. To, co się działo na scenie, było tak szczere i radosne, że runęły wszystkie bariery.

I wróciła Pani do Radwanowic.

- Oswajanie się z ułomnością wymaga czasu. Wielokrotnie miałam kontakt z chorobą i śmiercią, więc te opory pokonywałam stopniowo przez całe życie. Kilka razy miałam wypadki samochodowe i gdyby nie mój upór, pewnie teraz poruszałabym się na wózku inwalidzkim. Sporo czasu spędziłam w szpitalach i sanatoriach. Osiem lat temu przez pół roku jeździłam do szpitala neurologicznego, by opiekować się moją umierającą mamą. Przez ostatnich kilka lat poznałam wielu niepełnosprawnych, z wieloma się przyjaźnię i nie robię żadnego problemu z tego, że są kalekami. Oni mnie tego nauczyli. Gdy odwiedzam ich w Reptach, czasem idziemy razem na piwo. Chichramy się i żartujemy, jakbyśmy wszyscy byli zdrowi. Niektórzy, widząc nas w kawiarni, myślą, że Dymna, zboczona kobieta, rozpija biednych sparaliżowanych. Chyba nie wiedzą, że niepełnosprawni są takimi samymi ludźmi jak my.

Pani pracę uhonorowano medalem Brata Alberta. Od czterech lat organizuje Pani w marcu w Teatrze Słowackiego Albertianę - ogólnopolski festiwal teatralny niepełnosprawnych,

- Byłam zaskoczona. To wyróżnienie zwykle otrzymują dostojni starcy, biskupi lub osoby oddające potrzebującym majątki. A ja poza swoim czasem właściwe nie dałam im nic. Podejrzewam, że to była robota księdza Zaleskiego, który pomyślał, że jestem ambitna, więc będę się starać, by na to wyróżnienie naprawdę zasłużyć. I znów miał rację, bo przecież nie jestem przyzwyczajona, żeby ktoś mi coś dawał za darmo. A poważnie mówiąc, początkowo przyjeżdżałam, by się z nimi spotykać, potem zorganizowałam im warsztaty teatralne, a po otrzymaniu medalu wymyśliłam Albertianę.

Ma Pani własną metodę pracy z niepełnosprawnymi?

- Moja metoda jest zwyczajna - po prostu się z nimi przyjaźnię. Kiedy czują, że naprawdę ich lubię, dają z siebie wszystko. Jednak trzeba znać możliwości każdego z nich i dawać im zadania na ich miarę. Jeśli grają drzewo, chcą wiedzieć, czy to ważne drzewo i czy wieje wiatr. Bywają bardzo utalentowani. Trzeba uwierzyć w nich i dać im czas, by pokazali swoje umiejętności. Choć bycie na scenie bardzo ich cieszy, konieczna koncentracja męczy ich, ale też porządkuje myśli, emocje i działa jak dobre lekarstwo. Ludzie ograniczeni umysłowo mają od nas czystsze i większe serca. Myślą uczuciem, dlatego kontakt z nimi jest tak niezwykły. Otrzymałam od nich więcej niż oni ode mnie. Dali mi - tak rzadką dziś - bezinteresowną przyjaźń. Kiedyś nie żyliśmy tak wszerz. Ważniejsze było, by kupić buteleczkę albo nawet wypędzić jakieś winko i przegadać noc z przyjaciółmi. A teraz chodzi się na ekskluzywne przyjęcia. Nie mam już ochoty oglądać tych uginających się stołów, wokół których stoją ludzie niemający sobie nic do powiedzenia. Dla oczyszczenia wolę spotykać się z moimi niepełnosprawnymi.

Od roku prowadzi Pani w Dwójce program "Spotkajmy się". Jak to się stało, że tak trudne w odbiorze rozmowy pokazywane są w niedzielny wieczór?

- To zasługa Niny Terentiew, która uznała, że ten program nie może być emitowany o północy. "Spotkajmy się" przygotowuję wspólnie z Mateuszem Dzieduszyckim, bez niego nie podjęłabym się tej pracy. Działamy w tak okropnym napięciu, że czasem nie wytrzymuję i ryczę gdzieś w kącie. Mateusz ze spokojem znosi moje chwile załamań. Wie, że to ja muszę zadawać trudne i bolesne pytania. Program powstaje w Warszawie, więc zamiast do mojego męża, syna i kotów wracam do hotelu i tam wyję do poduszki, przeżywając każde słowo. Jednak warto ten program robić, bo z rozmów i listów wynika, że jest bardzo potrzebny nie tylko niepełnosprawnym.

Jak się Pani przygotowuje do programu?

- Nie potrzebuję wiedzy, jaką ma lekarz czy psycholog, jakkolwiek staram się solidnie przygotować. Moje pytania muszą być proste i zwyczajne, a nie mądre i fachowe. Zawsze ustalam, o czym goście nie chcą mówić. Później staram się wyobrazić sobie ich życie, utożsamić z chorobą i bólem. Wtedy pojawiają się oczywiste pytania. Jednak nigdy nie wiem, co może się stać na planie, bo to moi rozmówcy w pewnym sensie reżyserują program. Zdarza się, że zapominamy o chorobie i kalectwie. Mówimy o tym, co ich najbardziej drażni, jakie mają marzenia i jak chcą je realizować, co robią z miłością. Niepełnosprawni ludzie są tacy sami jak my. Chociaż są zamknięci w sparaliżowanych czy zniekształconych ciałach, uzależnieni od innych, odtrącani, mają w sobie tak wiele woli życia, radości, marzeń. W jednym z programów przykutą do wózka inwalidzkiego Jolę zapytałam: Jaki sens ma takie życie? Odpowiedziała, że została specjalnie wybrana, aby uświadamiać zdrowym ludziom ich szczęście. Rozpłakałam się, a ekipa stwierdziła, że jestem nieprofesjonalna. To była prawda, ale myślę, że w kontaktach z niepełnosprawnymi czasem bardziej potrzeba serca niż profesjonalizmu.

Ostatnio założyła Pani fundację Mimo Wszystko. Za mało ma Pani obowiązków?

- Musiałam to zrobić, kiedy pewna pani dała mi 20 tys. zł dla niepełnosprawnych, a ja nie mogłam przyjąć tych pieniędzy, bo nie miałam osobowości prawnej. Teraz mam już konto, pokoik, coraz więcej przyjaciół i ręce pełne roboty. Z pomocą Fundacji Brata Alberta uruchomiłam warsztaty terapii artystycznej, by uratować od beznadziei 27 niepełnosprawnych umysłowo, którzy na mocy nowej ustawy stracili prawo do korzystania z państwowych placówek. Zatrudniłam terapeutów, walczę o pieniądze. Na razie jest ciężko, ale ludzie są hojni i wierzę, że przy ich pomocy poradzę sobie. Chcę zorganizować w Krakowie dzień poświęcony chorym i niepełnosprawnym pod hasłem "Spotkajmy się mimo wszystko". Oni powinni mieć szansę, aby poznać się nawzajem, pokazać nam, zdrowym, swoje wielkie możliwości. Poprowadzę, tak jak w ubiegłym roku, z Wojciechem Mannem "Szansę na sukces dla niepełnosprawnych". Wspólnie możemy zrobić wszystko. Co prawda są i tacy, którzy są przekonani, że zwariowałam. Ja jednak wierzę, że nam się uda. Mimo wszystko!!!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji